niedziela, 25 stycznia 2015

Gran Canaria i Fuerteventura 2014.

Pies z kulawą kozą.


Nie mogę. Zajęcia zaczynają mi się 6 stycznia. 15 dni to dużo. O tydzień za dużo (Zuza). Dobra, dobra. Wiem o co chodzi, chyba wiem jak to załatwić (ja). Sam jeszcze niedawno byłem studentem i wiem doskonale, że w życiu należy kierować się priorytetami. Priorytetami przyjemności, dodam od razu. Praca nie zając, nie ucieknie. Jeszcze przyjdzie czas wypełniać obowiązki. Po to ktoś wymyślił L-4, by z niego korzystać.
Zamiast zastanawiać się, czy nauka nie przerośnie nas w marcu, trzeba lepiej skupić się na tym co tu i teraz, a tu i teraz oznacza mniej więcej tyle, że na monitorze komputera wyświetlają się trzy cyfry, pięknie układające się w niewielką w sumie liczbę 597. 597 złotówek za bilet do granicy
z wiosną. Dodajmy do tego 280 zł za przewóz roweru w obydwie strony, a wynikła suma oznaczać dla nas będzie podstawowy (choć nie jedyny oczywiście) koszt obcowania z przyjemnością. Przyjemność ma dwuczłonową nazwę: Wyspy Kanaryjskie i znajduje się w odległości nieco ponad 3000 kilometrów od Warszawy.

Pierwszą noc naszej podróży spędzamy na lotnisku. Samolot wylatuje wprawdzie dopiero po 8, ale zanim nasze rowery trafią do bagażowego luku, trzeba się nieco z nimi pogimnastykować. Rozkładanie, pakowanie i oklejanie trwa łącznie około 4 godzin. Niespiesznie, ale systematycznie. Odkładanie tego na ostatnią chwilę może się zemścić. Rower powinien ważyć do 30kg, co
w naszym wypadku jest całkowicie do zrealizowania. Sakwy pakujemy osobno okręcając je folią stretch, tworząc z trzech worków jeden duży. Bagaże nie ważą wiele, raptem po 13 kg na głowę.
Na wyspach temperatura w ciągu dnia wynosi w styczniu średnio 23 stopnie Celsjusza. Wiosna jak siemasz. Trzeba jednak zabrać ze sobą ciepły śpiwór, namiot, karimaty i polar. Nasza wycieczka to nie polarna ekspedycja, czasami zajrzymy też do cywilizacji. Nie ma co zabierać całej szafy. Zresztą z szafą ciężko się jedzie pod górę.
Rowery do Las Palmas dolatują całe. Szybkie przepakowanie, składanie sprzętu i wychodzimy na zewnątrz. Miło, że już na lotnisku założyłem krótkie spodnie, bowiem tuż po wyjściu z terminala okazuje się że trafiliśmy w środek kanaryjskiej zimy. Zimy moich marzeń dodam. Przez dwa kolejne tygodnie spadnie mi na głowę ledwie kilka kropel deszczu (dosłownie), a słońce widzieć będę przez 14 z 15 dni.


Jak zwykle najtrudniej jest się odnaleźć na początku. Lotniska wybudowane poza miastem mają wady. Najczęściej prowadzą do nich autostrady. Poruszanie się po nich rowerem bywa niebezpieczne. Strefa zgniotu w rowerze na autostradzie jest abstrakcją. Szukamy na mapie wariantu B. Pierwsza myśl, to skierować się nad ocean. Niby ok. Ocean zawsze pozytywnie nastraja, ale w okolicach lotniska to trochę słaby pomysł. Kreślimy więc pobieżnie na mapie łamaną kreskę i kierujemy się w przeciwną stronę, do miasta Telde. Plan poniekąd obowiązkowy. Tam w Cabildo de Gran Canaria mamy odebrać pozwolenie na kempingowanie na wyspie. O pozwolenie wnioskować można przez internet, ale odebrać je trzeba osobiście. Na wszystkich wyspach archipelagu, nocowanie pod chmurką jest surowo zakazane (słynne „prohibido”). Król zakazał samowolki, która rzekomo doprowadzać ma środowisko do ponadprzeciętnych strat. Rzekomo podkreślam. Powód jest jak mniemam natury ekonomicznej. Na trudnych do okiełznania, górzystych wyspach, oddalonych znacznie od Półwyspu Iberyjskiego stworzenie jakiegokolwiek większego przemysłu jest nieopłacalne. Najłatwiej tam (i najwygodniej) jest żyć z bogatych, europejskich turystów, którzy nie wiedzą co to targowanie, a którzy są w stanie zapłacić za wszystko tyle, ile się żąda. Dla wyspiarzy to żyła złota, której podcinać nie ma sensu. Pod Cabildo dojeżdżamy o parę minut za późno. Urząd zamknięto, a pozwolenie można odebrać dopiero rano. Telde jednak to nie Wiżajny i rozbić się niezauważonym w centrum miasta raczej jest trudno. Naprędce należy znaleźć miejsce odludne, ciche i spokojne, a takie niestety znajduje się dopiero kawał drogi poza centrum.
Dla nas namiot to religia, a wakacje bez namiotu to nie wakacje. O ile według prawa, na wyspach nocować można w poliestrze jedynie w kilku odgórnie wyznaczonych miejscach, w praktyce już za chwilę okaże się, że świetnie dajemy sobie radę wszędzie, nawet tam, gdzie szpilki od namiotu
w suche, wulkaniczne podłoże wbić nie można. Nie pochwalam łamania przepisów, ale ten wypadek akurat ubóstwiam. Bez „permiso de acampada” ruszamy więc ku przygodzie, ku wyspom cudownym, kolorowym, słonecznym i pachnącym wiecznym latem.


Plan na zwiedzanie jest banalny. Kierujemy się w górę. Dosłownie. Z większości plaż wyspy, dostrzec można szczyt, a na nim charakterystyczna kulkę. Kilka dni później okaże się, że ta kulka to ogromny wojskowy radar, a dokręcić do niego wcale nie jest prosto. Wyjeżdżając z lotniska jedziemy w zasadzie cały czas pod górę. Czasami delikatnie, czasami z 15% nachyleniem. I tak trzy dni, na zmianę. Choć na drogach ruch niewielki, a widoki zapierają dech w piersiach, to jednak suma przewyższeń dla niezaprawionych w bojach amatorów może być mordercza. Kto jednak uwielbia odkrywać przed sobą kolejne zakręty, dla tego Gran Canaria jest wyspą totalnej szczęśliwości. Uśmiech gwarantowany. Tak samo jak pot ciurkiem płynący po plecach.
Mnie się podoba od początku. Nic nie ładuje moich akumulatorów tak, jak jazda pod górę. Można przeklinać, można się nie zgadzać, można narzekać, marudzić, psioczyć, lamentować i płakać. Można, ale po co? Czyż nie lepiej rozejrzeć się dookoła i zawyć pełnym gardłem z radości? Uwielbiam śpiewać jeżdżąc pod górę, choć przyznam się bez bicia, że na Gran Canarii, zdarzył się moment, kiedy śpiewać mi było wyjątkowo trudno. Kto odwiedził kiedyś miasteczko Tejeda,
a potem zapragnął udać się podobnie jak my, na Pico de las Nieves, ten wie, że tuż za miasteczkiem, na okrągłym niczym kapsel od schłodzonego Tropicala rondzie, rozpoczyna się kilkukilometrowy, najcięższy chyba na naszej drodze podjazd. Choć znak wskazuje 12 zaledwie stopni nachylenia, a doskonały asfalt nie pozostawia nam nic do życzenia, to jednak tchu może tutaj śpiewakom zabraknąć. Takich miejsc patrząc na mapę jest na wyspie więcej. Niektóre mijaliśmy
w drodze na dół, o innych słyszeliśmy, o wielu być może nigdy się nie dowiemy. Jestem jednak dzisiaj pewny, że wyspa, na której w ciągu tygodnia widziałem więcej zawodowych grup kolarskich niż w ciągu 10 lat pedałowania po Polsce, nie jest łatwa. Można być amatorem i spróbować się z nią mierzyć, czego jesteśmy doskonałym przykładem, ale jednak pojęcie o jeździe po górach, a nade wszystko kondycję, wypadałoby- wybierając się tam z rowerem, mieć.


Naszej trasy nie ustalaliśmy wcześniej. Mieliśmy plany i pomysły, ale życie każdego niemalże dnia je sumiennie weryfikowało. Dla Zuzy, góry tej wysokości były pierwszymi w jej rowerowym życiu. Nie trafiła biedaczka. Można powiedzieć, że był to jej chrzest bojowy. Początkowo nastawieni byliśmy na częstsze odwiedzanie i gór, i plaż. Chciałem połączyć przyjemne z pożytecznym. Porankami można przecież męczyć się w górach, a popołudnia spędzać, wygrzewając się na piasku. To jednak nie do końca było możliwe. Nasza trasa w efekcie prowadziła na wskroś wyspy. Z Telde, przez urocze, czyste i wyjątkowo sympatyczne miasteczka jak Ingenio, Aguimes, Santa Lucia czy San Bartolome dotarliśmy do granicy chmur. Kiedy po trzech dniach dotarliśmy wreszcie pod najwyższy szczyt wyspy, Zuza składając oficjalne stanowisko w sprawie, kategorycznie odmówiła dalszego telepania się po górach, żądając dostępu do oceanu. Zrozumiałem wtedy, że mój sadystyczny plan nijak się ma do rzeczywistości. Zuza miała oczywiście trochę racji. Brak wody w wyschniętych korytach rzek i na większości państwowych kempingów sprawił, że i mnie zamarzyła się oceaniczna kąpiel. Po okrążeniu Roque Nublo i zobaczeniu tego, na czym najbardziej mi zależało, zgodziłem się łaskawie na wycieczkę w dół. Zjazdy z Roque Nublo trwał (bagatela!) o 3 dni krócej niż podjazd. Drogi kręte niczym serpentyny na wiejskich weselach wymagają niesamowitej koncentracji. O wypadek tam nie trudno, bowiem wśród zabezpieczeń najczęściej dominują te naturalne: skały i zdrowa wyobraźnia. Oczywiście zdarzają się momenty kiedy nie chce się hamować. To nie kwestia samobójczych myśli, ale naturalnej potrzeby adrenaliny. Efektem wariactwa jest najszybsza prędkość jaką kiedykolwiek osiągnąłem jadąc rowerem. Licznika wprawdzie nie zamknąłem, ale 119km/h jest jak dla mnie całkiem niezłym wynikiem. Kiedy po 4 godzinach hamowania dojeżdżamy wreszcie na oznaczony na mapie brzeg, Zuza ze złości niemalże krzyżuje mnie do przydrożnego znaku. Ocean rzeczywiście widać. Widać, słychać go, a nawet czuć. Jest tylko jeden problem. By do niego dotrzeć i zamoczyć w nim spaloną słońcem skórę, trzeba zjechać na plażę zjazdem o długości ok 10 km. Zjechać, by następnie nim wjechać. Nie ma ścieżek dla rowerzystów wzdłuż brzegów wyspy. Nikt na szczęście o tym nie pomyślał. Zuza, która nie kąpała się już czwarty dzień zaczyna pachnieć lasem. Ja pachnę prawdziwym dzikiem, więc wieczorami w naszym namiocie śmiało moglibyśmy urządzać spotkania dla leśnych zwierząt. Kiedy wreszcie znów po pięciu dniach od kontaktu ze słoną wodą, drogą pnącą się niczym winogrono na domku starej babci dotrzemy do Los Caserones, trudno nas będzie przegonić z kamienistej plaży. I nie ważne, że tylko my będziemy się na niej kąpać. Kiedy inni cywilizowani ludzie siedzą w czasie sjesty w knajpkach, zajadając świeżo złowione dorady i tuńczyki, my zalegamy na drewnianych pomostkach niczym francuskie naleśniki. To dzień nagrody, po którym uśmiech z twarzy nie schodzić miał Zuzannie do samego Las Palmas. Miał nie schodzić. Delikatną, romantyczną bryzę znad oceanu zastąpił chwilę później wiaterek, który przy wyjeździe z miasteczka dmuchnął nam w twarze tak, że mało nie pospadaliśmy z siodełek. Ku mojemu, dobrze zresztą zagranemu zaskoczeniu, rozpoczął się kolejny, piękny rzecz jasna, podjazd, który wprowadzić miał nas na jedną z najpiękniejszych widokowych dróg Gran Canarii – GC 200. Wiatr był nieprzypadkowy. Znaleźliśmy się przecież od strony otwartego Atlantyku. O ile po wschodniej stronie wyspy, woda jest spokojna i potulna, pieniąc jedynie o czarne wybrzeże, o tyle po przeciwnej już nie. Fale trzaskają o klif z niewyobrażalną wprost siłą. Na tydzień przed naszym wylotem na wyspy, oglądałem w internecie lokalne wiadomości. Lało jak z cebra, woda zrywała asfalty, drogami płynęły rzeki kamieni, a wiatr porywał i rozrzucał po okolicach całe elementy konstrukcyjne lokalnych plantacji. Silne wiatry wprawdzie ustały, ale podróżowanie po zachodniej stronie wysp, przez podmuchy właśnie i tak pozostaje trudniejsze. Może dlatego właśnie sakwiarzy na wyspach jest jak na lekarstwo. Druga rzecz jest taka, że Kanary najczęściej kojarzymy ze sporą kasą, jaką trzeba wyłożyć na wojaże. Błąd. Dziwiło nas, iż „rowerzystów z garbem” spotkaliśmy na wyspach łącznie sztuk 6 (w tym trójkę wariatów z Urzędowa poznanych w samolocie do Warszawy - czytaj też www.michalbarabasz.pl). Trzeba wprawdzie lubić góry, by zwiedzać archipelag, ale pieniędzy w portfelu wcale nie trzeba mieć wiele. Nasz codzienny budżet wynosił po 5 euro na głowę i wcale nie oznaczało to, że jeździliśmy głodni.



Po blisko tygodniu naprzemiennych zjazdów i podjazdów, nogi mimo że zaprawiły się w boju, potrzebowały relaksu. O ile ja marzyłem o podwojeniu stawki na Teneryfie, to Zuza za płaskie tereny oddałaby swoje czerwone lakierki z podstawówki. Ciężko się ze mną współpracuje. Zawsze wychodzę z założenia, że tu i teraz jestem po raz ostatni. Gdybym miał tu już nie wrócić, nie chcę niczego żałować. Tym razem dałem za wygraną. Kiedy kolejny prom z Agaete odchodził w kierunku rysującego się na horyzoncie wulkanu Teide, my północnym wybrzeżem zbliżaliśmy się do Las Palmas. To zdecydowanie najmniej atrakcyjny moment naszej podróży. Zmęczenie materiału wymusiło na nas jazdę ciągnącą się przez blisko 30 kilometrów trasą szybkiego ruchu. Szum fal mieszał się z szumem pędzących aut, lecz dla nas najważniejsze było wtedy szybkie przetransportowanie się do stolicy wyspy. Jazda dwupasmówką nie jest przyjemna, ale nie jest też „prohibido”. Po niecałych dwóch godzinach, o piątej po południu wjeżdżamy wreszcie do Las Palmas i od razu kierujemy się na Isletę – miejską plażę z długim na parę kilometrów deptakiem. Do miasta trafiamy w gorącym dniu. Hiszpanie uwielbiają świętować. Fiesta jest nieodłącznym elementem życia południowców. 6 stycznia przypada Święto Trzech Króli. Ulicami miasta, w wieczornych godzinach ciągną się barwne i głośne korowody. Wśród nich, na wielbłądach ulice przemierzają trzej brodaci, dobrze bawiący się kolesie z koronami na głowach. Gromadzą tysiące widzów, którzy wyciągają ręce ku ciągniętym przez tiry roztańczonym platformom. Z tych sypią się bowiem garściami cukierki. Fiesta trwa do północy, a może i dłużej. Życie kwitnie wtedy w barach, restauracjach i piwiarniach. Żal nie wyjść na ulicę. Takiej Hiszpanii brakowało mi od dawna.

Następnego dnia łapiemy prom. Zajmujemy leżaki, wyjmujemy soczyste pomarańcze, sery i chorizo. Takich jak my jest blisko 200 osób. Cztery godziny delikatnego bujania i lądujemy na innej planecie. Raptem 120 km oceanem na wschód, a statek dobija do Morro Jable. Inna wyspa, inny wymiar czasoprzestrzeni. O ile z perspektywy pokładu nic nie wydaje się niezwykłego, to pierwsze kilometry kamienistą i pustą jak nasze kieszenie wyspą zaczynają nas dziwić. Gran Canaria w porównaniu do Fuerteventury to oaza. Drzewa tam są wszędzie, kolor zielony uspokaja bardziej niż nasenne proszki, a krajobraz motywuje do spontanicznego działania. Tym razem trafiamy na wyspę suchą jak wiór, gdzie wulkaniczne podłoże nie przyjmuje żadnych korzeni. Fuerteventura słynąca z tysięcy wolno wypasających się kóz (do dziś zastanawiam się, co one tam jedzą), tysięcy emerytowanych Niemców, setek x-gwiazdkowych hoteli, braku cienia i suchego powietrza, przyjmuje nas pełnym, różowawym i malowniczym zachodem słońca. Plan biwakowania początkowo stojący pod znakiem zapytania udaje się jednak i tam zrealizować. Po kilkukilometrowym rajdzie wzdłuż obleganych hotelowych plaż, trafiamy wreszcie w centrum ciszy. Nagle robi się głucho, błogo i spokojnie. Rozstawiamy namiot na tarasie opuszczonej, choć cudownie położonej willi, witając wieczór widokiem gasnącego w świetle spokojnego oblicza oceanu.



Rano budzi nas słońce. Jak co dzień zresztą. Temperatura powoli wzrasta. Choć wieczory i noce niekiedy bywają chłodne, to jednak poranki szybko naprawiają tę przypadłość. Poranne ciepło jest nam potrzebne, bowiem za każdym razem nocując nad brzegiem oceanu, musimy suszyć namiot. Krople pary wodnej osadzają się na sprzęcie niczym polska rosa. Fuerteventura miała być nagrodą. O poranku trafiamy więc na rajskie plaże. Wyspa słynie z kilku rezerwatów. Jednym z nich jest Sotavento. Plaże szerokie na trzysta metrów i doskonałe warunki windsurfingowe ściągają w to miejsce miłośników deski z całego świata. Odbywają się tu m.in. coroczne zawody windsurfingu zaliczane do pucharu świata. I w zimie zapaleńców nie brakuje. Mieszkają w oldschoolowych camperach, przesiadując w klimatycznych barach i oczekując doskonałego wiatru. Ten wieje nieustająco. Nazwę wyspie nadał prawdopodobnie Jean de Béthancourt określając ją jako „wielką przygodę” (z francuskiego „forte aventure”). Być może nazwa ta jednak pochodzi od hiszpańskiej gry słów łączącej „fuerte” i „viento”, oznaczającej silny wiatr. Wiatr poczuliśmy bowiem tego samego dnia. Na szczęście wiał nam w plecy, a jego siła była zdumiewająca. Kierując się na zachodnie wybrzeże w stronę La Pared i słynnej „Plaży starego króla” doświadczyliśmy jego siły. Pchał nas z prędkością o której na Gran Canarii mogliśmy tylko pomarzyć. Jak przy podobnym południowym wietrze wrócić z powrotem do Morro Jable, wolałem się jeszcze nie zastanawiać.



La Pared słynie z nadzwyczaj fotogenicznego przylądka. Klif wychodzący w ocean stanowi zderzak dla oceanicznych fal. Te rozbryzgują się o niego tryskając w niebo na wysokość kilkunastu nieraz metrów. Tu dopiero widać siłę oceanu. Miejsce to ściąga licznych turystów, fotografów czy malarzy. Widowiskowość tego specyficznego teatru jest niesamowita i tak wciągająca, że po blisko dwóch godzinach podziwiania krajobrazu wcale nie chce nam się jechać dalej. Zakładamy jednak dotrzeć do regionu Betancurii. Nie musimy się spieszyć. Wyspa nie jest ogromna i na upartego możemy ją dosyć dokładnie objechać w cztery dni. My jednak wybieramy opcję light. Często się zatrzymujemy, fotografujemy krajobrazy, podziwiamy i dokumentujemy wszystko dookoła. Mimo, iż pejzaże są surowe niczym syberyjska zima, to jednak jest w nich coś pociągającego. Bezkresne, choć niewysokie górki, brunatno-brązowe skały, łagodne łuki przełęczy i delikatnie rysujące się szczyty sprawiają, że czujemy się trochę jak na księżycu. Nie ograniczamy się niczym. Kiedy zbliża się wieczór dobijamy jedynie do ulubionego marketu serwującego najtańsze na wyspach pomarańcze i tuńczyki, rozglądamy się za ciekawym miejscem do spania, i wyciągamy zmęczone nogi. Z namiotem bywa różnie. Generalnie miejsc do spania jest mnóstwo. Drobnym problemem mogą być tylko skały. Podłoże na wyspach jest nadzwyczaj kamieniste. Czasami bywa też stromo. O ile namiot mocować można za pomocą kamieni, to lubiący komfort miękkiego podłoża mogą na wyspach narzekać. Przez kilka kolejnych dni przemierzamy wyspę od miasteczka do miasteczka, rozglądając się po podwórkach, placach, kościołach i barach. Ruch w wioskach jest niemalże niedostrzegalny i gdyby nie licznie mijające nas wypełnione turystami autokary, mielibyśmy problem z dostrzeżeniem ludzi. Wyspa sprawia wrażenie wymarłej, a może zawieszonej w czasie. Choć w styczniu daleko jeszcze do prawdziwych upałów, miejscowi chętniej chowają się w zaciszach własnych podwórek i gospodarstw. Jedynie w kilku nadzwyczaj turystycznych miejscowościach, ot chociażby w urokliwej Betancurii, życie pulsuje od rana do zmierzchu. Maleńkie choć z daleka pachnące restauracyjki, muzeum sztuki sakralnej czy konwent Świętego Buenaventury oblegają przybysze z innych krajów. Życie tętni w sklepikach z pamiątkami, czy cieniach parkowych drzew. Słychać włoski, niemiecki, polski, a tysiące stóp dziennie, ubijają położony przed wiekami bruk wymalowanego na biało miasteczka.



Kierujemy się w stronę Puerto del Rosario, by stamtąd ruszyć z powrotem na południe. Miano stolicy wyspy miasto otrzymało w 1835 roku. Dziś tętni życiem, skupiając lokalny biznes, będąc jednocześnie pępkiem komunikacyjnym. Choć o wybitnych urokach tego miejsca trudno mówić, to jednak zaskakuje nas tamtejszy ruch powietrzny. Spędzając czas na plaży podziwialiśmy przelatujące niemalże nad naszymi głowami lądujące samoloty, wyobrażając sobie setki turystów jakie w tym miejscu trafiają na wyspę i ją opuszczają. Tych widać na plażach o każdej porze roku. Szkoły kitesurfingu przeżywają oblężenie. Uczą się latać głównie Amerykanie, Holendrzy i Niemcy. Co chwilę podjeżdżają też auta szkół surfowania i pływania z żaglem. Płaskie, dostępne plaże są względnie bezpieczne. Kiedy adepci poczują już wiatr, często przenoszą się po prawdziwe szlify do mekki surferów, na przylądek Punto Jandía. Tam, w miejscu do którego prowadzi jedyna szutrowa droga spotyka się młoda wiara i stara gwardia. Obserwując z brzegu pieniące się bałwany widać w turkusowej wodzie dziesiątki ledwo dostrzegalnych zadowolonych główek, które co jakiś czas w pozbawionym logiki szyku wynurzają się z wody odsłaniając w całości ubrane w piankę korpusy, by na swych kolorowych deskach śmigać pod załamującymi się nad nimi falami. Spektakl ten kojarzy się od razu z amerykańskimi reklamówkami sportowych kamer, choć widziany na żywo, jest dla nas jeszcze bardziej niesamowity. Kiedy po jednej stronie przylądka wiara ćwiczy swoje umiejętności balansu, po drugiej stoi grzecznie w rzędzie kilkunastu wędkarzy. I jednym i drugim ocean sprawia ogromną radość. Dla wielu idealne łowisko, dla innych wietrzny raj.



Na wspomniane Punto Jandía docieramy ostatniego dnia naszej wędrówki. To miejsce to trochę jak symbol. Najpierw długa, spokojna, blisko dwudziestokilometrowa droga przez kapitalny, bezkresny park narodowy Jandía, potem spotkanie z wolnością w postaci wioski surferów, a na końcu latarnia wyznaczająca nasz cel. Nie trzeba być poetą by doszukać się w tym mezaliansie czegoś głębszego. Nam zabrakło czasu na odwiedzenie północnego wybrzeża wspomnianego parku. Choć noc spędzona na jego terenie, spotkanie z kozami i niezapomniany widok rozgwieżdżonego nieboskłonu nad naszym namiotem w jakiś sposób wynagrodził nam ten brak, to jednak chciałoby się do tego miejsca jeszcze powrócić. Może to i dobrze, bowiem Fuerteventura choć dziwi, to i jednocześnie zachwyca. Dobrze pozostawić sobie jakiś jej fragment na stare lata.
Dwa tygodnie all inclusive. Tak mógłbym podsumować nasze zimowe wakacje na wyspach. Wyspach na które na pozór nas nie było stać, na które na pozór jeżdżą tylko „dziani” turyści, na które na pozór leci się samolotem, lokuje w pokoju, a czas spędza leżąc z drinkiem na hotelowych plażach. Nasz „resort” nie miał pięciu gwiazdek, miał ich tysiące każdej nocy. W barze podawali tylko czerwone wino, niekoniecznie schłodzone Tropicala, pomarańcze z super promocji i sery semicurado z nie najwyższej półki. Nie mieliśmy łazienki, nie było bieżącej wody. Ba! Momentami nawet nie było nawet gdzie opłukać twarzy! Nie mieliśmy własnego stolika, nie mieliśmy plażowych ręczników, boy hotelowy nie nosił nam bagaży, bo targaliśmy je sami przez prawie 700 km... Rower, najlżejsze przełożenia, śpiwór, karimata i kilkanaście kapitalnych miejscówek na spanie za friko. Do tego pejzaże zapierające dech i codzienne wschody słońca budzące nas przez uchyloną moskitierę. Wakacje marzeń i zima jakiej długo nie zapomnimy. Ot cała prawda
o Kanaryjskich Wyspach... Czy warto tam jechać zimą? Nie. Zdecydowanie nie warto. Zbyt trudno się później otrząsnąć wracając do szarej, ciemnej i smutnej polskiej rzeczywistości.


Piguła:
Kiedy? Cały rok, choć najlepiej wczesną wiosną, późną jesienią, albo właśnie zimą. Zimą temperatury sięgają 16-30 stopni Celsjusza. Czasami potrafi konkretnie padać, ale nam to się nie przydarzyło.
Jak? Samolotem. Czartery latają z wielu polskich miast. Lata się na tydzień, dwa, trzy... Można wykupić bilet u przewoźnika, ale to wiąże się z dosyć wysoką opłatą.
Koszty: nieporównywalnie mniejsze niż wakacje na polskich plażach w letnim sezonie. Ceny
w marketach podobne jak w Polsce, smaki zupełnie inne. Najdroższe w podróży były połączenia lotnicze i promowe.
Noclegi: namiot (na korzystanie z bezpłatnych kempingów trzeba mieć urzędowe pozwolenie- możliwe do uzyskania drogą internetową Cabildo de Gran Canaria). Poza tym liczne hotele i apartamenty do wynajęcia.
Rower: dowolność. My podróżowaliśmy trekingami, spotkana reprezentacja z Urzędowa na góralach. Obydwie ekipy były zadowolone, choć trasy nasze były zupełnie różne.
Mapy: Comfort! Map Wyspy Kanaryjskie 1:150 000.
Poziom trudności: level five. Wypada jechać na wyspy zajebiście przygotowanym.

Więcej zdjęć z wyjazdu w zakładce: luty, 2015.


Materiał ukazał się w magazynie Rowertour 9/2014. 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz