niedziela, 25 stycznia 2015

Roztocze na rowerze.

„Cuda niewidy”


Mandat w wysokości 50 zł lepiej działa na człowieka niż poranna kawa. Tej zresztą zacząłem ostatnio unikać. I nie dlatego, że mi nie smakuje, ale dlatego, że zdecydowanie za bardzo brudzi zęby. Uśmiech w podróży ciągle się przydaje, a używanie beżu, słabiej działa niż klasycznej bieli. Lublin przywitał mnie chmurami i Służbą Ochrony Kolei. Moja radość od rozpoczęcia „marcówki” trwała nie dłużej niż trzy minuty. Za przejście z wielkogabarytowym bagażem w niedozwolonym miejscu poczęstowano mnie kwitem i siedmioma dniami na dokonanie przelewu. Nie pomogły tłumaczenia, białe zęby i nawoływania do narodowej jedności. Budżet mojej czterodniówki obcięty został o 1/3, zmuszając  mnie do chłodniejszej oceny sytuacji.


Lublin jest mi znany, odwiedzałem to miasto niejednokrotnie. Wiedząc, że do niego powrócę od razu obrałem południowy kierunek. Bez dalszych kłopotów (choć w złości i nerwach) opuściłem miasto wybierając najprostszy sposób by dostać się na Roztocze. Wojewódzka 835-ka kierowała mnie na Wysokie, by po niespełna 50 km uciec z niej na Turobin i dalej na Radecznicę. Dzień był nudny jak przysłowiowe flaki z olejem. Po drodze wiało nudą do tego stopnia, że zatrzymywałem się jedynie na rozprostowanie kości. Drogi tej nie polecam. Choć wyjazd z Lublina jest do zniesienia, ruch choć istnieje, nie jest dotkliwy, to jednak same zmieniające się krajobrazy to stanowczo za mało. Wolę urozmaicenia, jakieś ciekawostki, zagwozdki, spotkania. Tu było ich jak na lekarstwo. 

Radecznica. Częstochowa wschodu.
Dopiero kiedy dotarłem do Radecznicy coś pękło. Z wielkim hukiem i w niezłym stylu. Godzinę później miało już zmierzchać, mój nocleg stał pod znakiem zapytania a mnie spod bogato zdobionej i mocno zastanawiającej bramy dzieliło do klasztoru wytarte, wydeptane przez setki tysięcy, o ile nie miliony pielgrzymich stóp 137 schodów. Schodów, które od XVII wieku pokonują wierni udający się do sanktuarium słynącego z cudów i wizerunku św. Antoniego. Roweru na górę na szczęście nie trzeba dźwigać. Można wjechać brukowaną drogą wzdłuż klasztornego muru podziwiając przy okazji z ciekawej perspektywy wielkość i grację dwóch górujących nad okolicą wież. Wież widocznych z daleka, wież stanowiących przez trzy stulecia punkt charakterystyczny dla okolicy, a dający podróżnym wskazówkę kierunku, niczym latarnia na wychodzącym w morze skalistym przylądku. Nie miałem pomysłu na wieczór. Myślałem o dotarciu do Szczebrzeszyna, brałem pod uwagę nocleg w przygodnie spotkanej agroturystyce, albo rozbicie namiotu w jakimś ustronnym lasku na górce. Kiedy jednak przez okna zakrystii ujrzałem pogodne twarze zakonników szykujących się do wieczornego nabożeństwa, w mojej głowie momentalnie narodził się sprytny plan spędzenia tego wieczora w dobrym i ciekawym towarzystwie.
Lody przełamaliśmy szybko wbijając pieczęć klasztoru w moją kolarską książeczkę, a wikary bez problemu zgodził się mnie przyjąć w gościnę. Gdyby nie ta możliwość, nie poznałbym ani Radecznicy, ani ludzi, a już na pewno niezwykłej historii tej „Częstochowy wschodu” jak o wiosce mawia się nie bez przyczyny. Rzut oka na wzgórze, otoczenie czy klasztorne mury nie daje pełnego obrazu miejsca w którym się znalazłem. Dopiero gdy wieczorem, dzięki uprzejmości ojca Zbigniewa, krok po kroku przemierzając Łysą Górę poznawałem zawiłe dzieje tego niezwykłego miejsca zrozumiałem, że los jednak odwrócić się potrafi momentalnie.

Boska szama.
Historia objawień w Radecznicy sięga roku 1664. Gdyby nie one, Radecznica byłaby pewnie do dzisiaj zwykłą, szarą i niewiele oferującą wioską. W tym też roku na Łysej Górze szewcowi imieniem Szymon, który podobno nie klął wcale aż tak dużo, objawił się św. Antonii. Szymon opowiedział wszystkim co widział, Antonii odwiedził wieś jeszcze kilka razy, aż wreszcie po paru latach kościół oficjalnie uznał objawienia i wiążące się z nim cuda za fakt. Postawiono kaplicę, by później na Łysą Górę sprowadzić bernardynów. Ich działalność dla regionu pozostaje nieoceniona. Sumiennie i przez długie lata pracowali nad budową sanktuarium ściągając rokrocznie do Radecznicy setki tysięcy pielgrzymów. Zmiany polityczne często jednak psuły ten dorobek. Tak na przykład w 1869 roku, po raz pierwszy przeprowadzono kasatę zakonu. Władze carskie zajęły klasztor, w miejsce bernardynów wprowadzono prawosławnych duchownych, a dachy wież zmieniły wygląd otrzymując charakterystyczne bizantyjskie kopuły. W 1915 roku bernardyni powrócili, choć nie na długo. Kocioł XX wieku i powojenny „ład” sprawił, że zakon przeżył drugą kasatę. 20 czerwca 1950 roku na klasztorne podwórze podjechały ciężarówki. UB pod bronią załadował na nie zakonników, zamknięto klasztor na cztery spusty i pozbawiono Radecznicę chwały sanktuarium. Aresztowań jednak się w klasztorze spodziewano. Okoliczna ludność pomagała ratować obrazy i kościelne skarby zakopując je w ogrodach i wynosząc najsprytniejszymi sposobami. Udało się dzięki temu uratować nie tylko kosztowności, ale także... cały przykościelny park. Jeden z mieszkańców ukradkiem i pod osłoną nocy skakał po drzewach i przybijał do starodrzewia tabliczki pomników przyrody. Sprawa drzew wyszła na jaw późno, bo dopiero przed paroma laty, kiedy bernardyni próbowali uporządkować park. Źródeł administracyjnych decyzji nigdzie nie można było znaleźć i dopiero kiedy z ambony ogłoszono problem, zgłosił się do zakonników „leśny skrzat”.

Ojciec Zbigniew i podziemia Radecznicy.
Niemałą ciekawostką jest też ponowne odzyskanie klasztoru. Akcję zorganizowało trzech ochotników. Każdy z nich doskonale znał układ pomieszczeń i przejść pomiędzy budynkami, bo albo w klasztorze mieszkał, albo się w nim wychował. Tajnym wejściem dostano się za mury, zabarykadowano na wieży i w kościele. O 6 rano nad okolicą, po 6 latach milczenia zabiły dzwony. Zszokowani chłopi z wszystkich okolicznych wsi pobiegli pod klasztor, a kiedy tłum pod bramą zgęstniał już maksymalnie, mały posterunek Milicji nie był w stanie już nic z tym zrobić. Wyzwoliciele odryglowali bramy i kościelne wrota. Ludzie weszli do środka i nigdy więcej klasztoru już nie oddali. Brat Anioł dowodzący akcją przez lata mieszkał jeszcze w zdewastowanych budynkach na snopku słomy wierząc, że uda się przywrócić dawną świetność świątyni.
W latach 60-tych stanowczą część dóbr klasztornych, w tym słynnego prowadzonego przez ojców gimnazjum zamieniono na szpital psychiatryczny. Ten mieści się na wzgórzu do dzisiaj. Oprócz kilku zruinowanych budynków, obecność szpitala ciągle przypominając trudne lata socjalizmu.

Padać nie przestaje.
Radecznicę opuszczam po śniadaniu. Na głowę kapie mi z nieba deszcz. Kapie i kapać będzie przez resztę dnia. Na szczęście jego wiosenny zapach dodaje mu uroku. W otoczenie parku coraz bliżej. Zdecydowanie zmienia się już krajobraz. Zaczynają dominować delikatne wzniesienia, zaorane pola rysują się nieostro po obydwu stronach drogi, a gęste lasy uderzają świeżością. Kieruję się na Tereszpol w którym od poprzedniego wieczora jestem już umówiony na kolejny nocleg. Dzięki serwisowi „warmshowers.com” poznałem przez internet Andrzeja. Dzięki jego uprzejmości i gościnności zostawiam w jego domu bagaże, częstuję się genialną, ugotowaną przez jego mamę na prawdziwym kaflowym palenisku pomidorówką i w delikatnym kapuśniaku ruszam dalej. Bliskość Roztoczańskiego Parku Narodowego i kapitalne warunki do jazdy sprawiają, że lepszej miejscówki nie mogłem sobie wymarzyć. Z Tereszpola blisko jest wszędzie. Andrzej nakreślił mi propozycje odwiedzenia kilku ciekawych miejsc. „Lokalsi” wiedzą dokładnie gdzie warto zajrzeć, którą ścieżkę w lesie wybrać, oraz gdzie się zgubić aby było fajnie. Tereszpol ciągnie się kilometrami niczym makaron w ustach „Zakochanego kundla”. Przez wioski kieruję się na Górecko Stare. Tam na skrzyżowaniu dróg uciekam w prawo, by za chwilę dotrzeć nad położony w lesie akwen, będący rezerwatem przepływającej przez niego rzeki Szum.

Szum

Imponujące.
Jeśli nie objawić się w takim miejscu, to w jakim innym?
Nad sztucznie utworzonym zalewem powstała tama pełniąca także funkcję małej elektrowni. Rezerwat Szum można objechać i dotrzeć do jego serca. Rozjeżdżone ścieżki sprawiają, że nie korzystam jednak ze sposobności. Stanowczo bardziej kusi mnie położona nieopodal wieś, w której centrum stoi drewniany XVIII wieczny kościół p.w. Św. Stanisława. To kolejne roztoczańskie miejsce objawień. Chyba domyślam się czemu święci wybrali sobie Roztocze. Najwidoczniej spędzali tu niebiańskie wakacje. Warto tutaj wpaść choć na chwilę. We wsi prócz kościoła obowiązkowo trzeba udać się nad rzekę majestatycznie przepływającą w okolicach zabudowań. Przed wiekami, po kilku wizytach świętego mieszkańcy postawili tam trzy kapliczki. Jedną zabudowano modrzewiowym kościołem, dwie pozostałe kapitalnie komponują się z półdzikim krajobrazem. Największe wrażenie zrobiła na mnie z pewnością ta otoczona sześcioma dębami szypułkowymi. Wysokie na kilkanaście metrów pomniki przyrody, ogołocone jeszcze z liści, w mrocznej atmosferze padającego po cichu delikatnego deszczu sprawiały wrażenie tajemniczości rodem z powieści Tolkiena. Druga z kaplic umieszczona jest na palisadzie, tuż nad lustrem przepływającego Szumu. We wsi panuje teraz błogi spokój, ale po kramach, reklamach i całej infrastrukturze stwierdzam, że latem gotuje się tam od turystów.

Zwierzyniec i bajer nie z tej ziemi.
Jest browar, jest impreza.
Następnym punktem w podróży jest Józefów. Wjeżdżam do niego wojewódzką 853-ką, tuż przy miejskim kąpielisku. Plażowiczów brak, wędkarze chowają się pod parasolami. Udaję się do centrum, gdzie mam nadzieję zwiedzić lokalną synagogę. Miasto przed wojną tętniło życiem. Kupcy z pejsami przepływali regularnie przez miasto zostawiając tam pieniądze i metalowe patelnie. Pozostałości żydowskiej architektury widać zresztą od samego wjazdu. Dziś w synagodze mieści się biblioteka, a z dawnej jej świetności pozostały jedynie mury. Udaję się więc na rynek, gdzie w punkcie informacji UM poznaję samego szefa Józefowskiej Kawalerii Rowerowej. Oprócz pieczątki do książeczki dostaję od niego kupę map i praktycznych informatorów. Stowarzyszenie działa od 2003 roku i corocznie organizuje dla mieszkańców regionu kilka roztoczańskich rajdów. Cięższy o prasę i bogatszy o nabytą wiedzę obieram kierunek na Zwierzyniec. Droga prowadzi przez gęsty sosnowy las będący już administracyjnie w obszarze RPN . Asfalt ze wstydu zapada się tam pod ziemię. Krater goni krater nie ułatwiając podróżowania, choć dzięki dziurawej nawierzchni ruch na trasie jest zdecydowanie mniejszy. Stylem węża docieram po niecałej godzinie do miejscowości znanej doskonale miłośnikom festiwali filmowych. Tam właśnie od lat i latem właśnie, na ścianie zwierzynieckiego browaru w ramach Letniej Akademii Filmowej wyświetlane są obrazy polskiego i światowego kina. Z browarem w dłoni oglądać można ruchome obrazki nasłuchując ptaków i roju komarów.


Zwierzyniec to serce parku narodowego. Tutaj znajduje się siedziba dyrekcji, nieopodal usytuowano centrum edukacji leśnej i wejścia na szlaki. Rozkwit miasto zawdzięcza Zamoyskim. Przeniesienie tutaj w 1812 roku siedziby ordynacji (niepodzielnego, dziedzicznego majątku) sprawiło, że miasto stało się istotnym punktem na XIX wiecznych mapach. Prócz siedziby największe wrażenie robi chyba bajkowy obraz położonego na wyspie, a bielejącego w słońcu kościoła pw. Św. Jana Napomucena. To jedna z doskonale zachowanych i nad wyraz fotogenicznych wizytówek tego nieco ponad trzytysięcznego miasteczka.

Robert...
I kopulacja.
Zbliżający się wieczór powoli motywuje mnie do powrotu. Krętym asfaltem zmierzam w kierunku Stawów Echo. Utworzone w latach trzydziestych XX wieku akweny niegdyś jeszcze regularnie zarybiane, dziś stanowią dzięki wieży widokowej nad nimi postawionej, doskonałe miejsce obserwacyjne dla amatorów ornitologii, ale nie tylko... Tam właśnie spotykam kolejną ciekawą postać na mej drodze.
Robert, którego poznaję przy płocie choć na co dzień zajmuje się ptakami właśnie, na Roztoczu liczy przejeżdżające auta i pomaga wędrującym wiosną żabom przechodzić przez jezdnię. Zabawne? Na pozór. Tysiące żab rocznie kończy tu swą wędrówkę pod kołami aut. Ich przyjemność ze spółkowanie w stawach nie trwa więc zbyt długo i kończy się zanim się rozpocznie.
Ochrona płazów dla parku narodowego jest bardzo ważna. Spośród 18 gatunków zamieszkujących Polskę regularnie obserwować tu można 12. W tutejszych ekosystemach herpetolodzy odnotowują zmniejszające się ciągle, przez co objęte krajową i międzynarodową ochroną populacje ropuchy zielonej, rzekotki drzewnej czy uśmiechniętej „od ucha do ucha” żaby śmieszki.
Mimo, że wyrywkowa, to garść informacji uzyskanych od Roberta jest powalająca. Szkoda, że temat płazów prócz tych łowionych w dzieciństwie traszek i rechoczących nad moim stawem żab, nie jest mi bliżej znany. Warto chyba nadrobić zaległości. Do Tereszpola docieram już po zmroku. Mama Andrzeja serwuje kapitalne racuchy, które w połączeniu z gorącym kakao smakują niczym przegrzebki w najdroższej restauracji.

Słit focia z Andrzejem.
Najpopularniejszy znak na drogach Roztocza.
Rankiem pogoda olśniewa. Słońce wschodzi przed szóstą i zdecydowanie szkoda tracić czas na leżenie w śpiworze. Wraz z Andrzejem wsiadamy na rowery i ponownie, choć zmodyfikowaną droga ruszamy wspólnie do Zwierzyńca. Mijając wspomniane stawy znów spotykamy Roberta. Żaby nie śpią, więc i on nie może pozwolić sobie na lenistwo.

W Zwierzyńcu nasze drogi się rozchodzą. Wybieram się do Krasnobrodu. Docieram tam doskonałym asfaltem przez urocze wioski w tym znany miłośnikom Roztocza Guciów. W małej wsi znajduje się prywatny mini-skansen, a w nim klimatyczna Karczma. Choć w kuchni przydałaby się kudłata rewolucja, to jednak nie można odmówić mu atmosfery. Właściciele na ścianach zgromadzili powiększenia wyjątkowej urody starych fotografii, znalezionych i pieczołowicie odtworzonych przez Adama Gąsianowskiego. Pan Adam jest właścicielem zakładu fotograficznego i jednocześnie założycielem Galerii Starej Fotografii działającej w Zamościu. Ta mieści się pod arkadami Starego Miasta. Blisko tysiąc szklanych negatywów zostało znalezionych podczas remontu pod podłogą drewnianego domu. Ich autorem jest Teofil Jaśkiewicz: wyborny fotografik, miłośnik folkloru, rzec by można reporter Roztocza. Z pasją i ogromnym kunsztem fotografował region i zamieszkujących go mieszkańców, czego wynikiem jest wiele doskonałych technicznie zdjęć obrazujących dzieje regionu przed blisko stoma laty. Stare fotografie mają swój czar, ale te wywołane i obrobione przez Adama Gąsianowskiego wprost przemawiają do nas ludzkim głosem. Ich bohaterowie wyglądają jak żywi, a jakość powiększeń sprawia, że trudno uwierzyć nam w ich wiek. Choć Pana Adama poznam dopiero telefonicznie, to fragment jego galerii umieszczony w bramie zakładu podziwiam jeszcze tego samego dnia. Z Guciowa bowiem jak do Rzymu, wszystkie drogi prowadzą mnie do Zamościa.


Zamojska synagoga...

Zamość to perła w koronie, której przedstawiać w zasadzie nie trzeba. Lubię odwiedzać to miasto, myszkować po bramach, klatkach kamienic, skwerach. Tym razem skusiłem się na wejście do zamojskiej synagogi. Choć informacji uzyskanych w ramach biletu jest tyle co nic, warto tam jednak wejść. Gruntownie odrestaurowana pachnie historią zamojskiej gminy żydowskiej do dzisiaj. Największe wrażenie robią bogate zdobienia sufitu i marmurowe posadzki. Jakież cuda można by tu oglądać gdyby nie smutne meandry historii XX wieku... Świątynia jest przykładem najlepiej ponoć zachowanej późnorenesansowej synagogi w Polsce. Budowano ją przez dziesięć lat poczynając od 1610 roku, a że środowisko nie było biedne, piękno budynku było i jest ogromne. Szkoda, że druga jego część pozostająca do dzisiaj w prywatnych rękach popada z dnia na dzień w coraz większą ruinę.
Spod synagogi udaję się oczywiście na rynek. Nie mam w planach zwiedzania. Podziwiam jednak bajecznie kolorowe kamienice podkreślane intensywnie późno popołudniowym słońcem i ruszam dalej w kierunku Szczebrzeszyna. Docieram tam już po zachodzie słońca.

I synagoga szczebrzeszyńska.
Macewy szczebrzeszyńskie.
I szczebrzeszyńskie chrząszcze...
Szczebrzeszyn kojarzy się wszystkim już od przedszkola z rymowanką. Czy rzeczywiście chrząszcze brzmią tam w trzcinach? Być może. Nad przepływającym przez miasteczko Wieprzem trzcin akurat nie brakuje. Na noc zatrzymuję się w szkolnym schronisku, a stąd jednak owadów nie słychać. Szczebrzeszyn jest niewielki, ale hojnie oferujący atrakcje. Po raz kolejny natrafiam tam na synagogę i stary żydowski cmentarz. Obrośnięte wysokimi trawami i przykryte bluszczem pomniki kryją w sobie tajemnice setek lat historii miasta. Zupełnie niedaleko, rzec by można po sąsiedzku docieram pod zamkniętą niestety tego dnia Cerkiew Zaśnięcia Najświętszej Maryi Panny. Szkoda, bo obok XVII wiecznej synagogi, to najważniejszy tutejszy zabytek. Choć spory nie pozwalają dokładnie datować świątyni, to obecny jej kształt zawdzięcza się inżynierom XVI wieku, czyniąc tutejszą cerkiew najstarszą prawosławną, czynną bożnicą w Polsce. Wystrój i wyposażenie świątyni nie zachowało się w oryginale. Podczas remontów odsłonięto jedynie datowane na XVII wiek freski. Nic dziwnego. Świątynie kilkukrotnie zmieniała „właścicieli”, co doprowadziło ją w kompletnej degradacji. Efektem było powojenne uczynienie z niej magazynów, a wreszcie opuszczenie i pozostawienie samej sobie. Zastanawiające, że piękno architektury mogło być władzy tak bardzo obojętne.
Szczebrzeszyn opuszczam o poranku. Pora kończyć przygodę z Roztoczem i wracać do pracy. Aby jednak ostatni dzień podróży nie przypominał tego pierwszego lepiej analizuję mapę. Choć atrakcji historycznych nie doświadczam wiele, to jednak trasa niemalże do samego Lublina jest piękna. Do samego Krzczonowa co rusz wspinam się i zjeżdżam z lokalnych wzniesień. Mijam Nielisz i Zółkiewkę – Osadę. Nad zalewem Nielisz pełno już wędkarzy. Cisza i spora ryba przyciąga ich z okolic. Z mostu nad Wieprzem widać w sieciach szczupaki i leszcze. Kto podróżuje z wędką i sypia pod namiotem, nad Wieprzem i jego dopływami nudzić się nie powinien.
Rzeka, która towarzysz mi w podróży ma długość ponad 300 km, a obszar jej dopływów przerasta 10 tyś km kwadratowych.
Do Lublina docieram „na czuja” i z pomocą miejscowych. Fragment mapy zostawiłem u Andrzeja. Idzie mi jednak na tyle sprawnie, że przed odjazdem zdążam jeszcze raz przejść się Krakowskim Przedmieściem i odwiedzić moją ulubioną polską starówkę. Wiosnę w Lublinie uwielbiam chyba najbardziej za sprawą tamtejszych studentek. Podobno najpiękniejsze dziewczyny studiują właśnie w Lublinie. I choć coraz częściej podróżuję już z Zuzą, to na Rynku Starego Miasta szybko przypominam sobie czemu tak bardzo lubiłem jednak jeździć sam…


Moja przygoda z kolejnym parkiem narodowym dobiega końca. Czy warto go odwiedzić? To chyba oczywiste. Nad wyraz mili ludzie, kapitalna przyroda, dziurawe jak szwajcarski ser drogi i tony świeżego powietrza. Superlatyw zachęcających region nie brakuje. Roztoczański Park - choć nie największy, bo liczący jedynie niespełna 8,5 tyś ha oferuje wiele. Kto będzie miał szczęście dojrzy w gęstwinie lasu polskiego konika, czy dzięcioła białogrzbietego. Kto woli snuć się bez celu na pewno znajdzie dziesiątki kilometrów ścieżek. Tak czy inaczej, aby tego doświadczyć trzeba na Roztocze dotrzeć. Trzeba dotrzeć i uważać, by się zanadto nie zakochać. Trudno nam będzie potem zmusić się do powrotu.

Piguła:
Trasa:
  1. dzień: Lublin – Radecznica: 64 km
  2. dzień: Radecznia – Zwierzyniec – Tereszpol: 87 km
  3. dzień: Tereszpol – Zwierzyniec – Guciów – Zamość – Szczebrzeszyn: 84 km
  4. dzień: Szczebrzeszyn – Lublin: 84 km
Dla kogo?
Miłośnicy sielanki i dziurawych dróg, ptactwa, ryb i cudów. Odnajdą się tam rodziny z dziećmi, pod warunkiem że rozpoczną podróż w Zamościu.

Rower:
trekingowy, z wygodnym siodełkiem. Czasami dobrze byłoby mieć „górala” z przednią amortyzacją i szerszymi oponami.

Noclegi:
spontanicznie. Dzięki gościnności miejscowych. Schronisko z własnym śpiworem to koszt 20 zł.
Agroturystyka w okolicach parku jest standardem. Gorzej na trasie Lublin – Radecznica, Szczebrzeszyn – Lublin. Pod namiot full opcja.

Jak dotrzeć?
Pociągiem do Lublina, albo kolejką elektryczną do Zamościa. Lokalny PKS raczej nie zabierze rowerów.

Atrakcje: Radecznia z Łysą Górą i tamtejszą gościnnością, układ urbanistyczny i zabytki Zwierzyńca, Roztoczański Park Narodowy z jego ścieżkami, Zamość, Szczebrzeszyn.



Materiał ukazał się w magazynie Rowertour 11/2014.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz