czwartek, 29 stycznia 2015

CAŁY ŚWIAT W JEDNEJ SAKWIE 2015.


Podobnie jak w życiu, rok płynie za rokiem, miesiąc za miesiącem, tak w rowerze zasada jest prosta - tylne koło niezmiennie kręci się za przedni. I nieprędko ktoś to zmieni. Kolejny marzec zbliża się wielkimi krokami. Jako, że Pan Zubilewicz znaczącym się przedłużaniem zimy z ekranu nie straszy, to i powoli szykować się już można do rozpoczęcia rowerowego sezonu. Śniegi ponoć zejdą, a i lody spłynąć zdążą. A nawet jeśli nie, to co z tego!?! Wraz z Łowickim Ośrodkiem Kultury znów dorzucimy do pieca. Temperatura w początkach marca wzrośnie o kilka stopni.

W tym roku już po raz czwarty, 7 marca w łowickim kinie Fenix odbędzie się Przegląd Fotografii Podróżników Rowerowych CAŁY ŚWIAT W JEDNEJ SAKWIE. Staraniem lat poprzednich impreza nabrała wreszcie charakteru cyklicznego, nie mówiąc już o tym, że nasze aspiracje rosną jak drożdżowe ciasto! W tym roku straszyć widzów będzie już nie trzech, a czterech gości!
Podczas spotkania, co roku swoimi doświadczeniami dzielą się znani i podziwiani podróżnicy rowerowi. Przenoszą widzów w najodleglejsze miejsca ziemskiego globu namawiając do samodzielnych wyjazdów i odkrywania świata. Nie jest im łatwo, to pewne. W podróży najczęściej śpi się na glebie, śniadania jada z mapnika, skarpet nie pierze tygodniami, a w telewizor przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. Nie ma wygód, nie ma spania do obiadu, bo i czasami nie ma przecież obiadu! 
Wraz z gośćmi w poszukiwaniu szczęścia i samospełnienia widzowie poprzednich spotkań przemierzyli już obydwie Ameryki, Afrykę, znaczną część Azji i Europy. W tym roku jak twierdzą organizatorzy, emocji również nie powinno zabraknąć. A dlaczego? A dlatego, że zadbają o to:

Kuba Rybicki – obieżyświat, gawędziarz, dziennikarz i fotografik w jednej osobie, wielokrotnie nagradzany na licznych spotkaniach i konkursach fotografii podróżniczej. Wraz z Kubą przeniesiemy się na głęboką Syberię, by wspólnie odbyć ekscytującą, zimową podróż po wodach zamarzniętego Bajkału!

Mateusz i Agnieszka Waligórowie -twardo siedzący na siodełkach rowerzyści, miłośnicy niekończących się dróg, bezkresnych przestrzeni i wysokich gór. Jeszcze niedawno wspólnie mierzyli się z drogami Ameryki Łacińskiej zdobywając po drodze co ciekawsze szczyty, tym razem podzielili się obowiązkami. Zabiorą nas w wyczerpującą podróż przez Canning Stout Route - najdziksze i najpiękniejsze zarazem tereny Australii.


Kamila Kielar - kobieta demon, miłośniczka survivalu, zimna i wszelkich odmian „bezludzi”. Podzieli się z widzami doświadczeniem kobiecych podróży przez najmniej przyjazne człowiekowi tereny. Opowie jak nie dać się zjeść niedźwiedziom, jak wybudować sobie igloo i nakarmić całą kanadyjską wioskę. Zabierzemy się z nią w mroźną podróż przez spowita śniegiem Kanadę.


Piotr Strzeżysz - wulkan żywej energii, człowiek wielkiej wiary i „przyjaciel” łowickiego festiwalu. Piotr dokonując ponadludzkiego wyczynu, przemierzy w niespełna rok trasę
z Ameryki Północnej do Południowej (póki co przebywa jeszcze w Argentynie), dopinając tym samym realizacji wieloletniego, a usłanego licznymi trudnościami planu.



Prócz pokazów liczne konkursy. Podobnie jak przed rokiem wygrać będzie można atrakcyjne nagrody. Wśród nich znów pojawią się doskonałe sakwy Crosso, gadżety rowerowe ufundowane przez dwa łowickie sklepy: Rowerowo z ul. Podrzecznej oraz Iwena z ul. 3 maja, 3 półroczne prenumeraty ROWERTOURU, czy pakiety zdjęć z laboratorium fotograficznego Movie Studio.
Jak więc widać, marzec w łowickim kinie, po gorącym i pełnym filmowych emocji lutym, też może wyglądać ciekawie.

Aktualne info o przeglądzie znajdziecie na facebook.com/wjednejsakwie.

niedziela, 25 stycznia 2015

Gran Canaria i Fuerteventura 2014.

Pies z kulawą kozą.


Nie mogę. Zajęcia zaczynają mi się 6 stycznia. 15 dni to dużo. O tydzień za dużo (Zuza). Dobra, dobra. Wiem o co chodzi, chyba wiem jak to załatwić (ja). Sam jeszcze niedawno byłem studentem i wiem doskonale, że w życiu należy kierować się priorytetami. Priorytetami przyjemności, dodam od razu. Praca nie zając, nie ucieknie. Jeszcze przyjdzie czas wypełniać obowiązki. Po to ktoś wymyślił L-4, by z niego korzystać.
Zamiast zastanawiać się, czy nauka nie przerośnie nas w marcu, trzeba lepiej skupić się na tym co tu i teraz, a tu i teraz oznacza mniej więcej tyle, że na monitorze komputera wyświetlają się trzy cyfry, pięknie układające się w niewielką w sumie liczbę 597. 597 złotówek za bilet do granicy
z wiosną. Dodajmy do tego 280 zł za przewóz roweru w obydwie strony, a wynikła suma oznaczać dla nas będzie podstawowy (choć nie jedyny oczywiście) koszt obcowania z przyjemnością. Przyjemność ma dwuczłonową nazwę: Wyspy Kanaryjskie i znajduje się w odległości nieco ponad 3000 kilometrów od Warszawy.

Pierwszą noc naszej podróży spędzamy na lotnisku. Samolot wylatuje wprawdzie dopiero po 8, ale zanim nasze rowery trafią do bagażowego luku, trzeba się nieco z nimi pogimnastykować. Rozkładanie, pakowanie i oklejanie trwa łącznie około 4 godzin. Niespiesznie, ale systematycznie. Odkładanie tego na ostatnią chwilę może się zemścić. Rower powinien ważyć do 30kg, co
w naszym wypadku jest całkowicie do zrealizowania. Sakwy pakujemy osobno okręcając je folią stretch, tworząc z trzech worków jeden duży. Bagaże nie ważą wiele, raptem po 13 kg na głowę.
Na wyspach temperatura w ciągu dnia wynosi w styczniu średnio 23 stopnie Celsjusza. Wiosna jak siemasz. Trzeba jednak zabrać ze sobą ciepły śpiwór, namiot, karimaty i polar. Nasza wycieczka to nie polarna ekspedycja, czasami zajrzymy też do cywilizacji. Nie ma co zabierać całej szafy. Zresztą z szafą ciężko się jedzie pod górę.
Rowery do Las Palmas dolatują całe. Szybkie przepakowanie, składanie sprzętu i wychodzimy na zewnątrz. Miło, że już na lotnisku założyłem krótkie spodnie, bowiem tuż po wyjściu z terminala okazuje się że trafiliśmy w środek kanaryjskiej zimy. Zimy moich marzeń dodam. Przez dwa kolejne tygodnie spadnie mi na głowę ledwie kilka kropel deszczu (dosłownie), a słońce widzieć będę przez 14 z 15 dni.


Jak zwykle najtrudniej jest się odnaleźć na początku. Lotniska wybudowane poza miastem mają wady. Najczęściej prowadzą do nich autostrady. Poruszanie się po nich rowerem bywa niebezpieczne. Strefa zgniotu w rowerze na autostradzie jest abstrakcją. Szukamy na mapie wariantu B. Pierwsza myśl, to skierować się nad ocean. Niby ok. Ocean zawsze pozytywnie nastraja, ale w okolicach lotniska to trochę słaby pomysł. Kreślimy więc pobieżnie na mapie łamaną kreskę i kierujemy się w przeciwną stronę, do miasta Telde. Plan poniekąd obowiązkowy. Tam w Cabildo de Gran Canaria mamy odebrać pozwolenie na kempingowanie na wyspie. O pozwolenie wnioskować można przez internet, ale odebrać je trzeba osobiście. Na wszystkich wyspach archipelagu, nocowanie pod chmurką jest surowo zakazane (słynne „prohibido”). Król zakazał samowolki, która rzekomo doprowadzać ma środowisko do ponadprzeciętnych strat. Rzekomo podkreślam. Powód jest jak mniemam natury ekonomicznej. Na trudnych do okiełznania, górzystych wyspach, oddalonych znacznie od Półwyspu Iberyjskiego stworzenie jakiegokolwiek większego przemysłu jest nieopłacalne. Najłatwiej tam (i najwygodniej) jest żyć z bogatych, europejskich turystów, którzy nie wiedzą co to targowanie, a którzy są w stanie zapłacić za wszystko tyle, ile się żąda. Dla wyspiarzy to żyła złota, której podcinać nie ma sensu. Pod Cabildo dojeżdżamy o parę minut za późno. Urząd zamknięto, a pozwolenie można odebrać dopiero rano. Telde jednak to nie Wiżajny i rozbić się niezauważonym w centrum miasta raczej jest trudno. Naprędce należy znaleźć miejsce odludne, ciche i spokojne, a takie niestety znajduje się dopiero kawał drogi poza centrum.
Dla nas namiot to religia, a wakacje bez namiotu to nie wakacje. O ile według prawa, na wyspach nocować można w poliestrze jedynie w kilku odgórnie wyznaczonych miejscach, w praktyce już za chwilę okaże się, że świetnie dajemy sobie radę wszędzie, nawet tam, gdzie szpilki od namiotu
w suche, wulkaniczne podłoże wbić nie można. Nie pochwalam łamania przepisów, ale ten wypadek akurat ubóstwiam. Bez „permiso de acampada” ruszamy więc ku przygodzie, ku wyspom cudownym, kolorowym, słonecznym i pachnącym wiecznym latem.


Plan na zwiedzanie jest banalny. Kierujemy się w górę. Dosłownie. Z większości plaż wyspy, dostrzec można szczyt, a na nim charakterystyczna kulkę. Kilka dni później okaże się, że ta kulka to ogromny wojskowy radar, a dokręcić do niego wcale nie jest prosto. Wyjeżdżając z lotniska jedziemy w zasadzie cały czas pod górę. Czasami delikatnie, czasami z 15% nachyleniem. I tak trzy dni, na zmianę. Choć na drogach ruch niewielki, a widoki zapierają dech w piersiach, to jednak suma przewyższeń dla niezaprawionych w bojach amatorów może być mordercza. Kto jednak uwielbia odkrywać przed sobą kolejne zakręty, dla tego Gran Canaria jest wyspą totalnej szczęśliwości. Uśmiech gwarantowany. Tak samo jak pot ciurkiem płynący po plecach.
Mnie się podoba od początku. Nic nie ładuje moich akumulatorów tak, jak jazda pod górę. Można przeklinać, można się nie zgadzać, można narzekać, marudzić, psioczyć, lamentować i płakać. Można, ale po co? Czyż nie lepiej rozejrzeć się dookoła i zawyć pełnym gardłem z radości? Uwielbiam śpiewać jeżdżąc pod górę, choć przyznam się bez bicia, że na Gran Canarii, zdarzył się moment, kiedy śpiewać mi było wyjątkowo trudno. Kto odwiedził kiedyś miasteczko Tejeda,
a potem zapragnął udać się podobnie jak my, na Pico de las Nieves, ten wie, że tuż za miasteczkiem, na okrągłym niczym kapsel od schłodzonego Tropicala rondzie, rozpoczyna się kilkukilometrowy, najcięższy chyba na naszej drodze podjazd. Choć znak wskazuje 12 zaledwie stopni nachylenia, a doskonały asfalt nie pozostawia nam nic do życzenia, to jednak tchu może tutaj śpiewakom zabraknąć. Takich miejsc patrząc na mapę jest na wyspie więcej. Niektóre mijaliśmy
w drodze na dół, o innych słyszeliśmy, o wielu być może nigdy się nie dowiemy. Jestem jednak dzisiaj pewny, że wyspa, na której w ciągu tygodnia widziałem więcej zawodowych grup kolarskich niż w ciągu 10 lat pedałowania po Polsce, nie jest łatwa. Można być amatorem i spróbować się z nią mierzyć, czego jesteśmy doskonałym przykładem, ale jednak pojęcie o jeździe po górach, a nade wszystko kondycję, wypadałoby- wybierając się tam z rowerem, mieć.


Naszej trasy nie ustalaliśmy wcześniej. Mieliśmy plany i pomysły, ale życie każdego niemalże dnia je sumiennie weryfikowało. Dla Zuzy, góry tej wysokości były pierwszymi w jej rowerowym życiu. Nie trafiła biedaczka. Można powiedzieć, że był to jej chrzest bojowy. Początkowo nastawieni byliśmy na częstsze odwiedzanie i gór, i plaż. Chciałem połączyć przyjemne z pożytecznym. Porankami można przecież męczyć się w górach, a popołudnia spędzać, wygrzewając się na piasku. To jednak nie do końca było możliwe. Nasza trasa w efekcie prowadziła na wskroś wyspy. Z Telde, przez urocze, czyste i wyjątkowo sympatyczne miasteczka jak Ingenio, Aguimes, Santa Lucia czy San Bartolome dotarliśmy do granicy chmur. Kiedy po trzech dniach dotarliśmy wreszcie pod najwyższy szczyt wyspy, Zuza składając oficjalne stanowisko w sprawie, kategorycznie odmówiła dalszego telepania się po górach, żądając dostępu do oceanu. Zrozumiałem wtedy, że mój sadystyczny plan nijak się ma do rzeczywistości. Zuza miała oczywiście trochę racji. Brak wody w wyschniętych korytach rzek i na większości państwowych kempingów sprawił, że i mnie zamarzyła się oceaniczna kąpiel. Po okrążeniu Roque Nublo i zobaczeniu tego, na czym najbardziej mi zależało, zgodziłem się łaskawie na wycieczkę w dół. Zjazdy z Roque Nublo trwał (bagatela!) o 3 dni krócej niż podjazd. Drogi kręte niczym serpentyny na wiejskich weselach wymagają niesamowitej koncentracji. O wypadek tam nie trudno, bowiem wśród zabezpieczeń najczęściej dominują te naturalne: skały i zdrowa wyobraźnia. Oczywiście zdarzają się momenty kiedy nie chce się hamować. To nie kwestia samobójczych myśli, ale naturalnej potrzeby adrenaliny. Efektem wariactwa jest najszybsza prędkość jaką kiedykolwiek osiągnąłem jadąc rowerem. Licznika wprawdzie nie zamknąłem, ale 119km/h jest jak dla mnie całkiem niezłym wynikiem. Kiedy po 4 godzinach hamowania dojeżdżamy wreszcie na oznaczony na mapie brzeg, Zuza ze złości niemalże krzyżuje mnie do przydrożnego znaku. Ocean rzeczywiście widać. Widać, słychać go, a nawet czuć. Jest tylko jeden problem. By do niego dotrzeć i zamoczyć w nim spaloną słońcem skórę, trzeba zjechać na plażę zjazdem o długości ok 10 km. Zjechać, by następnie nim wjechać. Nie ma ścieżek dla rowerzystów wzdłuż brzegów wyspy. Nikt na szczęście o tym nie pomyślał. Zuza, która nie kąpała się już czwarty dzień zaczyna pachnieć lasem. Ja pachnę prawdziwym dzikiem, więc wieczorami w naszym namiocie śmiało moglibyśmy urządzać spotkania dla leśnych zwierząt. Kiedy wreszcie znów po pięciu dniach od kontaktu ze słoną wodą, drogą pnącą się niczym winogrono na domku starej babci dotrzemy do Los Caserones, trudno nas będzie przegonić z kamienistej plaży. I nie ważne, że tylko my będziemy się na niej kąpać. Kiedy inni cywilizowani ludzie siedzą w czasie sjesty w knajpkach, zajadając świeżo złowione dorady i tuńczyki, my zalegamy na drewnianych pomostkach niczym francuskie naleśniki. To dzień nagrody, po którym uśmiech z twarzy nie schodzić miał Zuzannie do samego Las Palmas. Miał nie schodzić. Delikatną, romantyczną bryzę znad oceanu zastąpił chwilę później wiaterek, który przy wyjeździe z miasteczka dmuchnął nam w twarze tak, że mało nie pospadaliśmy z siodełek. Ku mojemu, dobrze zresztą zagranemu zaskoczeniu, rozpoczął się kolejny, piękny rzecz jasna, podjazd, który wprowadzić miał nas na jedną z najpiękniejszych widokowych dróg Gran Canarii – GC 200. Wiatr był nieprzypadkowy. Znaleźliśmy się przecież od strony otwartego Atlantyku. O ile po wschodniej stronie wyspy, woda jest spokojna i potulna, pieniąc jedynie o czarne wybrzeże, o tyle po przeciwnej już nie. Fale trzaskają o klif z niewyobrażalną wprost siłą. Na tydzień przed naszym wylotem na wyspy, oglądałem w internecie lokalne wiadomości. Lało jak z cebra, woda zrywała asfalty, drogami płynęły rzeki kamieni, a wiatr porywał i rozrzucał po okolicach całe elementy konstrukcyjne lokalnych plantacji. Silne wiatry wprawdzie ustały, ale podróżowanie po zachodniej stronie wysp, przez podmuchy właśnie i tak pozostaje trudniejsze. Może dlatego właśnie sakwiarzy na wyspach jest jak na lekarstwo. Druga rzecz jest taka, że Kanary najczęściej kojarzymy ze sporą kasą, jaką trzeba wyłożyć na wojaże. Błąd. Dziwiło nas, iż „rowerzystów z garbem” spotkaliśmy na wyspach łącznie sztuk 6 (w tym trójkę wariatów z Urzędowa poznanych w samolocie do Warszawy - czytaj też www.michalbarabasz.pl). Trzeba wprawdzie lubić góry, by zwiedzać archipelag, ale pieniędzy w portfelu wcale nie trzeba mieć wiele. Nasz codzienny budżet wynosił po 5 euro na głowę i wcale nie oznaczało to, że jeździliśmy głodni.



Po blisko tygodniu naprzemiennych zjazdów i podjazdów, nogi mimo że zaprawiły się w boju, potrzebowały relaksu. O ile ja marzyłem o podwojeniu stawki na Teneryfie, to Zuza za płaskie tereny oddałaby swoje czerwone lakierki z podstawówki. Ciężko się ze mną współpracuje. Zawsze wychodzę z założenia, że tu i teraz jestem po raz ostatni. Gdybym miał tu już nie wrócić, nie chcę niczego żałować. Tym razem dałem za wygraną. Kiedy kolejny prom z Agaete odchodził w kierunku rysującego się na horyzoncie wulkanu Teide, my północnym wybrzeżem zbliżaliśmy się do Las Palmas. To zdecydowanie najmniej atrakcyjny moment naszej podróży. Zmęczenie materiału wymusiło na nas jazdę ciągnącą się przez blisko 30 kilometrów trasą szybkiego ruchu. Szum fal mieszał się z szumem pędzących aut, lecz dla nas najważniejsze było wtedy szybkie przetransportowanie się do stolicy wyspy. Jazda dwupasmówką nie jest przyjemna, ale nie jest też „prohibido”. Po niecałych dwóch godzinach, o piątej po południu wjeżdżamy wreszcie do Las Palmas i od razu kierujemy się na Isletę – miejską plażę z długim na parę kilometrów deptakiem. Do miasta trafiamy w gorącym dniu. Hiszpanie uwielbiają świętować. Fiesta jest nieodłącznym elementem życia południowców. 6 stycznia przypada Święto Trzech Króli. Ulicami miasta, w wieczornych godzinach ciągną się barwne i głośne korowody. Wśród nich, na wielbłądach ulice przemierzają trzej brodaci, dobrze bawiący się kolesie z koronami na głowach. Gromadzą tysiące widzów, którzy wyciągają ręce ku ciągniętym przez tiry roztańczonym platformom. Z tych sypią się bowiem garściami cukierki. Fiesta trwa do północy, a może i dłużej. Życie kwitnie wtedy w barach, restauracjach i piwiarniach. Żal nie wyjść na ulicę. Takiej Hiszpanii brakowało mi od dawna.

Następnego dnia łapiemy prom. Zajmujemy leżaki, wyjmujemy soczyste pomarańcze, sery i chorizo. Takich jak my jest blisko 200 osób. Cztery godziny delikatnego bujania i lądujemy na innej planecie. Raptem 120 km oceanem na wschód, a statek dobija do Morro Jable. Inna wyspa, inny wymiar czasoprzestrzeni. O ile z perspektywy pokładu nic nie wydaje się niezwykłego, to pierwsze kilometry kamienistą i pustą jak nasze kieszenie wyspą zaczynają nas dziwić. Gran Canaria w porównaniu do Fuerteventury to oaza. Drzewa tam są wszędzie, kolor zielony uspokaja bardziej niż nasenne proszki, a krajobraz motywuje do spontanicznego działania. Tym razem trafiamy na wyspę suchą jak wiór, gdzie wulkaniczne podłoże nie przyjmuje żadnych korzeni. Fuerteventura słynąca z tysięcy wolno wypasających się kóz (do dziś zastanawiam się, co one tam jedzą), tysięcy emerytowanych Niemców, setek x-gwiazdkowych hoteli, braku cienia i suchego powietrza, przyjmuje nas pełnym, różowawym i malowniczym zachodem słońca. Plan biwakowania początkowo stojący pod znakiem zapytania udaje się jednak i tam zrealizować. Po kilkukilometrowym rajdzie wzdłuż obleganych hotelowych plaż, trafiamy wreszcie w centrum ciszy. Nagle robi się głucho, błogo i spokojnie. Rozstawiamy namiot na tarasie opuszczonej, choć cudownie położonej willi, witając wieczór widokiem gasnącego w świetle spokojnego oblicza oceanu.



Rano budzi nas słońce. Jak co dzień zresztą. Temperatura powoli wzrasta. Choć wieczory i noce niekiedy bywają chłodne, to jednak poranki szybko naprawiają tę przypadłość. Poranne ciepło jest nam potrzebne, bowiem za każdym razem nocując nad brzegiem oceanu, musimy suszyć namiot. Krople pary wodnej osadzają się na sprzęcie niczym polska rosa. Fuerteventura miała być nagrodą. O poranku trafiamy więc na rajskie plaże. Wyspa słynie z kilku rezerwatów. Jednym z nich jest Sotavento. Plaże szerokie na trzysta metrów i doskonałe warunki windsurfingowe ściągają w to miejsce miłośników deski z całego świata. Odbywają się tu m.in. coroczne zawody windsurfingu zaliczane do pucharu świata. I w zimie zapaleńców nie brakuje. Mieszkają w oldschoolowych camperach, przesiadując w klimatycznych barach i oczekując doskonałego wiatru. Ten wieje nieustająco. Nazwę wyspie nadał prawdopodobnie Jean de Béthancourt określając ją jako „wielką przygodę” (z francuskiego „forte aventure”). Być może nazwa ta jednak pochodzi od hiszpańskiej gry słów łączącej „fuerte” i „viento”, oznaczającej silny wiatr. Wiatr poczuliśmy bowiem tego samego dnia. Na szczęście wiał nam w plecy, a jego siła była zdumiewająca. Kierując się na zachodnie wybrzeże w stronę La Pared i słynnej „Plaży starego króla” doświadczyliśmy jego siły. Pchał nas z prędkością o której na Gran Canarii mogliśmy tylko pomarzyć. Jak przy podobnym południowym wietrze wrócić z powrotem do Morro Jable, wolałem się jeszcze nie zastanawiać.



La Pared słynie z nadzwyczaj fotogenicznego przylądka. Klif wychodzący w ocean stanowi zderzak dla oceanicznych fal. Te rozbryzgują się o niego tryskając w niebo na wysokość kilkunastu nieraz metrów. Tu dopiero widać siłę oceanu. Miejsce to ściąga licznych turystów, fotografów czy malarzy. Widowiskowość tego specyficznego teatru jest niesamowita i tak wciągająca, że po blisko dwóch godzinach podziwiania krajobrazu wcale nie chce nam się jechać dalej. Zakładamy jednak dotrzeć do regionu Betancurii. Nie musimy się spieszyć. Wyspa nie jest ogromna i na upartego możemy ją dosyć dokładnie objechać w cztery dni. My jednak wybieramy opcję light. Często się zatrzymujemy, fotografujemy krajobrazy, podziwiamy i dokumentujemy wszystko dookoła. Mimo, iż pejzaże są surowe niczym syberyjska zima, to jednak jest w nich coś pociągającego. Bezkresne, choć niewysokie górki, brunatno-brązowe skały, łagodne łuki przełęczy i delikatnie rysujące się szczyty sprawiają, że czujemy się trochę jak na księżycu. Nie ograniczamy się niczym. Kiedy zbliża się wieczór dobijamy jedynie do ulubionego marketu serwującego najtańsze na wyspach pomarańcze i tuńczyki, rozglądamy się za ciekawym miejscem do spania, i wyciągamy zmęczone nogi. Z namiotem bywa różnie. Generalnie miejsc do spania jest mnóstwo. Drobnym problemem mogą być tylko skały. Podłoże na wyspach jest nadzwyczaj kamieniste. Czasami bywa też stromo. O ile namiot mocować można za pomocą kamieni, to lubiący komfort miękkiego podłoża mogą na wyspach narzekać. Przez kilka kolejnych dni przemierzamy wyspę od miasteczka do miasteczka, rozglądając się po podwórkach, placach, kościołach i barach. Ruch w wioskach jest niemalże niedostrzegalny i gdyby nie licznie mijające nas wypełnione turystami autokary, mielibyśmy problem z dostrzeżeniem ludzi. Wyspa sprawia wrażenie wymarłej, a może zawieszonej w czasie. Choć w styczniu daleko jeszcze do prawdziwych upałów, miejscowi chętniej chowają się w zaciszach własnych podwórek i gospodarstw. Jedynie w kilku nadzwyczaj turystycznych miejscowościach, ot chociażby w urokliwej Betancurii, życie pulsuje od rana do zmierzchu. Maleńkie choć z daleka pachnące restauracyjki, muzeum sztuki sakralnej czy konwent Świętego Buenaventury oblegają przybysze z innych krajów. Życie tętni w sklepikach z pamiątkami, czy cieniach parkowych drzew. Słychać włoski, niemiecki, polski, a tysiące stóp dziennie, ubijają położony przed wiekami bruk wymalowanego na biało miasteczka.



Kierujemy się w stronę Puerto del Rosario, by stamtąd ruszyć z powrotem na południe. Miano stolicy wyspy miasto otrzymało w 1835 roku. Dziś tętni życiem, skupiając lokalny biznes, będąc jednocześnie pępkiem komunikacyjnym. Choć o wybitnych urokach tego miejsca trudno mówić, to jednak zaskakuje nas tamtejszy ruch powietrzny. Spędzając czas na plaży podziwialiśmy przelatujące niemalże nad naszymi głowami lądujące samoloty, wyobrażając sobie setki turystów jakie w tym miejscu trafiają na wyspę i ją opuszczają. Tych widać na plażach o każdej porze roku. Szkoły kitesurfingu przeżywają oblężenie. Uczą się latać głównie Amerykanie, Holendrzy i Niemcy. Co chwilę podjeżdżają też auta szkół surfowania i pływania z żaglem. Płaskie, dostępne plaże są względnie bezpieczne. Kiedy adepci poczują już wiatr, często przenoszą się po prawdziwe szlify do mekki surferów, na przylądek Punto Jandía. Tam, w miejscu do którego prowadzi jedyna szutrowa droga spotyka się młoda wiara i stara gwardia. Obserwując z brzegu pieniące się bałwany widać w turkusowej wodzie dziesiątki ledwo dostrzegalnych zadowolonych główek, które co jakiś czas w pozbawionym logiki szyku wynurzają się z wody odsłaniając w całości ubrane w piankę korpusy, by na swych kolorowych deskach śmigać pod załamującymi się nad nimi falami. Spektakl ten kojarzy się od razu z amerykańskimi reklamówkami sportowych kamer, choć widziany na żywo, jest dla nas jeszcze bardziej niesamowity. Kiedy po jednej stronie przylądka wiara ćwiczy swoje umiejętności balansu, po drugiej stoi grzecznie w rzędzie kilkunastu wędkarzy. I jednym i drugim ocean sprawia ogromną radość. Dla wielu idealne łowisko, dla innych wietrzny raj.



Na wspomniane Punto Jandía docieramy ostatniego dnia naszej wędrówki. To miejsce to trochę jak symbol. Najpierw długa, spokojna, blisko dwudziestokilometrowa droga przez kapitalny, bezkresny park narodowy Jandía, potem spotkanie z wolnością w postaci wioski surferów, a na końcu latarnia wyznaczająca nasz cel. Nie trzeba być poetą by doszukać się w tym mezaliansie czegoś głębszego. Nam zabrakło czasu na odwiedzenie północnego wybrzeża wspomnianego parku. Choć noc spędzona na jego terenie, spotkanie z kozami i niezapomniany widok rozgwieżdżonego nieboskłonu nad naszym namiotem w jakiś sposób wynagrodził nam ten brak, to jednak chciałoby się do tego miejsca jeszcze powrócić. Może to i dobrze, bowiem Fuerteventura choć dziwi, to i jednocześnie zachwyca. Dobrze pozostawić sobie jakiś jej fragment na stare lata.
Dwa tygodnie all inclusive. Tak mógłbym podsumować nasze zimowe wakacje na wyspach. Wyspach na które na pozór nas nie było stać, na które na pozór jeżdżą tylko „dziani” turyści, na które na pozór leci się samolotem, lokuje w pokoju, a czas spędza leżąc z drinkiem na hotelowych plażach. Nasz „resort” nie miał pięciu gwiazdek, miał ich tysiące każdej nocy. W barze podawali tylko czerwone wino, niekoniecznie schłodzone Tropicala, pomarańcze z super promocji i sery semicurado z nie najwyższej półki. Nie mieliśmy łazienki, nie było bieżącej wody. Ba! Momentami nawet nie było nawet gdzie opłukać twarzy! Nie mieliśmy własnego stolika, nie mieliśmy plażowych ręczników, boy hotelowy nie nosił nam bagaży, bo targaliśmy je sami przez prawie 700 km... Rower, najlżejsze przełożenia, śpiwór, karimata i kilkanaście kapitalnych miejscówek na spanie za friko. Do tego pejzaże zapierające dech i codzienne wschody słońca budzące nas przez uchyloną moskitierę. Wakacje marzeń i zima jakiej długo nie zapomnimy. Ot cała prawda
o Kanaryjskich Wyspach... Czy warto tam jechać zimą? Nie. Zdecydowanie nie warto. Zbyt trudno się później otrząsnąć wracając do szarej, ciemnej i smutnej polskiej rzeczywistości.


Piguła:
Kiedy? Cały rok, choć najlepiej wczesną wiosną, późną jesienią, albo właśnie zimą. Zimą temperatury sięgają 16-30 stopni Celsjusza. Czasami potrafi konkretnie padać, ale nam to się nie przydarzyło.
Jak? Samolotem. Czartery latają z wielu polskich miast. Lata się na tydzień, dwa, trzy... Można wykupić bilet u przewoźnika, ale to wiąże się z dosyć wysoką opłatą.
Koszty: nieporównywalnie mniejsze niż wakacje na polskich plażach w letnim sezonie. Ceny
w marketach podobne jak w Polsce, smaki zupełnie inne. Najdroższe w podróży były połączenia lotnicze i promowe.
Noclegi: namiot (na korzystanie z bezpłatnych kempingów trzeba mieć urzędowe pozwolenie- możliwe do uzyskania drogą internetową Cabildo de Gran Canaria). Poza tym liczne hotele i apartamenty do wynajęcia.
Rower: dowolność. My podróżowaliśmy trekingami, spotkana reprezentacja z Urzędowa na góralach. Obydwie ekipy były zadowolone, choć trasy nasze były zupełnie różne.
Mapy: Comfort! Map Wyspy Kanaryjskie 1:150 000.
Poziom trudności: level five. Wypada jechać na wyspy zajebiście przygotowanym.

Więcej zdjęć z wyjazdu w zakładce: luty, 2015.


Materiał ukazał się w magazynie Rowertour 9/2014. 



Roztocze na rowerze.

„Cuda niewidy”


Mandat w wysokości 50 zł lepiej działa na człowieka niż poranna kawa. Tej zresztą zacząłem ostatnio unikać. I nie dlatego, że mi nie smakuje, ale dlatego, że zdecydowanie za bardzo brudzi zęby. Uśmiech w podróży ciągle się przydaje, a używanie beżu, słabiej działa niż klasycznej bieli. Lublin przywitał mnie chmurami i Służbą Ochrony Kolei. Moja radość od rozpoczęcia „marcówki” trwała nie dłużej niż trzy minuty. Za przejście z wielkogabarytowym bagażem w niedozwolonym miejscu poczęstowano mnie kwitem i siedmioma dniami na dokonanie przelewu. Nie pomogły tłumaczenia, białe zęby i nawoływania do narodowej jedności. Budżet mojej czterodniówki obcięty został o 1/3, zmuszając  mnie do chłodniejszej oceny sytuacji.


Lublin jest mi znany, odwiedzałem to miasto niejednokrotnie. Wiedząc, że do niego powrócę od razu obrałem południowy kierunek. Bez dalszych kłopotów (choć w złości i nerwach) opuściłem miasto wybierając najprostszy sposób by dostać się na Roztocze. Wojewódzka 835-ka kierowała mnie na Wysokie, by po niespełna 50 km uciec z niej na Turobin i dalej na Radecznicę. Dzień był nudny jak przysłowiowe flaki z olejem. Po drodze wiało nudą do tego stopnia, że zatrzymywałem się jedynie na rozprostowanie kości. Drogi tej nie polecam. Choć wyjazd z Lublina jest do zniesienia, ruch choć istnieje, nie jest dotkliwy, to jednak same zmieniające się krajobrazy to stanowczo za mało. Wolę urozmaicenia, jakieś ciekawostki, zagwozdki, spotkania. Tu było ich jak na lekarstwo. 

Radecznica. Częstochowa wschodu.
Dopiero kiedy dotarłem do Radecznicy coś pękło. Z wielkim hukiem i w niezłym stylu. Godzinę później miało już zmierzchać, mój nocleg stał pod znakiem zapytania a mnie spod bogato zdobionej i mocno zastanawiającej bramy dzieliło do klasztoru wytarte, wydeptane przez setki tysięcy, o ile nie miliony pielgrzymich stóp 137 schodów. Schodów, które od XVII wieku pokonują wierni udający się do sanktuarium słynącego z cudów i wizerunku św. Antoniego. Roweru na górę na szczęście nie trzeba dźwigać. Można wjechać brukowaną drogą wzdłuż klasztornego muru podziwiając przy okazji z ciekawej perspektywy wielkość i grację dwóch górujących nad okolicą wież. Wież widocznych z daleka, wież stanowiących przez trzy stulecia punkt charakterystyczny dla okolicy, a dający podróżnym wskazówkę kierunku, niczym latarnia na wychodzącym w morze skalistym przylądku. Nie miałem pomysłu na wieczór. Myślałem o dotarciu do Szczebrzeszyna, brałem pod uwagę nocleg w przygodnie spotkanej agroturystyce, albo rozbicie namiotu w jakimś ustronnym lasku na górce. Kiedy jednak przez okna zakrystii ujrzałem pogodne twarze zakonników szykujących się do wieczornego nabożeństwa, w mojej głowie momentalnie narodził się sprytny plan spędzenia tego wieczora w dobrym i ciekawym towarzystwie.
Lody przełamaliśmy szybko wbijając pieczęć klasztoru w moją kolarską książeczkę, a wikary bez problemu zgodził się mnie przyjąć w gościnę. Gdyby nie ta możliwość, nie poznałbym ani Radecznicy, ani ludzi, a już na pewno niezwykłej historii tej „Częstochowy wschodu” jak o wiosce mawia się nie bez przyczyny. Rzut oka na wzgórze, otoczenie czy klasztorne mury nie daje pełnego obrazu miejsca w którym się znalazłem. Dopiero gdy wieczorem, dzięki uprzejmości ojca Zbigniewa, krok po kroku przemierzając Łysą Górę poznawałem zawiłe dzieje tego niezwykłego miejsca zrozumiałem, że los jednak odwrócić się potrafi momentalnie.

Boska szama.
Historia objawień w Radecznicy sięga roku 1664. Gdyby nie one, Radecznica byłaby pewnie do dzisiaj zwykłą, szarą i niewiele oferującą wioską. W tym też roku na Łysej Górze szewcowi imieniem Szymon, który podobno nie klął wcale aż tak dużo, objawił się św. Antonii. Szymon opowiedział wszystkim co widział, Antonii odwiedził wieś jeszcze kilka razy, aż wreszcie po paru latach kościół oficjalnie uznał objawienia i wiążące się z nim cuda za fakt. Postawiono kaplicę, by później na Łysą Górę sprowadzić bernardynów. Ich działalność dla regionu pozostaje nieoceniona. Sumiennie i przez długie lata pracowali nad budową sanktuarium ściągając rokrocznie do Radecznicy setki tysięcy pielgrzymów. Zmiany polityczne często jednak psuły ten dorobek. Tak na przykład w 1869 roku, po raz pierwszy przeprowadzono kasatę zakonu. Władze carskie zajęły klasztor, w miejsce bernardynów wprowadzono prawosławnych duchownych, a dachy wież zmieniły wygląd otrzymując charakterystyczne bizantyjskie kopuły. W 1915 roku bernardyni powrócili, choć nie na długo. Kocioł XX wieku i powojenny „ład” sprawił, że zakon przeżył drugą kasatę. 20 czerwca 1950 roku na klasztorne podwórze podjechały ciężarówki. UB pod bronią załadował na nie zakonników, zamknięto klasztor na cztery spusty i pozbawiono Radecznicę chwały sanktuarium. Aresztowań jednak się w klasztorze spodziewano. Okoliczna ludność pomagała ratować obrazy i kościelne skarby zakopując je w ogrodach i wynosząc najsprytniejszymi sposobami. Udało się dzięki temu uratować nie tylko kosztowności, ale także... cały przykościelny park. Jeden z mieszkańców ukradkiem i pod osłoną nocy skakał po drzewach i przybijał do starodrzewia tabliczki pomników przyrody. Sprawa drzew wyszła na jaw późno, bo dopiero przed paroma laty, kiedy bernardyni próbowali uporządkować park. Źródeł administracyjnych decyzji nigdzie nie można było znaleźć i dopiero kiedy z ambony ogłoszono problem, zgłosił się do zakonników „leśny skrzat”.

Ojciec Zbigniew i podziemia Radecznicy.
Niemałą ciekawostką jest też ponowne odzyskanie klasztoru. Akcję zorganizowało trzech ochotników. Każdy z nich doskonale znał układ pomieszczeń i przejść pomiędzy budynkami, bo albo w klasztorze mieszkał, albo się w nim wychował. Tajnym wejściem dostano się za mury, zabarykadowano na wieży i w kościele. O 6 rano nad okolicą, po 6 latach milczenia zabiły dzwony. Zszokowani chłopi z wszystkich okolicznych wsi pobiegli pod klasztor, a kiedy tłum pod bramą zgęstniał już maksymalnie, mały posterunek Milicji nie był w stanie już nic z tym zrobić. Wyzwoliciele odryglowali bramy i kościelne wrota. Ludzie weszli do środka i nigdy więcej klasztoru już nie oddali. Brat Anioł dowodzący akcją przez lata mieszkał jeszcze w zdewastowanych budynkach na snopku słomy wierząc, że uda się przywrócić dawną świetność świątyni.
W latach 60-tych stanowczą część dóbr klasztornych, w tym słynnego prowadzonego przez ojców gimnazjum zamieniono na szpital psychiatryczny. Ten mieści się na wzgórzu do dzisiaj. Oprócz kilku zruinowanych budynków, obecność szpitala ciągle przypominając trudne lata socjalizmu.

Padać nie przestaje.
Radecznicę opuszczam po śniadaniu. Na głowę kapie mi z nieba deszcz. Kapie i kapać będzie przez resztę dnia. Na szczęście jego wiosenny zapach dodaje mu uroku. W otoczenie parku coraz bliżej. Zdecydowanie zmienia się już krajobraz. Zaczynają dominować delikatne wzniesienia, zaorane pola rysują się nieostro po obydwu stronach drogi, a gęste lasy uderzają świeżością. Kieruję się na Tereszpol w którym od poprzedniego wieczora jestem już umówiony na kolejny nocleg. Dzięki serwisowi „warmshowers.com” poznałem przez internet Andrzeja. Dzięki jego uprzejmości i gościnności zostawiam w jego domu bagaże, częstuję się genialną, ugotowaną przez jego mamę na prawdziwym kaflowym palenisku pomidorówką i w delikatnym kapuśniaku ruszam dalej. Bliskość Roztoczańskiego Parku Narodowego i kapitalne warunki do jazdy sprawiają, że lepszej miejscówki nie mogłem sobie wymarzyć. Z Tereszpola blisko jest wszędzie. Andrzej nakreślił mi propozycje odwiedzenia kilku ciekawych miejsc. „Lokalsi” wiedzą dokładnie gdzie warto zajrzeć, którą ścieżkę w lesie wybrać, oraz gdzie się zgubić aby było fajnie. Tereszpol ciągnie się kilometrami niczym makaron w ustach „Zakochanego kundla”. Przez wioski kieruję się na Górecko Stare. Tam na skrzyżowaniu dróg uciekam w prawo, by za chwilę dotrzeć nad położony w lesie akwen, będący rezerwatem przepływającej przez niego rzeki Szum.

Szum

Imponujące.
Jeśli nie objawić się w takim miejscu, to w jakim innym?
Nad sztucznie utworzonym zalewem powstała tama pełniąca także funkcję małej elektrowni. Rezerwat Szum można objechać i dotrzeć do jego serca. Rozjeżdżone ścieżki sprawiają, że nie korzystam jednak ze sposobności. Stanowczo bardziej kusi mnie położona nieopodal wieś, w której centrum stoi drewniany XVIII wieczny kościół p.w. Św. Stanisława. To kolejne roztoczańskie miejsce objawień. Chyba domyślam się czemu święci wybrali sobie Roztocze. Najwidoczniej spędzali tu niebiańskie wakacje. Warto tutaj wpaść choć na chwilę. We wsi prócz kościoła obowiązkowo trzeba udać się nad rzekę majestatycznie przepływającą w okolicach zabudowań. Przed wiekami, po kilku wizytach świętego mieszkańcy postawili tam trzy kapliczki. Jedną zabudowano modrzewiowym kościołem, dwie pozostałe kapitalnie komponują się z półdzikim krajobrazem. Największe wrażenie zrobiła na mnie z pewnością ta otoczona sześcioma dębami szypułkowymi. Wysokie na kilkanaście metrów pomniki przyrody, ogołocone jeszcze z liści, w mrocznej atmosferze padającego po cichu delikatnego deszczu sprawiały wrażenie tajemniczości rodem z powieści Tolkiena. Druga z kaplic umieszczona jest na palisadzie, tuż nad lustrem przepływającego Szumu. We wsi panuje teraz błogi spokój, ale po kramach, reklamach i całej infrastrukturze stwierdzam, że latem gotuje się tam od turystów.

Zwierzyniec i bajer nie z tej ziemi.
Jest browar, jest impreza.
Następnym punktem w podróży jest Józefów. Wjeżdżam do niego wojewódzką 853-ką, tuż przy miejskim kąpielisku. Plażowiczów brak, wędkarze chowają się pod parasolami. Udaję się do centrum, gdzie mam nadzieję zwiedzić lokalną synagogę. Miasto przed wojną tętniło życiem. Kupcy z pejsami przepływali regularnie przez miasto zostawiając tam pieniądze i metalowe patelnie. Pozostałości żydowskiej architektury widać zresztą od samego wjazdu. Dziś w synagodze mieści się biblioteka, a z dawnej jej świetności pozostały jedynie mury. Udaję się więc na rynek, gdzie w punkcie informacji UM poznaję samego szefa Józefowskiej Kawalerii Rowerowej. Oprócz pieczątki do książeczki dostaję od niego kupę map i praktycznych informatorów. Stowarzyszenie działa od 2003 roku i corocznie organizuje dla mieszkańców regionu kilka roztoczańskich rajdów. Cięższy o prasę i bogatszy o nabytą wiedzę obieram kierunek na Zwierzyniec. Droga prowadzi przez gęsty sosnowy las będący już administracyjnie w obszarze RPN . Asfalt ze wstydu zapada się tam pod ziemię. Krater goni krater nie ułatwiając podróżowania, choć dzięki dziurawej nawierzchni ruch na trasie jest zdecydowanie mniejszy. Stylem węża docieram po niecałej godzinie do miejscowości znanej doskonale miłośnikom festiwali filmowych. Tam właśnie od lat i latem właśnie, na ścianie zwierzynieckiego browaru w ramach Letniej Akademii Filmowej wyświetlane są obrazy polskiego i światowego kina. Z browarem w dłoni oglądać można ruchome obrazki nasłuchując ptaków i roju komarów.


Zwierzyniec to serce parku narodowego. Tutaj znajduje się siedziba dyrekcji, nieopodal usytuowano centrum edukacji leśnej i wejścia na szlaki. Rozkwit miasto zawdzięcza Zamoyskim. Przeniesienie tutaj w 1812 roku siedziby ordynacji (niepodzielnego, dziedzicznego majątku) sprawiło, że miasto stało się istotnym punktem na XIX wiecznych mapach. Prócz siedziby największe wrażenie robi chyba bajkowy obraz położonego na wyspie, a bielejącego w słońcu kościoła pw. Św. Jana Napomucena. To jedna z doskonale zachowanych i nad wyraz fotogenicznych wizytówek tego nieco ponad trzytysięcznego miasteczka.

Robert...
I kopulacja.
Zbliżający się wieczór powoli motywuje mnie do powrotu. Krętym asfaltem zmierzam w kierunku Stawów Echo. Utworzone w latach trzydziestych XX wieku akweny niegdyś jeszcze regularnie zarybiane, dziś stanowią dzięki wieży widokowej nad nimi postawionej, doskonałe miejsce obserwacyjne dla amatorów ornitologii, ale nie tylko... Tam właśnie spotykam kolejną ciekawą postać na mej drodze.
Robert, którego poznaję przy płocie choć na co dzień zajmuje się ptakami właśnie, na Roztoczu liczy przejeżdżające auta i pomaga wędrującym wiosną żabom przechodzić przez jezdnię. Zabawne? Na pozór. Tysiące żab rocznie kończy tu swą wędrówkę pod kołami aut. Ich przyjemność ze spółkowanie w stawach nie trwa więc zbyt długo i kończy się zanim się rozpocznie.
Ochrona płazów dla parku narodowego jest bardzo ważna. Spośród 18 gatunków zamieszkujących Polskę regularnie obserwować tu można 12. W tutejszych ekosystemach herpetolodzy odnotowują zmniejszające się ciągle, przez co objęte krajową i międzynarodową ochroną populacje ropuchy zielonej, rzekotki drzewnej czy uśmiechniętej „od ucha do ucha” żaby śmieszki.
Mimo, że wyrywkowa, to garść informacji uzyskanych od Roberta jest powalająca. Szkoda, że temat płazów prócz tych łowionych w dzieciństwie traszek i rechoczących nad moim stawem żab, nie jest mi bliżej znany. Warto chyba nadrobić zaległości. Do Tereszpola docieram już po zmroku. Mama Andrzeja serwuje kapitalne racuchy, które w połączeniu z gorącym kakao smakują niczym przegrzebki w najdroższej restauracji.

Słit focia z Andrzejem.
Najpopularniejszy znak na drogach Roztocza.
Rankiem pogoda olśniewa. Słońce wschodzi przed szóstą i zdecydowanie szkoda tracić czas na leżenie w śpiworze. Wraz z Andrzejem wsiadamy na rowery i ponownie, choć zmodyfikowaną droga ruszamy wspólnie do Zwierzyńca. Mijając wspomniane stawy znów spotykamy Roberta. Żaby nie śpią, więc i on nie może pozwolić sobie na lenistwo.

W Zwierzyńcu nasze drogi się rozchodzą. Wybieram się do Krasnobrodu. Docieram tam doskonałym asfaltem przez urocze wioski w tym znany miłośnikom Roztocza Guciów. W małej wsi znajduje się prywatny mini-skansen, a w nim klimatyczna Karczma. Choć w kuchni przydałaby się kudłata rewolucja, to jednak nie można odmówić mu atmosfery. Właściciele na ścianach zgromadzili powiększenia wyjątkowej urody starych fotografii, znalezionych i pieczołowicie odtworzonych przez Adama Gąsianowskiego. Pan Adam jest właścicielem zakładu fotograficznego i jednocześnie założycielem Galerii Starej Fotografii działającej w Zamościu. Ta mieści się pod arkadami Starego Miasta. Blisko tysiąc szklanych negatywów zostało znalezionych podczas remontu pod podłogą drewnianego domu. Ich autorem jest Teofil Jaśkiewicz: wyborny fotografik, miłośnik folkloru, rzec by można reporter Roztocza. Z pasją i ogromnym kunsztem fotografował region i zamieszkujących go mieszkańców, czego wynikiem jest wiele doskonałych technicznie zdjęć obrazujących dzieje regionu przed blisko stoma laty. Stare fotografie mają swój czar, ale te wywołane i obrobione przez Adama Gąsianowskiego wprost przemawiają do nas ludzkim głosem. Ich bohaterowie wyglądają jak żywi, a jakość powiększeń sprawia, że trudno uwierzyć nam w ich wiek. Choć Pana Adama poznam dopiero telefonicznie, to fragment jego galerii umieszczony w bramie zakładu podziwiam jeszcze tego samego dnia. Z Guciowa bowiem jak do Rzymu, wszystkie drogi prowadzą mnie do Zamościa.


Zamojska synagoga...

Zamość to perła w koronie, której przedstawiać w zasadzie nie trzeba. Lubię odwiedzać to miasto, myszkować po bramach, klatkach kamienic, skwerach. Tym razem skusiłem się na wejście do zamojskiej synagogi. Choć informacji uzyskanych w ramach biletu jest tyle co nic, warto tam jednak wejść. Gruntownie odrestaurowana pachnie historią zamojskiej gminy żydowskiej do dzisiaj. Największe wrażenie robią bogate zdobienia sufitu i marmurowe posadzki. Jakież cuda można by tu oglądać gdyby nie smutne meandry historii XX wieku... Świątynia jest przykładem najlepiej ponoć zachowanej późnorenesansowej synagogi w Polsce. Budowano ją przez dziesięć lat poczynając od 1610 roku, a że środowisko nie było biedne, piękno budynku było i jest ogromne. Szkoda, że druga jego część pozostająca do dzisiaj w prywatnych rękach popada z dnia na dzień w coraz większą ruinę.
Spod synagogi udaję się oczywiście na rynek. Nie mam w planach zwiedzania. Podziwiam jednak bajecznie kolorowe kamienice podkreślane intensywnie późno popołudniowym słońcem i ruszam dalej w kierunku Szczebrzeszyna. Docieram tam już po zachodzie słońca.

I synagoga szczebrzeszyńska.
Macewy szczebrzeszyńskie.
I szczebrzeszyńskie chrząszcze...
Szczebrzeszyn kojarzy się wszystkim już od przedszkola z rymowanką. Czy rzeczywiście chrząszcze brzmią tam w trzcinach? Być może. Nad przepływającym przez miasteczko Wieprzem trzcin akurat nie brakuje. Na noc zatrzymuję się w szkolnym schronisku, a stąd jednak owadów nie słychać. Szczebrzeszyn jest niewielki, ale hojnie oferujący atrakcje. Po raz kolejny natrafiam tam na synagogę i stary żydowski cmentarz. Obrośnięte wysokimi trawami i przykryte bluszczem pomniki kryją w sobie tajemnice setek lat historii miasta. Zupełnie niedaleko, rzec by można po sąsiedzku docieram pod zamkniętą niestety tego dnia Cerkiew Zaśnięcia Najświętszej Maryi Panny. Szkoda, bo obok XVII wiecznej synagogi, to najważniejszy tutejszy zabytek. Choć spory nie pozwalają dokładnie datować świątyni, to obecny jej kształt zawdzięcza się inżynierom XVI wieku, czyniąc tutejszą cerkiew najstarszą prawosławną, czynną bożnicą w Polsce. Wystrój i wyposażenie świątyni nie zachowało się w oryginale. Podczas remontów odsłonięto jedynie datowane na XVII wiek freski. Nic dziwnego. Świątynie kilkukrotnie zmieniała „właścicieli”, co doprowadziło ją w kompletnej degradacji. Efektem było powojenne uczynienie z niej magazynów, a wreszcie opuszczenie i pozostawienie samej sobie. Zastanawiające, że piękno architektury mogło być władzy tak bardzo obojętne.
Szczebrzeszyn opuszczam o poranku. Pora kończyć przygodę z Roztoczem i wracać do pracy. Aby jednak ostatni dzień podróży nie przypominał tego pierwszego lepiej analizuję mapę. Choć atrakcji historycznych nie doświadczam wiele, to jednak trasa niemalże do samego Lublina jest piękna. Do samego Krzczonowa co rusz wspinam się i zjeżdżam z lokalnych wzniesień. Mijam Nielisz i Zółkiewkę – Osadę. Nad zalewem Nielisz pełno już wędkarzy. Cisza i spora ryba przyciąga ich z okolic. Z mostu nad Wieprzem widać w sieciach szczupaki i leszcze. Kto podróżuje z wędką i sypia pod namiotem, nad Wieprzem i jego dopływami nudzić się nie powinien.
Rzeka, która towarzysz mi w podróży ma długość ponad 300 km, a obszar jej dopływów przerasta 10 tyś km kwadratowych.
Do Lublina docieram „na czuja” i z pomocą miejscowych. Fragment mapy zostawiłem u Andrzeja. Idzie mi jednak na tyle sprawnie, że przed odjazdem zdążam jeszcze raz przejść się Krakowskim Przedmieściem i odwiedzić moją ulubioną polską starówkę. Wiosnę w Lublinie uwielbiam chyba najbardziej za sprawą tamtejszych studentek. Podobno najpiękniejsze dziewczyny studiują właśnie w Lublinie. I choć coraz częściej podróżuję już z Zuzą, to na Rynku Starego Miasta szybko przypominam sobie czemu tak bardzo lubiłem jednak jeździć sam…


Moja przygoda z kolejnym parkiem narodowym dobiega końca. Czy warto go odwiedzić? To chyba oczywiste. Nad wyraz mili ludzie, kapitalna przyroda, dziurawe jak szwajcarski ser drogi i tony świeżego powietrza. Superlatyw zachęcających region nie brakuje. Roztoczański Park - choć nie największy, bo liczący jedynie niespełna 8,5 tyś ha oferuje wiele. Kto będzie miał szczęście dojrzy w gęstwinie lasu polskiego konika, czy dzięcioła białogrzbietego. Kto woli snuć się bez celu na pewno znajdzie dziesiątki kilometrów ścieżek. Tak czy inaczej, aby tego doświadczyć trzeba na Roztocze dotrzeć. Trzeba dotrzeć i uważać, by się zanadto nie zakochać. Trudno nam będzie potem zmusić się do powrotu.

Piguła:
Trasa:
  1. dzień: Lublin – Radecznica: 64 km
  2. dzień: Radecznia – Zwierzyniec – Tereszpol: 87 km
  3. dzień: Tereszpol – Zwierzyniec – Guciów – Zamość – Szczebrzeszyn: 84 km
  4. dzień: Szczebrzeszyn – Lublin: 84 km
Dla kogo?
Miłośnicy sielanki i dziurawych dróg, ptactwa, ryb i cudów. Odnajdą się tam rodziny z dziećmi, pod warunkiem że rozpoczną podróż w Zamościu.

Rower:
trekingowy, z wygodnym siodełkiem. Czasami dobrze byłoby mieć „górala” z przednią amortyzacją i szerszymi oponami.

Noclegi:
spontanicznie. Dzięki gościnności miejscowych. Schronisko z własnym śpiworem to koszt 20 zł.
Agroturystyka w okolicach parku jest standardem. Gorzej na trasie Lublin – Radecznica, Szczebrzeszyn – Lublin. Pod namiot full opcja.

Jak dotrzeć?
Pociągiem do Lublina, albo kolejką elektryczną do Zamościa. Lokalny PKS raczej nie zabierze rowerów.

Atrakcje: Radecznia z Łysą Górą i tamtejszą gościnnością, układ urbanistyczny i zabytki Zwierzyńca, Roztoczański Park Narodowy z jego ścieżkami, Zamość, Szczebrzeszyn.



Materiał ukazał się w magazynie Rowertour 11/2014.



sobota, 24 stycznia 2015

ROWERTOUR 1/2015. Czytaj!!!

Rowertour. Numer styczniowy 1/2015.


Przez Teneryfę wypadło mi z bańki. Kto nie zdążył jeszcze nabyć, niech się śpieszy i gna do Empiku. Powinno jeszcze coś być.

"Bałkański alfabet", czyli moja relacja i spojrzenie na kilka bałkańskich krajów. Podsumowanie wycieczki z Grecji do Łowicza. A na zdjęciu... Zuzanna "Kopytko" Fletta!

A! I uwaga. Tekst "Alfabetu…" jest zupełnie inny niż zamieszczonego na blogu.