czwartek, 9 grudnia 2010

NIEBO DLA GOŁĘBI

To nie był pierwszy raz, kiedy pijany jak bela Heniek próbował nad ranem niezauważenie wsunąć się wraz ze swym cuchnącym tanim piwskiem oddechem, do swego małżeńskiego łoża. Odkąd wrócił, Barbara nie mogła ponownie zasnąć. Męczyło ją to już od dawna. Wiele lat przymykała oko na poszychtowe wojaże swojego męża, ale teraz dostrzegła, że ciężar życia z alkoholikiem stanowczo ją przerasta. Spojrzała jeszcze na ginącą w półmroku Matkę Boską i za piętnaście piąta, podjęła decyzję. Odchodzi. Nie wiedziała tylko, kiedy.
Gdy kilka godzin później, stary górnik przecierał zaropiałe od snu powieki, Barbara zdążyła wrócić już z rynku, naobierać kartofli i przyrządzić zasmażkę z wątróbki. Obiad był prawie gotowy. Jednoizbowe mieszkanie familoka, które wspólnie zajmowali, wypełniał po brzegi kuszący aromat. Kto wie? Może to on właśnie go przebudził. Heniek wstawał dobrych parę minut. Wstawał niechętnie. Domyślał się jak będzie wyglądał ten sobotni poranek. Będzie głośny. Zawsze taki był, kiedy wieczorem wrócił do domu pijany. Choć kochał Barbarę ponad życie, nie dawał sobie rady ze swoją chorą przypadłością, która to ją bardziej męczyła, aniżeli jego samego. Wiedział to dobrze i dla niej właśnie wielokrotnie próbował z tym skończyć. Zawsze jednak kończyło się to tak samo.
Po paru minutach podniósł jednak wreszcie się z wersalki i półprzytomnym jeszcze krokiem ruszył w stronę okna.
- Zobacz - przyleciały! Przyleciały! -krzyknął radośnie i zaklaskał w dłonie, oglądając się jednocześnie w jej stronę. -Przyleciały! Z Pragi! Niecałe trzy dni... Szybko…
Barbara milczała pochylona nad patelnią. Nie chciała słuchać ani o gołębiach, ani o Pradze, ani o tym że szybko. Nie chciała słuchać go w ogóle. On tymczasem cieszył się jak dziecko. Robił tak zawsze od dwudziestu dwóch lat ich małżeństwa, kiedy na metalowej, dziś już mocno przerdzewiałej suszarce zawieszonej na oknie ich mieszkania, lądowały po kilku, a niekiedy nawet po kilkunastu dniach lotu, jego ukochane pocztowe gołębie. Heniek miał je w zwyczaju trenować, wypuszczając je z pomocą kilku kolegów - tirowców, z różnych miast Polski, a czasem nawet i Europy. Ptaków miał sporo. Kochał je wszystkie. Najbardziej jednak lubił cztery sztuki. To „rodzeństwo czempionów”- jak o nich mówił, składało się z dwóch białych i dwóch czarnych sztuk. Były najlepsze.
„Czempiony” wygrał Heniek w trzy karty na bazarze, kiedy były jeszcze młodziutkie. Uwielbiał je za wdzięk lotu i niezwykle lśniące pióra.
- Kiepski dzień dziś będzie - rzucił przez plecy, otwierając rozchwiane, zniszczone zębem czasu i uwojuchane kopalnianym dymem, którego tej zimy na osiedlu było wyjątkowo dużo, okno. – Zawsze, jak mi białe przylatują pierwsze to dobry mam dzień, a jak czarne to zły.
Nic nie odpowiedziała. Przegarnęła tylko swe gładkie włosy z gorącego czoła i westchnęła:
- Głowa mi pęka. Obiad jest. Chcesz to jedz.
Nie chciała wdawać się z nim w dyskusję. Dziś wyjątkowo potrzebowała wolnego od życia. Znała mnóstwo historii o gołębiach. O tym, że przynoszą szczęście także. Osobiście nigdy tego „szczęścia” nie zaznała. Przynajmniej tak twierdziła. No, bo co to za szczęście mieszkać od kilkunastu już lat, z mężem pijakiem, na poddaszu kamienicy, w pokoju z kuchnią tylko, gdzie zimą w piecu samemu palić trzeba, a mimo to zimno jest jak jasna cholera, za to latem od rozgrzanego smołowanego dachu gorąco jak w piekle. To szczęście? A może szczęście to pracować w sklepie oddalonym od domu o 27 kilometrów i codziennie półtorej godziny w jedną i półtorej w drugą, dojeżdżać do roboty z czterema przesiadkami? To jest to szczęście? Czy może mąż górnik to szczęście? Ten, o którego boisz się cały dzień, o którym myślisz jak słyszysz karetkę na sygnale pędzącą przez miasto. No tak? To jest szczęście?
Może one i szczęście przynoszą- myślała, ale nie jej. Jej to, co najwyżej smutek. I żal. I to wielki. Milczała więc. Stała nad kuchenką zamyślona i patrząc się w ogarniającą ją nicość poddawała się bezlitosnemu losowi. Jeszcze niedawno harda i odważna, świat swój zmienić chciała, teraz znów pokorna i bezbronna, ginęła w swej szarej codzienności.
Henryk upewniwszy się czy numery na gołębich nogach się zgadzają i że żadnemu
z gołębi nic się nie stało, zamknął okno i podszedł do stołu by sięgnąć po papierosa. Jego białe kalesony kontrastowały w przyciemnionym pomieszczeniu. Choć na zegarze dobiegała dwunasta, to przez niziutkie, mocno zaparowane okna niewiele światła wpadało do środka. Zgarbiony życiem i ciężką robotą Heniek usiadł na stołku, urolował parę razy w swych pożółkłych palcach swego ostatniego fajka i rozejrzał się dookoła szukając zapalniczki. Nie mogąc się jej dopatrzeć sięgnął do ognia na kuchence, by za chwilę zaciągnąć się głęboko. Powietrze zaświszczało w jego brudnych płucach. Spojrzał na Barbarę. Dalej stała nieruchomo.
Poczuł się co najmniej dziwnie. Jej zachowanie nie było normalne. W głębi duszy liczył na awanturę. Po niej mógłby przynajmniej ją przepraszać, prosić o łaskę, tłumaczyć się, że mu ciężko i żeby znów spróbowała mu pomóc, bo on sam tego na pewno nie pociągnie. A tymczasem nic. Głucho.
Wypalił wiec papierosa i nałożył obiad. W tym milczeniu, w tej ciszy swojej kompletnej,
w tej atmosferze niezdrowej dzień cały poruszali się jak po omacku. Delikatnie, żeby się nie dotknąć, żeby przypadkiem nic nie powiedzieć, żeby wzrokiem się nie spotkać. Byli, a tak było, jakby ich tam nie było wcale. Radio tylko za nich mówiło. On ptaki nakarmił, przegonił, coś tam zmajstrował, a ona tylko gdzieś za oknem, za tymi jego gołębiami po dachu szopy wzrokiem wodziła. Śnieg na dworze sypał z ciemnej chmury, to i w izbie zmrok zapadł szybciej niż zwykle. „Matysiakowie” dobiegali końca a Heńka już nosiło. Twardy to był chłop, ale taki jeden dzień w chałupie, to dla niego za dużo. Przeszedłby się gdzieś, na ulicy stanął, z kumplami pogadał, do browaru poszedł a tu nic. Wreszcie nie wytrzymał. Galoty założył czyste, koszulę elegancką, buty szmatą przeleciał i narzucając w progu kurtkę, rzekł do Barbary:
- Na hale idę. Gołębie obejrzę. Dziś wystawa. O ósmej będę. Obiecuję…
Mówił to szczerze. Wyjątkowo szczerze. Gdyby go Barbara mogła w tej ciemności dojrzeć, to widziałaby w jego oczach wyryte postanowienie poprawy. Dzień z nią spędził w takiej ciszy, jakiej dawno już u nich w domu nie było. Kiedy pił, ona go prostowała jak mogła, ale zawsze ktoś coś mówił. Może i krzyczała na niego- miała prawo, ale zawsze, prędzej czy później zaczynali rozmawiać. W głębi duszy bał się takiego milczenia. Bał się, że kiedyś Barbara go zostawi.
Teraz nawet się nie obejrzała. Widziała go za chwile na dole, jak wychodzi z kamienicy na śnieg, jak się potyka o wystającą płytę oblodzonego podwórka, jak z furtki pomiędzy garażami wychodzi i dalej przed siebie pomarańczowo oświetloną ulicą idzie.
Niech leci- myślała. Osoba Heńka zaginęła w oddali, tak jak zaginęła niecałe dwie godziny później pod dachem zawalonej konstrukcji katowickiego centrum wystawowego.
Barbara, przez całą noc modląc się pod siatką odgradzającą rumowisko zawalonych targów katowickich, nie mogła wybaczyć sobie, że go wtedy w tych drzwiach nie zatrzymała. Przecież miała do tego prawo, przecież on należał do niej. Łzy rzeką płynęły jej po policzku, bo wiedziała, że to nie on, ale że ona błąd popełniła. Że szansy raz jeszcze mu nie dała, że dłoni swej, przez lata do niego wyciąganej teraz mu akurat poskąpiła. Stała tam, więc w skupieniu, czy letargu może, wśród obcych a teraz tak bliskich sobie ludzi i czekała. Nic zrobić innego, jak tylko na niego czekać, już przecież nie mogła. Obiecał, że wróci …
Przy trzydziestym czwartym ciele dała się namówić młodziutkiej psycholożce, żeby wróciła do domu. Tak długo stać na mrozie jest niebezpieczne. Jeśli coś będzie wiadomo, zadzwonią.
Ile spała, sama nie wiedziała. Rozbudził ją dopiero telefon. Było już jasno. Ktoś nie przestawał dzwonić. Patrzyła zza kołdry na stary, zielony aparat stojący na parapecie okna i prosiła Boga, żeby ją z tego piekielnego snu zabrał. W końcu wstała i podeszła by odebrać. Wyjrzała jeszcze na podwórze. Do gołębnika wróciły białe czempiony.