środa, 19 listopada 2014

Wycieczka rowerowa z Polski do Wilna.

Droga do domu.



Ulica Poleska w Wilnie istnieje do dzisiaj. Nie jest najkrótsza. Ciągnie się wzdłuż towarowych ramp wileńskiego Dworca Głównego. Jest zielona. Bardzo zielona. Mnóstwo przy niej starych drzew i zarośniętych skwerów. Drzewa dają doskonały cień. Na tyle przyjemny, że kiedy poruszamy się z kamienicy do kamienicy, prażące tego dnia słońce nie jest dla nas aż tak uciążliwe. Kamienice z ulicy Poleskiej pamiętają wiele. Gdyby ich mury mogły opowiadać o tym co widziały, opowiedziałyby z pewnością o damach wysiadających na wileńskim dworcu z wagonów, o dżentelmenach w kapeluszach oczekujących tychże dam w pachnących tytoniem powozach, o pielgrzymach, żołnierzach, rozładunkach węgla i tysiącach walizek załamanych Wilnian przymusowo przesiedlanych bydlęcymi wagonami w kierunku Wrocławia. Kamienice milczą jednak jak zaklęte zachowując tajemnice pięknego miasta tylko dla siebie.
Babcia Janka też nie mówi wiele. Wilna nie pamięta już zbyt dobrze. Wiek zrobił swoje. Wojna, socjalizm, migracja, choroby. Czasami, kiedy ma lepszy dzień wróci pamięcią do swego dzieciństwa. Wyjdzie na rynek, pobiegnie ukłonić się Panience do Ostrej Bramy, zagra w klasy, zanuci wileńskie piosenki. Czasami, bo niestety już coraz rzadziej.


Nasz plan na wakacje jak zwykle nie istniał. Nie istniał, bo istnieć nie mógł. Uzależniamy go zazwyczaj od mojej pracy, a zleceń przewidzieć się nie da. Wilna nie planowaliśmy zupełnie. Jeszcze pięć dni wcześniej pedałowaliśmy do Bratysławy, a ja chciałem kręcić dalej do świeżo co uhonorowanej akcesją do UE Chorwacji, łapać prom do Włoch i przez Alpy wracać do kraju. To miał być mój urlop. Nie wyszło. Wróciliśmy by nadrobić zaległości, uporządkować nieco chaos, zająć się długą kolejką niezrealizowanych pomysłów. Cztery dni wystarczyło jednak aby to wszystko odrzucić. Letni żar zdemotywował nas doszczętnie i odebrał nam siły do pracy. Bielizna zdążyła wyschnąć na sznurze, rowery zdążyły odpocząć, a my zdążyliśmy przypomnieć sobie, że nigdy nie byliśmy w Wilnie. Pakowanie sakw latem jest banalne niczym zasady cymbergaja i trwa nie więcej niż 20 minut. Dwie pary krótkich spodni, sandały, śpiwór, karimata i namiot. A! I kąpielówki. Udając się na pojezierza kąpielówki są ważniejsze od zapasowej dętki. 
Wieczorem wykupiliśmy dwie ostatnie miejscówki z rowerami na pociąg do Białegostoku, a o świcie wyruszyliśmy ze wspomaganiem w podróż bardziej sentymentalną niż nam się to wydawało. Droga tym razem nie miała znaczenia, zdecydowanie ważniejszy był cel.


Rozpoczynamy podróż w progu mlecznego baru w stolicy Podlasia. Kuchnia od jakiegoś czasu nam obydwojgu nie jest obojętna, systematycznie przewijając się przez nasze życie, a trafiając na Podlasie zobojętnienie na nią wydaje się wręcz niemożliwe. Najprostsze bary, najprostsze jedzenie. Najwięcej klientów, najlepsza jakość. Babki ziemniaczane i kartacze po wyśmienitym chłodniku nie są może najlżejszą odmianą diety, ale trudno nie ulec jej urokowi. Poza tym nie ma co się łamać, przed nami ponad 400 km pedałowania przez łąki i lasy. Jeśli nie znajdziemy tam ciekawych jadłodajni możemy chodzić głodni. Lepiej więc najeść się zawczasu. Ruszamy do Supraśla. Zanim jednak wyjedziemy, pod muzeum miasta poznajemy zawodowego przewodnika po Litwie, który poznawszy nasz plan namawia nas usilnie do kupna fachowej literatury, bez której być może i nie zginiemy, ale na pewno słabiej poznamy ten kraj. No to akurat prawda. Książkowe przewodniki czasami się przydają. Kiedy jedni zagorzale studiują stronę po stronie szukając rozwiązań i potencjalnych miejsc noclegowych, inni czytają je by wyeliminować opisane w nich punkty ze swojej trasy. Ja staram się myśleć racjonalnie i znaleźć złoty środek. Przewodniki czasami kupuję, ale zazwyczaj... oglądam w nich zdjęcia. Wybieram na tej podstawie kierunki jakie mnie interesują. Moje przewodniki stoją więc na półkach i się kurzą się. Nigdy nie były ze mną w podróży, nigdy nie walały się po sakwach, nigdy nie moczyła ich poranna rosa.. Szkoda mi na nie miejsca. Odkrywanie odkrytego jakoś mniej mnie cieszy niż łażenie po miasteczkach w poszukiwaniu dobrych kadrów, czy ciekawych zakamarków. Tym razem nie dajemy się złapać. Przemiły pan puszcza nas wolno, ale ostrzega, że piękno zachodniej Litwy jest zaraźliwe. Kto je raz pozna, długo nie może o nim zapomnieć.



Ścieżka rowerowa poprowadzona w kierunku Supraśla odprowadza nas daleko za miasto. Przez małe wioski docieramy aż pod Cerkiew Zwiastowania Przenajświętszej Bogurodzicy, która z roku na rok wygląda coraz okazalej. Remonty dokonywane z głową tworzą z monastyru perłę polskiej architektury sakralnej, a umiejętne zagospodarowywanie funduszy sprawia, że i inne przedsięwzięcia w Supraślu budzą uznanie. Największe wywołuje we mnie Muzeum Ikon. Od 2007 roku podziwiać w nim można zbiór około 300 wizerunków w stałej wystawie. Osobiście muzeum to, w szczególności za sprawą wykorzystania w różnorodnych multimediów, uważam za jedno z najlepszych w kraju. Prezentuje ono prawdziwie światowy poziom, a wrażenie jakie pozostawia na widzu jest ogromne.
Określenie „Polski klasy B”, jak jeszcze kilkanaście lat temu mawiało się od wschodzie kraju, stanowczo się dezaktualizuje. Widać postęp i to zarówno w kulturze, jak i gospodarce. Różnic jest coraz mniej. Na wsiach widać jeszcze konie, ale czy ekologiczne formy uprawy świadczyć mają
o zacofaniu? Niekoniecznie. Wschód przyciąga, nie tylko tajemnicą, ale i możliwościami. Firmy częściej zaczynają tam inwestować, produkować, szukać wykwalifikowanych pracowników. Wschód, z roku na rok zmienia się coraz bardziej. Warto raz na parę lat wyskoczyć tam na kilka dni by naocznie tego doświadczyć.


Leniwym tempem poruszamy się ku wschodniej granicy. Droga wiedzie nas przez Krynki, Kuźnicę, Nowy Dwór, by wreszcie wprowadzić nas w rozbujałą i gęstą Puszczę Augustowską. Nasza trasa to typowy wschodni standard. Jest ona rowerzystom doskonale znana, bo przecież wielu przed nami tereny te już zjechało. Sakwiarze wybierają przygraniczne regiony słusznie kojarząc je z ciszą i spokojem podróżowania. Namiot rozstawić tam można niemalże wszędzie, nie brakuje stawów i rzek dających ochłodę w podróży, gaje i łąki doskonale nadają się do piknikowania i pauz w wędrówce. Widok zapakowanych rowerów dla miejscowych to również nic niezwykłego. Podczas wycieczki w zasadzie codziennie mijamy podobne nam pary, w tym jedną mierzącą się z Podlasiem na tandemie…


Krynki, do których docieramy na godzinę przed zachodem słońca są dla nas pewnego rodzaju symbolem. Symbolem do którego dojeżdżasz i masz wrażenie, że „to już tu”. To ostatnia miejscowość przed granicą. Kilka sklepików, cukiernia, dzieciaki z lodami, kilka ławek na Placu Jagiellońskim i liczne, promieniście odchodzące od niego ulice. Stojąc pośrodku placu możemy ruszyć w dowolnym kierunku. Możemy podjechać pod kościół, odszukać starą synagogę czy dzwonnicę bramną z XVIII wieku. Można pod sklepem pogadać z miejscowymi, napić się oranżady z zielonej butelki, czy zjeść ostatnie ciastko ze sklepowej półki. W Krynkach można też zupełnie się nie spieszyć, bo ze skweru jest wszędzie blisko. Wszędzie się zdąży. Nawet przed nocą.


Poranny wuef rozpoczynamy od wizyty na miejskim kąpielisku. Woda może nie jest źródlana, ale za to jest mokra. A od rana skwar leje się z nieba zwiastując południowy „sajgon”. Punkt drugi to pieczątka do książeczki kolarskiej. Odkąd Zuza otrzymała swoją własną, wbija „pieki” do książeczki z radością sześciolatka. Biblioteka zamknięta, w sklepie pieczątki brak, a potwierdzić przejazd przecież trzeba. Nie zmarnujemy 15 punktów potrzebnych nam do odznaki. Udajemy się więc... na komendę Policji. Błąd! To miał być szybki strzał. Miało być śmiesznie. Dzień dobry, my po pieczątkę, skąd jesteście, stąd i stąd, jedziemy na rowerach, pieczątka bach! I jedziemy dalej. Być może brakuje nam poczucia humoru, ale policjantom w Krynkach zarzucić tego nie można. Zuza na komendzie spędziła chyba dobrych 15 minut i bynajmniej nie chodziło o samą pogawędkę. Policjant w okienku owszem, chętnie przybije stempel, ale najpierw wypadałoby wylegitymować rowerzystkę. A jeśli ją, to czemu niby i nie jej kompana? Adresy, imiona rodziców, telefony do centrali. Nie ma w rejestrze? Nie są poszukiwani? W Białymstoku też nie? Interpol? FBI? KGB? Mossad? Mandaty zapłacone? Ok, więc przybijam. Kiedy opuszczaliśmy Krynki mogliśmy już zrywać z tego boki. Nigdy przecież jeszcze nie natrafiliśmy na takie formalności w podróży. Nawet na lotnisku idzie sprawniej. Jedna pieczątka, a zamieszanie jak przy wizycie papieża.
Ścieżki, dróżki, gminne i wojewódzkie asfalty tworzą w regionie niezły makaron. Zawiły, ale taki który na talerzu mapy układa się w sumie w logiczną i dobrze wyglądającą całość. Każdy trasę powinien tam wybrać sobie samemu. My poruszamy się skokami żaby. Jeśli coś na mapie przykuwa naszą uwagę, po prostu tam jedziemy. Jeśli jakaś droga prowadzi do jeziora, czy rezerwatu to na pewno będziemy nią podążać. Kręcimy się po wioskach, mijamy kapliczki, pojedyncze drzewa. Nas mijają rowerzyści, motocykliści na starych WSK-ach, traktorzyści po dwóch piwach i zakurzeni kombajniści pracujący na polach od 5 nad ranem. Ktoś nam machnie czapką, ktoś innych chce się z nami ścigać. Patrzą na nas z rowu koczki, machają do nas ogonami łaciate krowy, dzieci uśmiechają się z piaskownic. Sielanka jak siemasz. Można tak jechać niespiesznie i przez parę dni. I tak właśnie jedziemy. Zatrzymujemy się pod drewnianymi kościołami, na mostach, w lokalnych sklepikach. Czasami trafiają się jeziora, naszą drogę przecinają kanały, strumyki, rzeczki. Można się zatrzymać, zanurzyć sandały. Oglądamy ogródki, buszujemy w sadach, opowiadamy sobie historie z dzieciństwa. To droga inna niż wszystkie. Niespecjalnie zwiedzamy, nie szukamy ciekawostek, nie pytamy. Jeśli ktoś się trafi, posiedzimy z nim przed sklepem w cieniu akacji, jeśli ktoś nas minie bez słowa, nie będziemy go specjalnie gonić.
Wschód ma inne atrakcje niż np. Dolny Śląsk. Bardziej naturalne. Nie ma tam zamków, nie ma wystawnych pałaców, nie ma kilkusetletnich kościołów. Są tysiące rechoczących żab, wszechobecne bociany, bażanty płoszące się w rowach i dzikie sarny strzygące uszami pod lasem. To największa atrakcja regionu. Czasami można zajrzeć też do miasta. Można odwiedzić chociażby Sejny, posnuć się dookoła dominikańskiego klasztoru, pogapić na bielejące z daleka wieże bazyliki, położyć w cieniu i jedząc sękacza wodzić wzrokiem za gotującymi się w słońcu turystami. Można wypić małe piwko w parku i leżeć przez kolejne trzy godziny w słodkim lenistwie. Można a nawet trzeba tu przez chwilę nic nie robić. Tylko się przyglądać. W miejscu gdzie czas płynie wolno jak należy, pośpiech jest wskazany jedynie przy łapaniu pcheł. Wschód to zupełnie inna kraina, którą poznać trzeba na własny, wypracowany sposób.

Powidła na Litwie.
Granicę z Litwą przekraczamy gdzieś za Berżnikami. W zasadzie nie wiemy gdzie. Jedzie się lasem, piaszczystą drogą, gdzie komary i końskie muchy nie dają wytchnienia. Zuza piszczy jak oszalała, a echo potęguje jej pisk strasząc zbieraczy jagód. Ten, kto nadstawi ucha, mógłby to źle odczytać. Pchamy się pod górkę, a kiedy „wypływamy” na Litwie, obraz zmienia się jak za pomocą czarodziejskiej różdżki. To zabawne, ale parę kilometrów wystarcza, by zrobić przeskok do innej bajki. Inna architektura, inne lasy, inne krajobrazy. Nawet pachnie jakoś inaczej. Nie wiem, czy to nie urojone, ale dla mnie wszystko wyglądać zaczyna tak... litewsko! Ludzi liczyć można na palcach jednej ręki, ruch samochodowy jest niemalże niedostrzegalny, drogi co chwilę zmieniają nawierzchnię. Jedziemy jak byśmy odkrywali nowy kontynent. Mijamy opuszczone domy, czaple i bociany wirują wysoko nad naszymi głowami, a łąki falują poruszane delikatnym wiatrem. Nie mówię, że jest lepiej, ale inaczej jest na pewno. Uwielbiam podróżować przez Polskę, ale cieszy mnie też, kiedy mogę poznać coś nowego. Litwa to najbliższa nam egzotyka. Wjeżdżałem do niej dwukrotnie i zawsze jej obraz daje mi do myślenia. Zostaje gdzieś w głowie. Mieszka tam niespełna trzy miliony ludzi osiedlonych na raptem 65 tyś km kwadratowych. Jedynie 45 osób przypada tu na jeden kilometr. Biorąc pod uwagę, że lasy i pola zajmują zajmują prawie 86% powierzchni kraju, napotkanie tutaj kogokolwiek czasami naprawdę bywa trudne. Owszem, ktoś w sklepie ktoś podaje nam chleb, ktoś goni krowy na pastwisko, ale to wszystko jest jakieś takie nierealne. Co zatem czują podróżnicy, kiedy eksplorują totalnie niezamieszkałe tereny?


Litwę przemierzamy powoli. Veisiejai, Leipalingis, Merkine. Nazwy litewskie brzmią przyjemnie i dźwięcznie. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu w okolicy przebiegała polska granica, a Polska ciągnęła się aż pod dzisiejszą granicę litewsko-łotewską. Mijamy Niemen. Dostojna rzeka przywoływana przez Mickiewicza w „Panu Tadeuszu” wije się w dolinie. Można ją podziwiać z mostu w Merkine. Strofy inwokacji same płyną z pamięci. Czujemy się trochę tak, jak byśmy wracali tutaj, do tych „pagórków leśnych, do tych łąk zielonych” z jakieś długiej podróży. Litwa wita nas szerokimi, zielonymi ramionami.
W Republice Litewskiej prawie 12% kraju podlega ochronie. Albo w postaci pięciu parków narodowych, albo trzydziestu parków regionalnych. W drodze do Wilna mijamy cztery takie obszary. Dwa parki narodowe: Dzukijski i Trocki oraz trzy regionalne: Wiejsiajski, Wysokodworski i Werkiański. Dzukijski jest największym z litewskich obszarów chronionych. Zajmuje 585 km kwadratowych i większości porośnięty jest lasem iglastym. Dostęp do niego jest swobodny, a odróżnienie go od pozostałej nieujarzmionej Litwy bywa trudne. Najbardziej komercyjny jest bez wątpienia historyczny park w Trokach. Wpływ na to ma położenie, zaszłości regionalne oraz atrakcyjność tematyczna. Troki będące obowiązkowym punktem polskich wycieczek udających się na Litwę odwiedzamy ze względu na legendarny zamek usytuowany na wyspie. Dojść do niego można drewnianą kładką przeciskając się oczywiście przez całą masę turystów. Zamek wznoszony był na przestrzeni XIV i XV wieku. Zadbali o to wielcy księża litewscy: Kiejstut i Witold. Miejsce służyło im za rezydencję dość krótko i już od XVII wieku popadało regularnie w ruinę. Troki przez chwilę były nawet litewską stolicą. Gdyby nie polscy historycy, którzy jeszcze przed II Wojną Światową z ogromną pieczołowitością zaplanowali odbudowę rezydencji, być może zamek wcale by dziś tak okazale nie wyglądał. Zrekonstruowany, jest jedną z największych atrakcji turystycznych nie tylko samych Trok, ale i całej Litwy. Wypada na pewno zajrzeć też do centrum niespełna sześciotysięcznego miasta. Ciekawie usytuowane, bo oblane wodami jeziora z obydwu stron śródmieście bogate jest w atrakcje.




My trafiamy do Trok w dniach muzycznego festiwalu. Na ulicach pełno jest ulicznych muzyków. Słychać gitary, kontrabasy, saksofony. Co kilkadziesiąt metrów inny mini-koncert. Młodzież gromadzi się w okręgu w spontanicznych jam-session. Atmosfera pikniku udziela się każdemu. Udajemy się nad jezioro na doskonałe kibiny, a potem pod zamkową bramę. Z nieba zaczyna kropić, następnie lać, aż wreszcie przez ścianę deszczu trudno odróżnić kształty w promieniu kilkudziesięciu metrów. Gęste chmury nadciągające jednak wraz z wiatrem wcale nie zwiastują końca opadów. W tej sytuacji odpuszczamy sobie zwiedzanie zamku. Bardziej zależy nam na wydostaniu się z miasteczka. Zdajemy sobie sprawę, że rozbicie tu namiotu będzie trudne, a goście festiwalu dawno już wynajęli co tańsze pokoje. Niecałe trzydzieści kilometrów dzieli nas od Wilna. Mimo obaw postanawiamy ruszać dalej, ale gdy tylko wsiadamy na rowery przychodzi kolejne oberwanie chmury. Nasze kurtki są zupełnie nieprzydatne, w zasadzie zbędne. Zaczynamy się śmiać i po minucie deszcz totalnie nie ma już dla nas znaczenia. Jesteśmy doszczętnie przemoczeni. Przez całą drogę do stolicy leje jak z cebra, więc wieczorem zaglądając do nieprzemakalnych sakw, musimy zmierzyć się z wilgocią śpiworów. Tę noc spędzamy pod dachem, znajdując miejsce w ciekawym, multikulturowym, wileńskim hostelu.



Rano miasto ponownie zalewa słońce. Odstawiamy rowery i pieszo udajemy się na spacer. Wilno zachwyca od pierwszego spojrzenia. Jest tu trochę jak w Krakowie. Polskość czuje się w każdym zaułku, na każdej uliczce, w każdej kamienicy. Litwini zarzucają nam w mediach zaborczość, ale kto odwiedził Wilno, ten podpisze się pod moimi słowami. Wchodzimy do kościołów, cerkwi, na uniwersytet. Place zaczynają tętnić życiem, uliczni artyści wystawiają swoje prace. Ktoś szkicuje pierwszy obraz, ktoś inny maluje twarz mima. Ludzie wychodzą na kawę, wycieczki udają się pod bazylikę. Atrakcji nie brakuje. Lista zabytków jest ogromna. Stylów architektonicznych rozpoznawalnych w miejskiej zabudowie jest kilka. Jest surowy gotyk, ociekający złotem barok, czy kultywujący tradycje klasycyzm. Na każdym kroku historia.



Katedra i grobowiec królów Polski.
Panno święta, co Jasnej bronisz Częstochowy i w Ostrej świecisz Bramie!

Spożywcza hala targowa, moje ulubione miejsce w Wilnie.






Zwiedzanie miasta zajmuje nam trzy dni. Trafiamy zarówno w główne punkty turystyczne jak i w miejsca, które wycieczki siłą rzeczy pomijają. Na naszej drodze jest Rossa, Archikatedra Wileńska będącej miejscem pochówków książąt litewskich i polskich królów (tu spoczywa m.in. Aleksander Jagiellończyk, czy serce Władysława IV Wazy), bogato zdobiony dominikański kościół Świętego Ducha, czy Ostra Brama ze słynącym z łask, malowanym na dębowej desce obrazem Matki Boskiej. Odwiedzamy też litewskie bary, oraz genialny targ z tonami ukochanej przeze mnie kiełbasy. Możemy sobie pozwolić na swobodę. Zatrzymujemy się u Tomasa. On też pedałuje po świecie. Poznajemy go przez internet. Mieszka z Victorią – Argentynką. Na co dzień spotkać go można na jednym z deptaków, gdzie sprzedaje własnego autorstwa pocztówki. Jego mieszkanie, z nieustająco sączącym się z głośników jazzem, jest przystankiem dla wielu podróżników. Przyjmują oni wędrowców z całego świata. Kiedy my przyjeżdżamy do nich, mieszkanie opuszcza akurat Nowozelandka. Wymiana multikulturowa sprzyja poznawaniu świata i rozwojowi językowemu, a masa znajomych na całym globie ułatwia Tomasowi późniejsze podróżowanie na rowerze. Wieczór spędzamy nad doskonałym makaronem, przy butelce czerwonego wina. 

W poszukiwaniu adresu.

Ulica Poleska. Dom.
Do Wilna pojechaliśmy jednak też, a może przede wszystkim z innego powodu. W szufladzie w Chodzieży, w pokoju babci Janki leży zdjęcie, a na nim widnieją dwie dziewczynki w komunijnych sukienkach. Jedna z nich trzyma różaniec, druga gromnicę. Jedna z nich to babcia Janka. Zdjęcie wykonano w Ostrej Bramie, w dniu pierwszej komunii. Dziewczynki są poważne, nie zdają sobie sprawy, że za chwilę otwarciem migawki fotograf naświetli szklany negatyw zapisując na nim ich przyjaźń na dziesiątki lat. Zdjęcie przetrwa zawieruchę wojny, tułaczkę po odbudowującej się Polsce, komunę i demokratyczne przemiany, aż trafi do rąk Zuzy. Zuzy, która kiedy je otrzyma, będzie niewiele starsza od swojej babci zapisanej na tejże fotografii.
Wilno było polskie. Mieszkali w nim Polacy. Postanowiliśmy je odwiedzić, by poszukać śladów rodziny. Zależało nam na znalezieniu domu w którym wychowała się babcia. Na tyle na ile 94-letnia pamięć nas nie zawodziła, szukaliśmy jej śladu. Tomas wskazał nam ulicę.
W popołudniowym skwarze, nierównymi chodnikami, od bramy do bramy dreptaliśmy szukając starych kamienic. Przy Poleskiej wyrosły bloki z wielkiej płyty, garaże, postsocjalistyczne kamienice. Zwykły obraz przydworcowy. Babcia nie pamiętała adresu, numery zresztą mogły zostać odwrócone. Na wszelki wypadek fotografowaliśmy każdy budynek, każdą bramę, każdą klatkę schodową mającą na oko więcej niż 50 lat. Na Poleskiej w Wilnie osiągnęliśmy nasz cel. Najpierw radość, potem wzruszenie i łzy. To podróż miała być inna niż wszystkie. I była. Czuliśmy to podświadomie od samego początku.
Kiedy po powrocie Zuza pokazywała babci zdjęcia, przebłysk jej pamięci wskazał nam dom. Nie był kamienicą, lecz niewielkim, drewnianym domkiem z zieloną fasadą ustawionym
w rzędzie, jeden za drugim. Przed laty domy zamieszkiwały go rodziny kolejarskie. Aż dziw, że przetrwał do dzisiaj. A może po prosu miał przetrwać?
Przygoda z Wilnem. Przygoda z Podlasiem. Przygoda z rodzinną historią. Zwykle włóczymy się bez celu, tylko po to by coś zobaczyć, kogoś poznać, pomieszkać poza domem. Pakujemy sakwy, plecaki, worki. Pedałujemy, latamy, łapiemy stopa, jedziemy w nieznane. Tym razem wróciliśmy do domu. No bo, jak tu inaczej nazwać tak bliskie, choć nieznane nam miejsce?

Babcia Janka z koleżanką. Babcia po prawej.


Pigułka:
Trasa: 6 dni.
Białystok > Supraśl > Krynki > Sejny > Veisiejai > Leipalingis > Merkine > Troki > Wilno > okolice Wilna. Łącznie blisko 400 km.

Dla kogo?
Dla miłośników leniwego podróżowania. Droga prowadzi przez spokojne tereny, wymagające minimalnego wysiłku. Jedynym utrapieniem są gzy. Idealna na podróże z dziećmi.

Warto odwiedzić:
Białystok, Sejny, Puszczę Augustowską, litewskie parki narodowe i regionalne oraz przepiękne Wilno.

Jak dotrzeć?
Do Białegostoku pociągiem, z Wilna powrót do Warszawy, Poznania i Wrocławia możliwy jest komfortowym autobusem Lux Express za rozsądne w sumie pieniądze. Może być jednak problem z zabraniem roweru (uzależnione od ilości bagażów).

Niniejszy materiał ukazał się w magazynie Rowertour (7/2014).