piątek, 5 lipca 2013

Podhale na dwóch kółkach


Gór mi mało...”



Drogi Mistrzu, Mistrzu mojej drogi
Mistrzu Jerzy i Mistrzu Wojciechu
Przez was w górach schodziłem nogi
Nie mogąc złapać oddechu

Gór, co stoją nigdy nie dogonię
Znikających punktów na mapie
Jakie miejsce nazwę swym domem
Jakim dotrę do niego szlakiem

Gór mi mało i trzeba mi więcej
Żeby przetrwać od zimy do zimy
Ktoś mnie skazał na wieczną wędrówkę
Po śladach, które sam zostawiłem...

Gór mi mało i trzeba mi więcej... Pociąg wlókł się leniwie kolejną nic niewnoszącą w moje życie godzinę, gdy w mych uszach wciąż brzmiała melodia popularnej wśród miłośników „Domu
o zielonych progach” piosenki. Było mi mało, to prawda. Kiedy człowiekowi przyjdzie urodzić się na nizinach, a potem los rzuci go choć na chwilę na wzniesienia, mniejsze czy większe zmarszczki, a może nawet (daj Boże!) w wyższe niż tylko kilkusetmetrowe pagórki, włącza się nam zazwyczaj pasja, którą sam nazwałbym „pasją szczytowania”. Brzmi może dziwnie, ale dla większości cykloturystów na pewno znajomo. W górach bowiem, nawet najprostsze drogi zaczynają mieć wtedy swój urok, a płaskie odcinki doceniamy ponadprzeciętnie. Jazda po górach wciąga niczym chodzenie po bagnach. Może to rzadsze niż na nizinach powietrze powoduje w umysłach rowerzystów euforię, może różnica ciśnień wzmaga naszą ochotę na pedałowanie serpentynami, tego nie wiem. Wiem jednak na pewno, że apetyt na pokonywania wzniesień rośnie w miarę ich łykania. Kto łyknie więcej, ten oczekuje więcej...
No tak. Góry. Niby taka prosta sprawa. Ale jak się okazuje trafić w góry, które prócz widoków pozwolą nam się także nieco zmęczyć, wcale nie jest łatwo. Można oczywiście kupić bilet lotniczy
i w przeciągu kilku godzin przenieść się o kilka tysięcy kilometrów na wschód czy zachód, ale mając kilka zaledwie dni wolnego koniecznym było wyszukanie bliższego, pewnego, ciekawego
i w dodatku dobrze skomunikowanego z Łowiczem górskiego odcinka.
Gdybym w liceum nie uchylał się zanadto od studiowania map, czy wsłuchiwania się w dobre rady pani geograf, może swoją czterodniówkę w Tatrach inaczej bym zorganizował. Mając bowiem nadzieję na solidne zmęczenie, pot, łzy i temu podobne dyrdymały, wysiadając na dworcu Makowie Podhalańskim trafiłem w serce spokojnej, idyllicznej i momentami bardziej niż płaskiej płaszczyzny, na której górki właśnie, stanowić miały tylko urozmaicenie. O tym jednak miałem się dopiero przekonać.

Mała stacyjka, kilka sklepów rozsianych po okolicy. Nic wielkiego. Nie potrzebując zapasów i nie zwlekjąc niepotrzebnie obrałem kierunek na południe. Nieco ruchliwą krajówką nr 28 ruszyłem w kierunku majaczących na horyzoncie pagórków. Cudem unikając dwukrotnie zderzenia
z osobówkami, zdecydowałem się przyłożyć bardziej do bezpieczeństwa i czym prędzej zjechałem w dużo spokojniejszą, węższą i cichszą trasę. Asfalt prowadził mnie za kolejne zakręty, by w końcu moim oczom ukazał się w oddali błysk, zwiastujący niemałą ciekawostkę. Węsząc turystyczny skarb i odkrycie tego co zapewne przez wielu zostało już odkryte, ruszyłem w kierunku światła. Chwilę później moje zdziwienie przerosło moje oczekiwanie.
Z pobocza drogi obserwowałem bowiem wysoką na kilka metrów postać Chrystusa, w ogromnej, pomalowanej na złoto koronie, a za moment trafiłem do bram znajdującego się w Grzechyni, ogromnego, drewnianego zamku! Nie miałem go na mapie, tablic do grodów też nie mijałem.
Co to było, nie wiedziałem. Przez nikogo nie powstrzymywany zaparkowałem na podwórzu i wszedłem na salony, niczym do własnego domu. Długie poziomowane korytarze, schody i najróżniejszej wielkości sale kompletnie mnie zaskoczyły. Jeśli nie jest to gród prasłowian, to kto i kiedy go tu u licha postawił? Moje pytania rozwiała dopiero napotkana w parku... Austarlijka! Gospodarzem zamku okazał się znany i nad wyraz medialny (szczególnie przez nagrania krążące
w serwisie YouTube) ksiądz Natanek. Słyszałem, że walkę z szatanem nie prosto jest wygrać, ale budowa podobnych bastionów wiary (w szczególności takich jak ten- drewnianych) umknęła mojej uwadze. To zabawne miejsce stanowi jednak nie lada atrakcję w okolicy. Za wyjątkiem niektórych dziennikarzy może wejść tam każdy. Na pewno warto, bo obiekt i jego otocznie robią spore wrażenie, a i dla zmęczonych rowerzystów stanowić może swego rodzaju oazę.
Dalsza droga wiodła mnie przez równie ciekawe tereny. Kierowałem się w stronę Zawoi, by tam właśnie wskoczyć na wojewódzką drogę 957. Ruch na niej niewielki, a przyjemność kręcenia ogromna. Zjazdy, podjazdy, liczne zakręty. Niestrudzony jeszcze kieruję się ochoczo w kierunku wijących się na mojej mapie serpentyn. Po kilkunastu minutach wspinaczki dojeżdżam na szczyt pierwszej na mojej drodze przełęczy. Nosi ona zabawną nazwę Krowiarki. Leży na wysokości 1012 m n.p.m. To charakterystyczne i znane miejsce, przez wzgląd na schodzące się tu turystyczne szlaki. Można rzec, iż tutaj właśnie łączy się Pasmo Babiej Góry i Policy. Tutaj też znajduje się jedno
z wejść do Babiogórskiego Parku Narodowego. Jak zwykle w takich miejscach bezproblemowo zaopatrzyć się można w oscypki, kupić baranie kapcie, czy gliniany dzwonek na rower. Komu mało atrakcji, ten powinien przedreptać się po okolicy żółto oznaczonym szlakiem papieskim, lub westchnąć nad obecnym stanem polszczyzny przy znajdującym się na parkingu pomniku pamięci wybitnego językoznawcy – Zenona Klemensiewicza.
Ja lubię wzdychać, ale przy szybkich zjazdach, dlatego po krótkim odpoczynku ruszam w dół. Ostro wchodząc w napotkane wiraże, raz dwa docieram do Zubrzycy Górnej. Popołudniowe słońce pięknie malujące małopolskie pejzaże zachęca mnie do odwiedzenia położonego tam, nieprzeciętnie fotogenicznego muzeum Orawskiego Parku Etnograficznego. Późna pora dnia sprawiła, że do wnętrza chat nie udało mi się już zajrzeć. Będąc tam w godzinach otwarcia zwiedzić można najcenniejszy stojący tam zabytek – dwór Moniaków, czy inne, zbierane i zwożone tu z okolicy charakterystyczne dla regionu chaty oraz chłopskie zakłady przemysłowe (olejarnię, kuźnię, czy folusz- miejsce przeznaczone do folowania sukna). Warto wspomnieć tu o samym regionie. Kotlina Orawska jest granicznym regionem pomiędzy Polską a Słowacją. W XX wieku stanowiła sporne tereny. Tuż po I Wojnie Światowej zaostrzył się konflikt pomiędzy II Rzeczpospolitą a Czechosłowacją. W 1938 roku polski rząd wykorzystując słabą sytuację „sąsiada” zażądał zwrotu kilku wsi. Meandry historii i układów politycznych sprawiły, że już rok później tereny musiały wrócić do Czechosłowacji, a konflikt zakończono ostatecznie dopiero porozumieniami podpisanymi w 1958 roku.
Dłuższe popołudnia sprawiają, że pedałuję teraz niemalże do zmierzchu. Dopiewo przed wieczorem rozglądam się za miejscem na obozowisko. Takich tutaj nie brakuje. Gdy docieram do Jabłonki, szybko jednak zmieniam plan. Pod kościołem- przy plebanii, poczułem zapach opiekanych kiełbas. Miejscowy ksiądz i dwie zakonne siostry, piekły swoją kolację nad rozpalonym w starym sadzie ognisku. Niewiele myśląc zaznajomiłem się z towarzystwem, by po chwili siedzieć już wspólnie, rozmawiając i zajadając specjały miejscowej spiżarni. Proboszcz, nie mający nic przeciwko rowerzystom udostępnił mi sad, oraz znajdujące się w podwórzu sanitariaty. Mogłem skorzystać
z prysznica i kuchni. Rano natomiast czekało na mnie śniadanie i gorąca kawa. Po wczesnej pobudce w oblanym słońcem namiocie, taka niespodzianka wróżyła kapitalny dzień.
Siostra przełożona ewidentnie lubiła rozmawiać, a że ja, rozmów również nie unikam, trudno było ruszyć w drogę. Szkoda jednak dnia na siedzenie w miejscu. Podążając nadal „957-ką” ruszyłem na Czarny Dunajec. Droga w tym miejscu i o tej godzinie była już jednak dosyć ruchliwa, a brak szerszego pobocza sprawiał, że podróżowało się nią mało komfortowo. Niebawem jednak planowo skręciłem na Chochołów. Sporo słyszałem o wsi. Czytałem o niej reportaże, podziwiałem ją zdjęciach. Wielokrotnie chciałem tam dotrzeć. Jestem miłośnikiem architektury drewnianej, a własna, na zacios stawiana chata jest dla mnie marzeniem. Tutaj, drewnianych chat znalazłem bez liku. Wszystkie napotkane stanowią ponadprzeciętną atrakcję, a ich formy, oraz stan zachowania dobrze świadczą o mieszkańcach. To chyba jedna z niewielu wsi, gdzie tak dużą uwagę przykłada się na spójność architektonicznego stylu. O taką dba m.in. najsłynniejszy chyba chochołowski rzeźbiarz – Jan Zięder. Jego piety, postacie świętych, krucyfiksy, ptaszki czy inne tworzone w drewnie przedmioty i wizerunki wzbudziły mój podziw. Samego twórcę spotkałem na podwórzu. Ciął właśnie drewno. Słyszałem, że górale są uparci, ale nie myślałem, że do tego stopnia. Poprosiłem gospodarza o sesję w pracowni, lecz w zamian usłyszałem propozycję spotkania... wieczorem. Jako, że było przed dwunastą, zrezygnowałem z pomysłu. Podjadę do niego przy okazji. Wtedy zwiedziłem jedynie udostępnioną turystom czarną izbę. Państwo Zięderowie utworzyli bowiem w swojej starej chacie Izbę Regionalną. Warto do niej zajrzeć zwiedzając pracownię rzeźbiarza.


Kto nie wie skąd pochodzi nazwa, wyjaśniam. Góralskie chaty nie należały nigdy do wystawnych. Podhale nie należało do bogatych regionów, a ludzie nie opływali w dostatki. Domy choć pełne uroku, konstrukcyjnie były szalenie proste. Składały się najczęściej z dwóch izb i sieni stanowiącej centralny punkt mieszkalnej części domu. Izba w której przyjmowało się gości, modliło
i świętowało nazywano „białą”. Codziennie jednak używano „czarnej”. Tam stał piec, tam się gotowało i wychowywało dzieci. Nazwa „czarnej izby” pochodzi od koloru ścian. Jako, że z pieca korzystano więcej, ściany bejcował dym z paleniska, a w ich wnętrzach utrzymywał się charakterystyczny zapach palonego drewna. Jako ciekawostkę można przytoczyć, iż cały Chochołów objęty jest dziś patronatem UNESCO, a ten żywy skansen stanowi światowy zabytek klasy „0”.
Podążając już drogą 958, kieruję się do serca Podhala- do Zakopanego. Jazdę uprzyjemniają mi wody Czarnego Dunajca, a przekraczając jeden z mostów zauważyłem zorganizowane na dziko kąpielisko. Żar lejący się z nieba umocnił mnie w przekonaniu co do konieczności zażycia kąpieli. Zimne jak lody wody rzeki regenerowały spalone słońcem stopy, a widok góralek kąpiących się w potoku pozytywnie mnie nastroił. Sielska atmosfera zaczęła się jednak szybko mijać. Znad gór słychać już było dochodzące grzmoty. Pogoda w górach jest ponoć bardziej zmienna niż kobieta. Chcąc uniknąć deszczowej kąpieli wskoczyłem na rower i niespiesznie ruszyłem na Zakopane.
W międzyczasie zdążyłem odwiedzić przydrożną bacówkę. Napotkany tam, a równie uparty jak Jan Zięder góral, nie pozwolił mi wprawdzie sfotografować się przy pracy, poczęstował mnie jednak żętycą (rodzaj otrzymywanej przy wyrobie oscypków i bundzu serwatki). O jej przeczyszczających właściwościach baca mnie już nie poinformował- zapewne zapomniał. Dowiedziałem się tym jeszcze przed Zakopanem, a przypominałem sobie cyklicznie daleko za nim.
Do stolicy polskich Tatr dotarłem przez Krzeptówki. Dla tych którzy chcieliby urozmaicić trasę, polecam również wjazd do Zakopanego przez Kościelisko, czy Słodyczki. Jak na dłoni podziwiać stamtąd można panoramę Giewontu.
Mój wjazd do miasta wypadł w porze obiadu. Tłok w knajpach był niemiłosierny. Znalazłszy wolne miejsce nie przypuszczałem, że w gospodzie posiedzę trzy kolejne godziny. Za chwilę bowiem, przypomniała o sobie burza. Nastąpiło oberwanie chmury, które ewidentnie nie miało zamiaru się skończyć. Lało jak z cebra pustosząc ulicę i przenosząc głodnych nie tylko atrakcji ceprów do wnętrz gęsto tam usytuowanych knajp.
Z kuchni na salę przedostawały się zapachy grillowanych karkówek, oscypków z żurawiną, baraniny i smażonych na klarowanym maśle pstrągów. Niby raj, ale dla rowerzysty perspektywa grzechu nieumiarkowanego łakomstwa mogła się skończyć źle. Chwilowe przerwy w dostawie deszczówki powodowały moje podrygi, wiedzionego perspektywą końca tej kulinarnej zbrodni. Dopiero nieśmiałe promienie słońca sprawiły, że zdecydowałem się ruszyć dalej. Zwiedzania Zakopanego nie miałem w planach. Prócz kilku wybitnie ciekawych miejsc, nie jestem niestety jego miłośnikiem. Prawdopodobnie podpadnę góralom, ale Zakopane moim (i nie tylko moim) zdaniem straciło już swój urok dawno temu. Masa beznadziejnych wielko- i małoformatowych reklam, totalny brak kontroli budowlanego smaku, pomieszanie stylów w architekturze oraz natłok stoisk oferujących turystom tandetne gadżety, czy bejcowane sery, odstrasza mnie od stolicy Podhala. Dziś, jeśli nie muszę, w Zakopanem się nie zatrzymuję. Marzę jedynie czasami, by móc przenieść się jeszcze kiedyś w poprzednią epokę i stanąć ramię w ramię z Tetmajerem czy Witkacym na Krupówkach lat 20-tych minionego wieku.
Ci, którzy chcieliby jednak w Zakopanem odnaleźć swój drugi dom, pomieszkać tam chwilę i ewentualnie „poszczytować” (ale już pieszo), jak najbardziej zachęcam. To stamtąd przecież rozchodzi się największa chyba ilość szlaków w Tatry. Z góry wszystko wygląda inaczej (nawet samo miasto), więc spędzenie pod Tatrami nawet i trzech dodatkowych dni, może być całkiem fajnym rozwiązaniem. Ja, jako że ostatnimi czasy miałem okazję w okolicach Zakopanego pracować kilkakrotnie, postanowiłem odpuścić tym razem zdobywanie Giewontu i ruszyć przed siebie, ale moim jednośladem. Skierowałem się drogą na wschód. Drogi tej wcześniej nie znałem, ale moją uwagę przykuła kilkoma ciekawie wyglądającymi meandrami. Musiał więc być tam podjazd, którego szukałem od początku mojego wyjazdu. No i rzeczywiście był. Zostawiając za sobą kolejne apartamenty, pałace i niezliczone hotele począłem łagodnie, aczkolwiek regularnie piąć się w górę. Wreszcie dostałem to, po co tu przyjechałem. Zakręty i dwucyfrowe podjazdy wywołały moje zadowolenie. Zawijasy doprowadziły mnie do urokliwej polany położonej przy rozjeździe dróg. Wybierać tam można pomiędzy Słowacją i Polską. Widok zapierał dech Z`w piersiach. Z zazdrością i łzami w oczach minąłem domy na halach. Wstąpiwszy jeszcze jedynie na chwilę po pieczątkę do schroniska na Głodówce, z żalem postanowiłem zjeżdżać. Wspinanie zajęło nieporównywalnie więcej czasu, aniżeli karkołomna jazda w dół. W kilka minut dotarłem do ronda w Bukowinie i z perspektywą Tatr Bielskich po mojej prawej stronie skierowałem się przez wieś ku mostowi na Białce. 
Choć pędziłem jak wiatr, do Bukowiny dojechałem pod wieczór. Niespecjalnie mając ochotę tej nocy na rozstawianie noclegu zapukałem do drzwi sołtysa. Prowadził on małe, ale sympatyczne gospodarstwo agroturystyczne. Przy okazji okazał się fotografem amatorem, dlatego szybko znaleźliśmy wspólne tematy. Żona poczęstowała przy okazji pomidorówką, więc spać szedłem i rozbawiony i najedzony zarazem. Następnego ranka gospodarz pokazał mi swoje zdjęcia oraz polecił kilka dróg. Jedną z nich posłusznie ruszyłem przed siebie. Dobrze czasami posłuchać miejscowych. To, że czasami pcham przez nich rower kilometrami przez piaszczyste lasy to zupełnie inna sprawa. Niekiedy bowiem ich złote rady, rzeczywiście są na wagę złota! Wąskimi, ale asfaltowanymi dróżkami dojeżdżam w blasku porannego słońca do Łapszanki. Kręci się wybornie, bowiem z jezdni cały czas podziwiać mogę panoramę Tatr. Mgły jeszcze wisiały nisko, słońce próbowało przebijać się przez nie niczym przez gęste mleko. Frajda ze zjazdu do Łapsz Wyżnych i Niżnych była zatem jeszcze większa niż normalnie. Momentami wjeżdżałem bowiem w wilgotną chmurę, przez którą widoczność ograniczała się momentalnie do kilkunastu metrów. Niezwykle plastyczne doświadczenie.
Wypłaszczająca się powoli droga prowadziła mnie w kierunku Niedzicy i tamtejszego zamku. Okazuje się, iż by do niego dotrzeć, należy najpierw konkretnie zjechać w dół. Wypada uważać na turystów, bowiem takich jak my, podróżuje do zamku masa. Pod zamkiem oczywiście polski standard. Kebaby, frytura i zeuropeizowane chińskie blond lalki. Cyrk może odstraszać, ale podjechać warto. Sam zamek, jako jeden z dwóch położonych nad Jeziorem Czorsztyńskim stanowi jedną z największych atrakcji Małopolski. Dla mnie osobiście, najbardziej interesująca jest jego współczesna historia. To tutaj m.in. pląsała na planie „Zemsty” nastoletnia jeszcze Beata Tyszkiewicz, czy też rozgrywała się interesująca akcja kultowych w latach 70-tych „Wakacji z duchami”. Adam Bahdaj, który stworzył scenariusz do serialu nie mógł chyba wymyślić lepszego miejsca na rozwikłanie tajemniczej zagadki.
Jezioro pełne jest atrakcji. Naprzeciwko niedzickiego zamku wznosi się inny- czorsztyński. Trzeba wprawdzie się do niego powspinać, ale zdecydowanie warto napocić się na podjazdach. A te zaczynają się w zasadzie niemalże z poziomu tafli samego zbiornika. Rolnik siedząc na traktorze, spojrzawszy na moje sakwy, zaśmiał się tylko i wskazując palcem Pieniny powiedział rozanielony: teraz już tylko pod górę! Tragedii nie było. Dokręciłem. XIV wieczne zamczysko nie wygląda już tak okazale jak to po sąsiedzku, ale przez wzgląd na położenie w kolejnym już odwiedzonym w ciągu tej trzydniowki parku narodowym, nie brakuje mu z tego powodu uroku. Znajdujemy się bowiem w Pieninach, przez wielu uważanych za najbardziej romantyczne polskie góry. Pieniński Park Narodowy jest najstarszym z polskich parków, a początki jego utworzenia sięgają lat 20-tych XX wieku. Po licznych perypetiach utworzony został w sierpniu 1932 roku, a jego tereny rozciągały się wtedy także na teren Czechosłowacji. Dziś uważany jest za najbardziej „zadeptany” polski park. Jego teren nie jest bowiem wielki, a spora część jego obszaru należy ciągle do prywatnych właścicieli. Tak więc od lat mimo przebogatej flory, najbardziej w parku kwietnie turystyka.

Kończy mi się wolny czas, pociąg powrotny nie będzie czekał. Przyjemną, aczkolwiek momentami zbyt ruchliwą drogą 969, z Czorsztyna muszę kierować się już na Nowy Targ. Po drodze nie mogę sobie jednak darować jednego z najważniejszych polskich zabytków drewnianej architektury. W Dębnie kilkadziesiąt metrów od drogi stoi mały, niepozorny, ale nad wyraz urokliwy i szalenie interesujący kościółek. To kościół św. Michała Archanioła, pod którego gontowym dachem umiejscowiono na tęczowej belce prawdopodobnie najstarszy drewniany krzyż Podhala, a być może i Polski. Kościół, który według znawców niemalże nie zmienił się od czasów swego powstania kryje w swoim wnętrzu także inne genialne zabytki. Są to posąg św. Mikołaja datowany na 1420 rok, tryptykalny ołtarz z XVI wieku, czy kopię najstarszego w kraju, bo pochodzącego z ok. 1280 roku obrazu malowanego na lipowej desce. Oryginał ze względów bezpieczeństwa przeniesiono do krakowskiego Muzeum Archidiecezjalnego. Dla wielu z odwiedzających to miejsce, kościółek nabierze znaczenia przez zupełnie inny jednak fakt. Ci, co na Podhale wybiorą się w nadziei spotkania gdzieś na hali ducha słynnego Janosika, koniecznie muszą zawitać i tutaj. Przed ołtarzem z wizerunkiem patrona kościoła, Marek Perepeczko przyrzekał bowiem Ewie Lemańskiej – słynnej Marynie, swoją dozgonną miłość. Samą scenę ślubu Jerzy Passendorfer realizował aż w trzech miejscach Podhala. Gdzie indziej młodzi do kościoła wchodzili, gdzie indziej przyrzekali, a gdzie indziej wreszcie- tuż po ślubie, Janosikowi przyszło się pożegnać nie tylko z żoną, ale i ze zbójnickim życiem.
Ja pożegnałem Dębno bez zbójnickiego doświadczenia. Wczesnym popołudniem cały i zdrowy wjechałem do Nowego Targu. Zakupiwszy jeszcze na targowicy drewnianego konia, rozejrzawszy się pobieżnie po okolicy westchnąłem tylko głośno kupując bilet. Bo choć solidnych górek na Podhalu było jak na lekarstwo, to wyjeżdżać stąd na Mazowsze ni cholery mi się jakoś nie chciało.



Piguła:

Trasa:
1. dzień: Maków Podhalański > Zawoja > Zubrzyca Górna / Dolna > Jabłonka : 52 km
2. dzień: Jabłonka > Czarny Dunajec > Chochołów > Kościelisko > Zakopane > Bukowina

Tatrzańska (Czarna Góra): 75 km
3. dzień: Czarna Góra > Łapsze Niżne > Niedzica > Czorsztyn > Nowy Targ : 68 km.

Jak dotrzeć?
Z centralnej Polski pociągiem do Makowa Podhalańskiego. Alternatywą jest Polskibus.com, który szybciej i bardziej komfortowo dowiezie nas do Zakopanego.
Rower:
Trekking na szosowych oponach 28”
Mapy:
Jeżdżąc po Polsce i innych krajach Europy korzystam zwykle z atlasów i map Marco Polo. Dla mnie skala 1: 250 000 jest wystarczająca. Jeśli czegoś nie wiem, wolę zapytać miejscowych niż targać ze sobą całą bibliotekę.
Dla kogo:
Dla wszystkich. Trzeba tylko pamiętać, że to jednak góry, a nie Mazowsze. Podjazdy nie są trudne, technika nie ma znaczenia.
Noclegi:
Namiot (za friko, w tysiącgwiazdkowym hotelu ze śniadaniem) oraz w agroturystyce (30 zł w klasie turystycznej, bez śniadania).