piątek, 5 lipca 2013

Podhale na dwóch kółkach


Gór mi mało...”



Drogi Mistrzu, Mistrzu mojej drogi
Mistrzu Jerzy i Mistrzu Wojciechu
Przez was w górach schodziłem nogi
Nie mogąc złapać oddechu

Gór, co stoją nigdy nie dogonię
Znikających punktów na mapie
Jakie miejsce nazwę swym domem
Jakim dotrę do niego szlakiem

Gór mi mało i trzeba mi więcej
Żeby przetrwać od zimy do zimy
Ktoś mnie skazał na wieczną wędrówkę
Po śladach, które sam zostawiłem...

Gór mi mało i trzeba mi więcej... Pociąg wlókł się leniwie kolejną nic niewnoszącą w moje życie godzinę, gdy w mych uszach wciąż brzmiała melodia popularnej wśród miłośników „Domu
o zielonych progach” piosenki. Było mi mało, to prawda. Kiedy człowiekowi przyjdzie urodzić się na nizinach, a potem los rzuci go choć na chwilę na wzniesienia, mniejsze czy większe zmarszczki, a może nawet (daj Boże!) w wyższe niż tylko kilkusetmetrowe pagórki, włącza się nam zazwyczaj pasja, którą sam nazwałbym „pasją szczytowania”. Brzmi może dziwnie, ale dla większości cykloturystów na pewno znajomo. W górach bowiem, nawet najprostsze drogi zaczynają mieć wtedy swój urok, a płaskie odcinki doceniamy ponadprzeciętnie. Jazda po górach wciąga niczym chodzenie po bagnach. Może to rzadsze niż na nizinach powietrze powoduje w umysłach rowerzystów euforię, może różnica ciśnień wzmaga naszą ochotę na pedałowanie serpentynami, tego nie wiem. Wiem jednak na pewno, że apetyt na pokonywania wzniesień rośnie w miarę ich łykania. Kto łyknie więcej, ten oczekuje więcej...
No tak. Góry. Niby taka prosta sprawa. Ale jak się okazuje trafić w góry, które prócz widoków pozwolą nam się także nieco zmęczyć, wcale nie jest łatwo. Można oczywiście kupić bilet lotniczy
i w przeciągu kilku godzin przenieść się o kilka tysięcy kilometrów na wschód czy zachód, ale mając kilka zaledwie dni wolnego koniecznym było wyszukanie bliższego, pewnego, ciekawego
i w dodatku dobrze skomunikowanego z Łowiczem górskiego odcinka.
Gdybym w liceum nie uchylał się zanadto od studiowania map, czy wsłuchiwania się w dobre rady pani geograf, może swoją czterodniówkę w Tatrach inaczej bym zorganizował. Mając bowiem nadzieję na solidne zmęczenie, pot, łzy i temu podobne dyrdymały, wysiadając na dworcu Makowie Podhalańskim trafiłem w serce spokojnej, idyllicznej i momentami bardziej niż płaskiej płaszczyzny, na której górki właśnie, stanowić miały tylko urozmaicenie. O tym jednak miałem się dopiero przekonać.

Mała stacyjka, kilka sklepów rozsianych po okolicy. Nic wielkiego. Nie potrzebując zapasów i nie zwlekjąc niepotrzebnie obrałem kierunek na południe. Nieco ruchliwą krajówką nr 28 ruszyłem w kierunku majaczących na horyzoncie pagórków. Cudem unikając dwukrotnie zderzenia
z osobówkami, zdecydowałem się przyłożyć bardziej do bezpieczeństwa i czym prędzej zjechałem w dużo spokojniejszą, węższą i cichszą trasę. Asfalt prowadził mnie za kolejne zakręty, by w końcu moim oczom ukazał się w oddali błysk, zwiastujący niemałą ciekawostkę. Węsząc turystyczny skarb i odkrycie tego co zapewne przez wielu zostało już odkryte, ruszyłem w kierunku światła. Chwilę później moje zdziwienie przerosło moje oczekiwanie.
Z pobocza drogi obserwowałem bowiem wysoką na kilka metrów postać Chrystusa, w ogromnej, pomalowanej na złoto koronie, a za moment trafiłem do bram znajdującego się w Grzechyni, ogromnego, drewnianego zamku! Nie miałem go na mapie, tablic do grodów też nie mijałem.
Co to było, nie wiedziałem. Przez nikogo nie powstrzymywany zaparkowałem na podwórzu i wszedłem na salony, niczym do własnego domu. Długie poziomowane korytarze, schody i najróżniejszej wielkości sale kompletnie mnie zaskoczyły. Jeśli nie jest to gród prasłowian, to kto i kiedy go tu u licha postawił? Moje pytania rozwiała dopiero napotkana w parku... Austarlijka! Gospodarzem zamku okazał się znany i nad wyraz medialny (szczególnie przez nagrania krążące
w serwisie YouTube) ksiądz Natanek. Słyszałem, że walkę z szatanem nie prosto jest wygrać, ale budowa podobnych bastionów wiary (w szczególności takich jak ten- drewnianych) umknęła mojej uwadze. To zabawne miejsce stanowi jednak nie lada atrakcję w okolicy. Za wyjątkiem niektórych dziennikarzy może wejść tam każdy. Na pewno warto, bo obiekt i jego otocznie robią spore wrażenie, a i dla zmęczonych rowerzystów stanowić może swego rodzaju oazę.
Dalsza droga wiodła mnie przez równie ciekawe tereny. Kierowałem się w stronę Zawoi, by tam właśnie wskoczyć na wojewódzką drogę 957. Ruch na niej niewielki, a przyjemność kręcenia ogromna. Zjazdy, podjazdy, liczne zakręty. Niestrudzony jeszcze kieruję się ochoczo w kierunku wijących się na mojej mapie serpentyn. Po kilkunastu minutach wspinaczki dojeżdżam na szczyt pierwszej na mojej drodze przełęczy. Nosi ona zabawną nazwę Krowiarki. Leży na wysokości 1012 m n.p.m. To charakterystyczne i znane miejsce, przez wzgląd na schodzące się tu turystyczne szlaki. Można rzec, iż tutaj właśnie łączy się Pasmo Babiej Góry i Policy. Tutaj też znajduje się jedno
z wejść do Babiogórskiego Parku Narodowego. Jak zwykle w takich miejscach bezproblemowo zaopatrzyć się można w oscypki, kupić baranie kapcie, czy gliniany dzwonek na rower. Komu mało atrakcji, ten powinien przedreptać się po okolicy żółto oznaczonym szlakiem papieskim, lub westchnąć nad obecnym stanem polszczyzny przy znajdującym się na parkingu pomniku pamięci wybitnego językoznawcy – Zenona Klemensiewicza.
Ja lubię wzdychać, ale przy szybkich zjazdach, dlatego po krótkim odpoczynku ruszam w dół. Ostro wchodząc w napotkane wiraże, raz dwa docieram do Zubrzycy Górnej. Popołudniowe słońce pięknie malujące małopolskie pejzaże zachęca mnie do odwiedzenia położonego tam, nieprzeciętnie fotogenicznego muzeum Orawskiego Parku Etnograficznego. Późna pora dnia sprawiła, że do wnętrza chat nie udało mi się już zajrzeć. Będąc tam w godzinach otwarcia zwiedzić można najcenniejszy stojący tam zabytek – dwór Moniaków, czy inne, zbierane i zwożone tu z okolicy charakterystyczne dla regionu chaty oraz chłopskie zakłady przemysłowe (olejarnię, kuźnię, czy folusz- miejsce przeznaczone do folowania sukna). Warto wspomnieć tu o samym regionie. Kotlina Orawska jest granicznym regionem pomiędzy Polską a Słowacją. W XX wieku stanowiła sporne tereny. Tuż po I Wojnie Światowej zaostrzył się konflikt pomiędzy II Rzeczpospolitą a Czechosłowacją. W 1938 roku polski rząd wykorzystując słabą sytuację „sąsiada” zażądał zwrotu kilku wsi. Meandry historii i układów politycznych sprawiły, że już rok później tereny musiały wrócić do Czechosłowacji, a konflikt zakończono ostatecznie dopiero porozumieniami podpisanymi w 1958 roku.
Dłuższe popołudnia sprawiają, że pedałuję teraz niemalże do zmierzchu. Dopiewo przed wieczorem rozglądam się za miejscem na obozowisko. Takich tutaj nie brakuje. Gdy docieram do Jabłonki, szybko jednak zmieniam plan. Pod kościołem- przy plebanii, poczułem zapach opiekanych kiełbas. Miejscowy ksiądz i dwie zakonne siostry, piekły swoją kolację nad rozpalonym w starym sadzie ognisku. Niewiele myśląc zaznajomiłem się z towarzystwem, by po chwili siedzieć już wspólnie, rozmawiając i zajadając specjały miejscowej spiżarni. Proboszcz, nie mający nic przeciwko rowerzystom udostępnił mi sad, oraz znajdujące się w podwórzu sanitariaty. Mogłem skorzystać
z prysznica i kuchni. Rano natomiast czekało na mnie śniadanie i gorąca kawa. Po wczesnej pobudce w oblanym słońcem namiocie, taka niespodzianka wróżyła kapitalny dzień.
Siostra przełożona ewidentnie lubiła rozmawiać, a że ja, rozmów również nie unikam, trudno było ruszyć w drogę. Szkoda jednak dnia na siedzenie w miejscu. Podążając nadal „957-ką” ruszyłem na Czarny Dunajec. Droga w tym miejscu i o tej godzinie była już jednak dosyć ruchliwa, a brak szerszego pobocza sprawiał, że podróżowało się nią mało komfortowo. Niebawem jednak planowo skręciłem na Chochołów. Sporo słyszałem o wsi. Czytałem o niej reportaże, podziwiałem ją zdjęciach. Wielokrotnie chciałem tam dotrzeć. Jestem miłośnikiem architektury drewnianej, a własna, na zacios stawiana chata jest dla mnie marzeniem. Tutaj, drewnianych chat znalazłem bez liku. Wszystkie napotkane stanowią ponadprzeciętną atrakcję, a ich formy, oraz stan zachowania dobrze świadczą o mieszkańcach. To chyba jedna z niewielu wsi, gdzie tak dużą uwagę przykłada się na spójność architektonicznego stylu. O taką dba m.in. najsłynniejszy chyba chochołowski rzeźbiarz – Jan Zięder. Jego piety, postacie świętych, krucyfiksy, ptaszki czy inne tworzone w drewnie przedmioty i wizerunki wzbudziły mój podziw. Samego twórcę spotkałem na podwórzu. Ciął właśnie drewno. Słyszałem, że górale są uparci, ale nie myślałem, że do tego stopnia. Poprosiłem gospodarza o sesję w pracowni, lecz w zamian usłyszałem propozycję spotkania... wieczorem. Jako, że było przed dwunastą, zrezygnowałem z pomysłu. Podjadę do niego przy okazji. Wtedy zwiedziłem jedynie udostępnioną turystom czarną izbę. Państwo Zięderowie utworzyli bowiem w swojej starej chacie Izbę Regionalną. Warto do niej zajrzeć zwiedzając pracownię rzeźbiarza.


Kto nie wie skąd pochodzi nazwa, wyjaśniam. Góralskie chaty nie należały nigdy do wystawnych. Podhale nie należało do bogatych regionów, a ludzie nie opływali w dostatki. Domy choć pełne uroku, konstrukcyjnie były szalenie proste. Składały się najczęściej z dwóch izb i sieni stanowiącej centralny punkt mieszkalnej części domu. Izba w której przyjmowało się gości, modliło
i świętowało nazywano „białą”. Codziennie jednak używano „czarnej”. Tam stał piec, tam się gotowało i wychowywało dzieci. Nazwa „czarnej izby” pochodzi od koloru ścian. Jako, że z pieca korzystano więcej, ściany bejcował dym z paleniska, a w ich wnętrzach utrzymywał się charakterystyczny zapach palonego drewna. Jako ciekawostkę można przytoczyć, iż cały Chochołów objęty jest dziś patronatem UNESCO, a ten żywy skansen stanowi światowy zabytek klasy „0”.
Podążając już drogą 958, kieruję się do serca Podhala- do Zakopanego. Jazdę uprzyjemniają mi wody Czarnego Dunajca, a przekraczając jeden z mostów zauważyłem zorganizowane na dziko kąpielisko. Żar lejący się z nieba umocnił mnie w przekonaniu co do konieczności zażycia kąpieli. Zimne jak lody wody rzeki regenerowały spalone słońcem stopy, a widok góralek kąpiących się w potoku pozytywnie mnie nastroił. Sielska atmosfera zaczęła się jednak szybko mijać. Znad gór słychać już było dochodzące grzmoty. Pogoda w górach jest ponoć bardziej zmienna niż kobieta. Chcąc uniknąć deszczowej kąpieli wskoczyłem na rower i niespiesznie ruszyłem na Zakopane.
W międzyczasie zdążyłem odwiedzić przydrożną bacówkę. Napotkany tam, a równie uparty jak Jan Zięder góral, nie pozwolił mi wprawdzie sfotografować się przy pracy, poczęstował mnie jednak żętycą (rodzaj otrzymywanej przy wyrobie oscypków i bundzu serwatki). O jej przeczyszczających właściwościach baca mnie już nie poinformował- zapewne zapomniał. Dowiedziałem się tym jeszcze przed Zakopanem, a przypominałem sobie cyklicznie daleko za nim.
Do stolicy polskich Tatr dotarłem przez Krzeptówki. Dla tych którzy chcieliby urozmaicić trasę, polecam również wjazd do Zakopanego przez Kościelisko, czy Słodyczki. Jak na dłoni podziwiać stamtąd można panoramę Giewontu.
Mój wjazd do miasta wypadł w porze obiadu. Tłok w knajpach był niemiłosierny. Znalazłszy wolne miejsce nie przypuszczałem, że w gospodzie posiedzę trzy kolejne godziny. Za chwilę bowiem, przypomniała o sobie burza. Nastąpiło oberwanie chmury, które ewidentnie nie miało zamiaru się skończyć. Lało jak z cebra pustosząc ulicę i przenosząc głodnych nie tylko atrakcji ceprów do wnętrz gęsto tam usytuowanych knajp.
Z kuchni na salę przedostawały się zapachy grillowanych karkówek, oscypków z żurawiną, baraniny i smażonych na klarowanym maśle pstrągów. Niby raj, ale dla rowerzysty perspektywa grzechu nieumiarkowanego łakomstwa mogła się skończyć źle. Chwilowe przerwy w dostawie deszczówki powodowały moje podrygi, wiedzionego perspektywą końca tej kulinarnej zbrodni. Dopiero nieśmiałe promienie słońca sprawiły, że zdecydowałem się ruszyć dalej. Zwiedzania Zakopanego nie miałem w planach. Prócz kilku wybitnie ciekawych miejsc, nie jestem niestety jego miłośnikiem. Prawdopodobnie podpadnę góralom, ale Zakopane moim (i nie tylko moim) zdaniem straciło już swój urok dawno temu. Masa beznadziejnych wielko- i małoformatowych reklam, totalny brak kontroli budowlanego smaku, pomieszanie stylów w architekturze oraz natłok stoisk oferujących turystom tandetne gadżety, czy bejcowane sery, odstrasza mnie od stolicy Podhala. Dziś, jeśli nie muszę, w Zakopanem się nie zatrzymuję. Marzę jedynie czasami, by móc przenieść się jeszcze kiedyś w poprzednią epokę i stanąć ramię w ramię z Tetmajerem czy Witkacym na Krupówkach lat 20-tych minionego wieku.
Ci, którzy chcieliby jednak w Zakopanem odnaleźć swój drugi dom, pomieszkać tam chwilę i ewentualnie „poszczytować” (ale już pieszo), jak najbardziej zachęcam. To stamtąd przecież rozchodzi się największa chyba ilość szlaków w Tatry. Z góry wszystko wygląda inaczej (nawet samo miasto), więc spędzenie pod Tatrami nawet i trzech dodatkowych dni, może być całkiem fajnym rozwiązaniem. Ja, jako że ostatnimi czasy miałem okazję w okolicach Zakopanego pracować kilkakrotnie, postanowiłem odpuścić tym razem zdobywanie Giewontu i ruszyć przed siebie, ale moim jednośladem. Skierowałem się drogą na wschód. Drogi tej wcześniej nie znałem, ale moją uwagę przykuła kilkoma ciekawie wyglądającymi meandrami. Musiał więc być tam podjazd, którego szukałem od początku mojego wyjazdu. No i rzeczywiście był. Zostawiając za sobą kolejne apartamenty, pałace i niezliczone hotele począłem łagodnie, aczkolwiek regularnie piąć się w górę. Wreszcie dostałem to, po co tu przyjechałem. Zakręty i dwucyfrowe podjazdy wywołały moje zadowolenie. Zawijasy doprowadziły mnie do urokliwej polany położonej przy rozjeździe dróg. Wybierać tam można pomiędzy Słowacją i Polską. Widok zapierał dech Z`w piersiach. Z zazdrością i łzami w oczach minąłem domy na halach. Wstąpiwszy jeszcze jedynie na chwilę po pieczątkę do schroniska na Głodówce, z żalem postanowiłem zjeżdżać. Wspinanie zajęło nieporównywalnie więcej czasu, aniżeli karkołomna jazda w dół. W kilka minut dotarłem do ronda w Bukowinie i z perspektywą Tatr Bielskich po mojej prawej stronie skierowałem się przez wieś ku mostowi na Białce. 
Choć pędziłem jak wiatr, do Bukowiny dojechałem pod wieczór. Niespecjalnie mając ochotę tej nocy na rozstawianie noclegu zapukałem do drzwi sołtysa. Prowadził on małe, ale sympatyczne gospodarstwo agroturystyczne. Przy okazji okazał się fotografem amatorem, dlatego szybko znaleźliśmy wspólne tematy. Żona poczęstowała przy okazji pomidorówką, więc spać szedłem i rozbawiony i najedzony zarazem. Następnego ranka gospodarz pokazał mi swoje zdjęcia oraz polecił kilka dróg. Jedną z nich posłusznie ruszyłem przed siebie. Dobrze czasami posłuchać miejscowych. To, że czasami pcham przez nich rower kilometrami przez piaszczyste lasy to zupełnie inna sprawa. Niekiedy bowiem ich złote rady, rzeczywiście są na wagę złota! Wąskimi, ale asfaltowanymi dróżkami dojeżdżam w blasku porannego słońca do Łapszanki. Kręci się wybornie, bowiem z jezdni cały czas podziwiać mogę panoramę Tatr. Mgły jeszcze wisiały nisko, słońce próbowało przebijać się przez nie niczym przez gęste mleko. Frajda ze zjazdu do Łapsz Wyżnych i Niżnych była zatem jeszcze większa niż normalnie. Momentami wjeżdżałem bowiem w wilgotną chmurę, przez którą widoczność ograniczała się momentalnie do kilkunastu metrów. Niezwykle plastyczne doświadczenie.
Wypłaszczająca się powoli droga prowadziła mnie w kierunku Niedzicy i tamtejszego zamku. Okazuje się, iż by do niego dotrzeć, należy najpierw konkretnie zjechać w dół. Wypada uważać na turystów, bowiem takich jak my, podróżuje do zamku masa. Pod zamkiem oczywiście polski standard. Kebaby, frytura i zeuropeizowane chińskie blond lalki. Cyrk może odstraszać, ale podjechać warto. Sam zamek, jako jeden z dwóch położonych nad Jeziorem Czorsztyńskim stanowi jedną z największych atrakcji Małopolski. Dla mnie osobiście, najbardziej interesująca jest jego współczesna historia. To tutaj m.in. pląsała na planie „Zemsty” nastoletnia jeszcze Beata Tyszkiewicz, czy też rozgrywała się interesująca akcja kultowych w latach 70-tych „Wakacji z duchami”. Adam Bahdaj, który stworzył scenariusz do serialu nie mógł chyba wymyślić lepszego miejsca na rozwikłanie tajemniczej zagadki.
Jezioro pełne jest atrakcji. Naprzeciwko niedzickiego zamku wznosi się inny- czorsztyński. Trzeba wprawdzie się do niego powspinać, ale zdecydowanie warto napocić się na podjazdach. A te zaczynają się w zasadzie niemalże z poziomu tafli samego zbiornika. Rolnik siedząc na traktorze, spojrzawszy na moje sakwy, zaśmiał się tylko i wskazując palcem Pieniny powiedział rozanielony: teraz już tylko pod górę! Tragedii nie było. Dokręciłem. XIV wieczne zamczysko nie wygląda już tak okazale jak to po sąsiedzku, ale przez wzgląd na położenie w kolejnym już odwiedzonym w ciągu tej trzydniowki parku narodowym, nie brakuje mu z tego powodu uroku. Znajdujemy się bowiem w Pieninach, przez wielu uważanych za najbardziej romantyczne polskie góry. Pieniński Park Narodowy jest najstarszym z polskich parków, a początki jego utworzenia sięgają lat 20-tych XX wieku. Po licznych perypetiach utworzony został w sierpniu 1932 roku, a jego tereny rozciągały się wtedy także na teren Czechosłowacji. Dziś uważany jest za najbardziej „zadeptany” polski park. Jego teren nie jest bowiem wielki, a spora część jego obszaru należy ciągle do prywatnych właścicieli. Tak więc od lat mimo przebogatej flory, najbardziej w parku kwietnie turystyka.

Kończy mi się wolny czas, pociąg powrotny nie będzie czekał. Przyjemną, aczkolwiek momentami zbyt ruchliwą drogą 969, z Czorsztyna muszę kierować się już na Nowy Targ. Po drodze nie mogę sobie jednak darować jednego z najważniejszych polskich zabytków drewnianej architektury. W Dębnie kilkadziesiąt metrów od drogi stoi mały, niepozorny, ale nad wyraz urokliwy i szalenie interesujący kościółek. To kościół św. Michała Archanioła, pod którego gontowym dachem umiejscowiono na tęczowej belce prawdopodobnie najstarszy drewniany krzyż Podhala, a być może i Polski. Kościół, który według znawców niemalże nie zmienił się od czasów swego powstania kryje w swoim wnętrzu także inne genialne zabytki. Są to posąg św. Mikołaja datowany na 1420 rok, tryptykalny ołtarz z XVI wieku, czy kopię najstarszego w kraju, bo pochodzącego z ok. 1280 roku obrazu malowanego na lipowej desce. Oryginał ze względów bezpieczeństwa przeniesiono do krakowskiego Muzeum Archidiecezjalnego. Dla wielu z odwiedzających to miejsce, kościółek nabierze znaczenia przez zupełnie inny jednak fakt. Ci, co na Podhale wybiorą się w nadziei spotkania gdzieś na hali ducha słynnego Janosika, koniecznie muszą zawitać i tutaj. Przed ołtarzem z wizerunkiem patrona kościoła, Marek Perepeczko przyrzekał bowiem Ewie Lemańskiej – słynnej Marynie, swoją dozgonną miłość. Samą scenę ślubu Jerzy Passendorfer realizował aż w trzech miejscach Podhala. Gdzie indziej młodzi do kościoła wchodzili, gdzie indziej przyrzekali, a gdzie indziej wreszcie- tuż po ślubie, Janosikowi przyszło się pożegnać nie tylko z żoną, ale i ze zbójnickim życiem.
Ja pożegnałem Dębno bez zbójnickiego doświadczenia. Wczesnym popołudniem cały i zdrowy wjechałem do Nowego Targu. Zakupiwszy jeszcze na targowicy drewnianego konia, rozejrzawszy się pobieżnie po okolicy westchnąłem tylko głośno kupując bilet. Bo choć solidnych górek na Podhalu było jak na lekarstwo, to wyjeżdżać stąd na Mazowsze ni cholery mi się jakoś nie chciało.



Piguła:

Trasa:
1. dzień: Maków Podhalański > Zawoja > Zubrzyca Górna / Dolna > Jabłonka : 52 km
2. dzień: Jabłonka > Czarny Dunajec > Chochołów > Kościelisko > Zakopane > Bukowina

Tatrzańska (Czarna Góra): 75 km
3. dzień: Czarna Góra > Łapsze Niżne > Niedzica > Czorsztyn > Nowy Targ : 68 km.

Jak dotrzeć?
Z centralnej Polski pociągiem do Makowa Podhalańskiego. Alternatywą jest Polskibus.com, który szybciej i bardziej komfortowo dowiezie nas do Zakopanego.
Rower:
Trekking na szosowych oponach 28”
Mapy:
Jeżdżąc po Polsce i innych krajach Europy korzystam zwykle z atlasów i map Marco Polo. Dla mnie skala 1: 250 000 jest wystarczająca. Jeśli czegoś nie wiem, wolę zapytać miejscowych niż targać ze sobą całą bibliotekę.
Dla kogo:
Dla wszystkich. Trzeba tylko pamiętać, że to jednak góry, a nie Mazowsze. Podjazdy nie są trudne, technika nie ma znaczenia.
Noclegi:
Namiot (za friko, w tysiącgwiazdkowym hotelu ze śniadaniem) oraz w agroturystyce (30 zł w klasie turystycznej, bez śniadania). 

czwartek, 30 maja 2013

WormShowers ciąg dalszy.

Telma y Tiago - dos personas, un bici y un gran viaje. 8 mil al norte.

Odwiedzili mnie kolejni cykliści. Tym razem Portugalczycy. Lizbończycy pedałują przez Europę z Portugalii do Norwegii, do punktu wiecznego jak trawa- na Nordkapp.
8 tysięcy kilometrów, jeden tandem, masa bagażu i ponad trzy miesiące w trasie.
Pojedli, popili i pojechali dalej!

Tiago i Telma. Gracias por todo y buen viaje chicos!


środa, 10 kwietnia 2013

Końca nie widać.

Tak mi się przypomniał dziś rano tekst Starego Dobrego Małżeństwa...

Ślady twoje zasypało
w śniegu całkiem się zgubiły
szukać trudno - wszędzie biało
czekać - też nad moje siły...

Marzeny nie utopiłem, przedszkolaki ponoć próbowali. Nie wiem, czy im się udało.



niedziela, 31 marca 2013

Marie, Bruno and Baltic Sea


Para francuskich podróżników odwiedziła Łowicz.



Zabawna sprawa. Ledwo co zarejestrowałem się w portalu warmshowers.com, a już do mych drzwi zapukali rowerzyści:)

Marie i Bruno, para francuskich podróżników - cyklistów, która w blisko dwa tygodnie przetnie swoimi jednośladami nasz kraj, zawitała w Wielką Sobotę do Łowicza. W godzinach wczesnopopołudniowych mieszkańcy miasta, mogli dostrzec na  jego ulicach niecodziennie wyglądających rowerzystów.


W widocznych z daleka strojach, szczelnie zakryci przed wiatrem, pedałowali na objuczonych sakwami rowerach głównymi ulicami miasta. Jeden z  rowerów wyposażony był dodatkowo w ponadprzeciętnej wielkości rowerową przyczepkę, co niewątpliwie najbardziej przykuwało uwagę spacerujących w tym czasie po centrum mieszkańców.
Marie i Bruno, to dwuosobowa ekspedycja, która 3 marca 2013 roku wyruszyła z położonego na północy Francji Caen w podróż przez wszystkie okołobałtyckie kraje. Dzień w którym rozpoczynali podróż nazwali kryptonimem "Jour J.". To żart, będący odpowiedzią na słynny drugowojenny "D-Day", tj. moment lądowania Aliantów na okolicznych plażach Normandii. Wielu może dziwić, skąd Łowicz wziął się na drodze ich przejazdu, skoro od morza dzieli nas ponad 300 km? Odpowiedź jest prosta. Trasa cyklistów bynajmniej nie prowadzi wzdłuż wybrzeża. Do Łowicza podróżnicy zawitali kończąc dzień rozpoczęty w Łęczycy. W Wielką Niedzielę, po świątecznym śniadaniu w domu goszczących ich łowiczan, wyjechali dalej w kierunku stolicy. Po zwiedzeniu Warszawy, Marie i Bruno skierują się przez Narwiański Park Narodowy do Białegostoku, a stamtąd przez park biebrzański wjadą na Suwalszczyznę.

Marie, Bruno i "Jour J.".

Podróżnicy dotarli do naszego miasta, po blisko 2000 km swojej wyprawy. Przed nimi kolejnych 9000 km i ponad pięć miesięcy spędzonych w trasie. Wyprawa podzielona została na dwie części. W pierwszej, cykliści dotrą do Sankt Petersburga, by w drugiej skierować się ku krajom Skandynawii i rozpocząć tym samym powrót do domu. Marie i Bruno wielokrotnie w swojej podróży pytani byli o sens jazdy w tak niesprzyjających warunkach. Z uśmiechem na ustach odpowiadali jednak, że wyprawę tę zaplanowali już dużo wcześniej a podjętą decyzję zdecydowali się zrealizować mimo nie zawsze sprzyjającej pogody. W momencie startu, ta była zresztą stanowczo wiosenna. Zieleń normandzkich traw nie zwiastowała powrotu zimy. Śnieg złapał ich dopiero w Holandii i od tego czasu codziennie zmuszeni są zmagać się z zimą i jej humorami. Mimo wszystko atmosfera w zespole jest pozytywna. Opady i minusowe temperatury nie robią na nich wielkiego wrażenia. Co więcej, zdarzyło się im nawet nocować już w Polsce pod namiotem. Rankiem termometr wskazywał -15 stopni Celsjusza, a gaz w butlach najnormalniej w świecie zamarzł. Taki sposób nocowania jest jednak i dla tej pary wyjątkiem. O ile to możliwe, podróżnicy nocują w prywatnych domach, korzystając z zaproszeń i gościnności mieszkańców. Dotyczy to całej przejechanej już trasy.
Sposobem umożliwiającym znalezienie bezpiecznego noclegu jest serwis zaprojektowany przez i dla rowerzystów obieżyświatów: www.warmshowers.com. Sposób jego działania oraz zasady zbliżone są do innych tego typu portali. Podobnie funkcjonują coachsurfing czy hospitality club, z tą jednak różnicą, że skierowane są do tzw. backpackersów - trampingowców podróżujących z plecakami. Warmshowers skupia wyłącznie cyklistów realizujących swoje stricte rowerowe plany.
Wielu z nas zapewne zastanawia się czym rowerzyści zajmują się na co dzień, skoro pozwolić mogli sobie na tak długi wyjazd. Otóż Marie pracuje z młodzieżą w miejscowym ośrodku kultury, Bruno natomiast jest menadżerem w prywatnej firmie. Obydwoje wychowali już swoje dzieci, a teraz przyszła pora na realizację marzeń o podróżowaniu. Wykorzystują do tego celu bezpłatny sześciomiesięczny urlop. Prawo francuskie pozwala pracownikowi skorzystać z podobnego przywileju na okres 3, 6 lub 12 miesięcy. Francuzi, choć mają bogate doświadczenie w podróżowaniu, są w Polsce po raz pierwszy. W naszym kraju najbardziej ujęła ich polska gościnność, sam Bruno natomiast, stał się miłośnikiem polskich ciast, piwa, oraz... kaszanki! W zwiedzaniu para nastawiona jest na przyrodę. Raczej omijają duże, zakorkowane aglomeracje, tych widzieli już w życiu wiele. Najwięcej radości sprawiają im spotkania z prostymi ludźmi, zakupy w polskich sklepach oraz podglądanie polskiej codzienności. 





Podróż Marie i Bruna śledzić można na ich blogu: http://lechappee-belle.blogspot.com.

niedziela, 24 marca 2013

Warmshowers.com

Czy słyszeliście o serwisie wormshowers.com? To inicjatywa podobna do couchsurfingu, czy hospitalityclubu, z tą jednak różnicą, że skierowana jest do miłośników cykloturystyki. Podobnie jak wspomniane serwisy dostępna jest dla całego świata. Można w prosty sposób zarejestrować się na stronie, a następnie w miarę możliwości pomagać będącym w podróży rowerzystom, albo też samemu próbować uzyskać pomoc innych. Rejestrując się znajdziecie tam kilka prostych pytań, oraz zostaniecie poproszeni o określenie w jaki sposób pomóc możesz innym. Może być to tytułowy ciepły prysznic, albo też serwis rowerowy, wyżywienie czy pomoc w zwiedzaniu miasta i okolicy.
Obsługa jest banalna, intuicyjna i szybka. Na mapie googla, bezproblemowo znajdziecie informacje o osobach które zarejestrowały się w okolicy w której przebywacie, albo do której zmierzacie.
Udostępnione dane kontaktowe pozwolą wam nawiązać kontakt bezpośrednio z osoba na której wam zależy.
Warto rozwijać inicjatywę. W Polsce centralnej jeszcze niewiele osób z tego korzysta, ale już w innych regionach widać ożywienie. Dobry sposób na wiosenne wyjazdy? Sprawdzę niebawem:)





Drugi Przegląd przechodzi do historii.


No i ciach!

Drugi Przegląd Fotografii Podróżników Rowerowych CAŁY ŚWIAT W JEDNEJ SAKWIE przeszedł do historii. I powiem, nie chwaląc się zanadto, że przeszedł do niej w sposób udany!

Dla mnie, jako organizatora najważniejszym było, by wypełnić salę kina Fenix. I nie chodziło tu tylko o tłum. Chciałem uruchomić do spotkań pasjonatów podróży – zarówno tych małych, jak i tych stanowczo większych. Przegląd zorganizowałem z myślą wszystkich, którzy mają odwagę wychylić nos poza swój region, ale także, a może przede wszystkim dla tych, którzy podróżowanie kochają, marzą o nim, ale odwagi takiej wiecznie im brakuje. Wiemy przecież, że najtrudniej przychodzi nam zorganizowanie pierwszej wyprawy, bez względu na to, jak daleka ona będzie.

Tomek Grzywaczewski wciągnął bezgranicznie łowicką publiczność w opowieści o Long Walk Plus Expedition.
2. marca, już na parę minut po 15.00 do sali kinowej mieszczącej się w Łowickim Ośrodku Kultury zaczęli napływać goście. Zupełnie dla mnie niespodziewanie w pierwszych rzędach zasiadła grupa rowerzystów z Łodzi. Zajęli miejsca, otworzyli termosy i zdecydowanie gotowi już byli na udział w prelekcjach. Łącznie tego dnia, salę kinową odwiedziło jak mniemam blisko 150 widzów, a wśród nich byli także przez chwilę Burmistrz Miasta Łowicza Krzysztof Jan Kaliński (który objął Przegląd swoim Honorowym Patronatem), oraz kilkoro pozostałych włodarzy miasta i powiatu. Zdecydowaną większość jednak stanowiła młodzież. Najliczniejszą grupą uczestniczącą w imprezie okazała się grupa turystyki rowerowej lokalnego Gimnazjum nr 2 (nagrodzeni zostali za to prenumeratą magazynu Rowertour). Kilkanaście osób reprezentowało szkołę, czynnie biorąc udział tak
w Przeglądzie, jak i konkursach zorganizowanych podczas jego trwania. Wśród pozostałych widzów znaleźli się miłośnicy cykloturystyki z grupy turystycznej Szprycha (grupa PTTK), grupa turystyki rowerowej Uniwersytetu Trzeciego Wieku w Łowiczu, oraz kilkadziesiąt innych, niezrzeszonych osób.

Na stoisku można było zakupić książki bezpośrednio od ich autorów, lub otrzymać bezpłatnie archiwalne numery magazynu Poznaj Świat.
Slajdowisko trwało równo cztery godziny. Rozpoczął je pokaz Tomka Grzywaczewskiego, który opowiedział o ekspedycji LONG WALK PLUS, która w 2010 roku wyruszyła z Jakucka
w kierunku Indii. Pół roku zajęło trzem podróżnikom dotarcie do Kalkuty. Poruszali się oni śladami Witolda Glińskiego, uciekiniera z gułagu. Historia przybliżona przez Tomka wywoływała wśród widzów zarówno wzruszenie, jak i śmiech. Pełno w jego opowieściach było bowiem dokładnych informacji, a także anegdot z podróży.

Marcin Korzonek uświadomił miłośników rowerów, że pedałowanie w piachu i pod wiatr również może być atrakcyjne.
Jako drugi prezentował swoje zdjęcia i opowieści Marcin Korzonek. Marcin przeniósł salę kina na pustynie Tadżykistanu i Uzbekistanu, wywołując wśród widzów niemały podziw. Podróżował bowiem w wybitnie trudnych warunkach, walcząc z wiatrem i piaskami, tak mało przecież lubianymi przez miłośników rowerów. Jego opowieści sprawiły, że dla wielu z nas, kraje Azji Środkowej stały się bardziej przystępne.
Wreszcie przyszedł czas na ostatnią prelekcję. Tegoroczne pokazy zamknął Piotrek Strzeżysz, który poprowadził jednoosobową ekspedycję przez Andy i Kordyliery. Piotrek jak zwykle porwał tłum wywołując wśród widzów Przeglądu, momentami głośny, już nie tylko śmiech, ale rechot. Jego barwne opowieści sprawiły, że nasi goście do dziś dnia rozmawiają o nim i nadal żądni są kolejnych wrażeń. Mam nadzieję, że zarówno Piotrek, jak i pozostali podróżnicy, będą nas odwiedzać
w kolejnych latach, a z Łowicza, uczynią rowerowe miejsce spotkań na mapie Polski.

Komisja rozstrzygająca konkursy dla publiczności.
Pomiędzy pokazami można było odwiedzić stoisko z książkami oraz pobrać bezpłatne, archiwalne numery magazynu Poznaj- Świat. Goście rozdawali autografy, a widzowie zadali im szczegółowe pytania. Na końcu przyszedł czas na rozdanie nagród. Zdecydowanie chciałem uniknąć losowania. Z jednej strony jest ono demokratyczne, z drugiej jednak uważam je za nie do końca sprawiedliwe. Przyjąłem założenie, że najlepszym rozwiązaniem będzie zadawanie publiczności pytań. Zajęli się tym nasi trzej specjaliści od podróży.
Dla widzów Przeglądu mieliśmy w tym roku trzy nagrody. Prenumerata magazynu Rowertour za trzecie, zestaw światełek rowerowych marki Giant (ufundowane przez sklep rowerowy rowerowo.biz z Łowicza) za drugie, oraz ufundowane przez firmę CROSSO sakwy za pierwsze miejsce. Sakwy trafiły niespodziewanie do jednego z najmłodszych widzów, bo zaledwie 10 letniego ucznia szkoły podstawowej Miłosza Wróbla, który wykazał się największym refleksem i najszybciej unosząc rękę w górę, udzielił poprawnej odpowiedzi na pytanie Piotra Strzeżysza.

10 letni Miłosz odbiera nagrodę za najszybciej udzieloną odpowiedź w konkursie.
A pytanie wcale nie było łatwe. Dotyczyło bowiem wspinaczki na jeden z wulkanów Ameryki Południowej: w jakim kraju Ameryki Południowej znajduje się wulkan Aucanqilcha, na który Piotrek podjął próbę wjazdu rowerem? Miłosz odpowiedział poprawnie wymieniając Chile, za co został słusznie nagrodzony zarówno sakwami jak i gromkimi brawami.
Podsumowując mogę stwierdzić, że tegoroczne pokazy zdecydowanie uważam za udane. Publiczność dopisała, atmosfera była wzorowa. Nawet drobne problemy techniczne podczas prezentacji Piotrka nie popsuły nam nastroju. Widzowie opuścili kino zadowoleni i co najważniejsze z nadzieją, że za rok znów będą mogli uczestniczyć w podobnej imprezie. I to mnie cieszy najbardziej.

Na koniec serdecznie dziękuję za pomoc wszystkim tym, którzy przyczynili się do zorganizowania imprezy. Wasze wsparcie stanowczo przyczyniło się do popularyzacji cykloturystyki, podróżowania oraz spotkań kulturalnych. Mam nadzieję, że za rok podobnie jak teraz, równie ochoczo pomożecie mi w popularyzacji spotkania, wspierając Przegląd swoimi możliwościami. 


Photos by Żywe Studio (zywiccy.pl)




czwartek, 28 lutego 2013

Nagrody rozdane!!!

Tarrram!!!



No i ciach! 23 lutego wszystko się okazało. Na auli AWF w Poznaniu rozdano nagrody za miniony rok. Trzy kategorie: POLSKA, EUROPA i ŚWIAT.



Zwycięzca kategorii Polska: Daniel Kocuj za wyprawę "Dziki Wschód".
Karol Flejmer zajął II miejsce kategorii Polska, za wyprawę "W 30 dni dookoła Polski", a Justyna Waszczyńska zajęła III miejsce w kategorii Polska, za wyprawę "Najniższy - najwyższy punkt Polski".




W kategorii Europa zwycieżyli: Tomasz Rupacz, Maksymilian Matras i Paweł Mika za wyprawę "Norwegian Wood". Chłopaki podążali śladami norweskich kolei, przez lasy i knieje przepięknego kraju.


Ryszard Szurkowsk podpisuje magazyn.

II miejsce w kategorii Europa zajął Zygmunt Szczepanek za podróż "Przez Stalingrad i Astrachań do kraju potomków Ojratów". Uczestniczył w niej także Wojtek Suszek.
III miejce przypadło mnie:)

Gratuluję nagrodzonym, gratuluję nominowanym! Fajnie, że komuś się jeszcze chce!