wtorek, 15 lipca 2014

Polskie wybrzeże, czyli rowerem ze Słupska do Trójmiasta.

Rach - ciach! Rower w piach!

Majówkę mieliśmy za sobą. Nie ruszyliśmy jak inni nasi znajomi na hurra w Polskę, bo z naszego doświadczenia wynikało, że pierwsze dni maja ze względów komercyjnych właśnie, nie są najlepszym czasem do podróżowania. Korki na drogach, tłok na kolejowych stacjach, problemy z wynajęciem pokoju w ciekawszych turystycznie regionach kraju. Sumując to wszystko postanowiliśmy odłożyć zdobywanie Polski i przełożyć wyjazd na najbliższy wolny weekend. Łatwo się domyśleć, że nieco przez ten czas zgłodnieliśmy...


Pada u Ciebie?- pytała Zuza przez telefon tarabaniąc w Poznaniu rower do pociągu – Bo u mnie leje… Świetnie! Nawet mi o tym nie wspominaj! – pisnąłem do słuchawki mając jeszcze świeżo w pamięci paskudne przedwiośnie, przedłużające się w nieskończoność ciągłymi opadami świeżego śniegu. Przyszedł marzec, sypało, przyszedł kwiecień, padało. Przyszedł maj i… miało świecić!
Obserwowałem pogodę przez kilka dni z rzędu. Słońce przypominało o sobie i swoim istnieniu. Spędziłem tydzień w Słupsku i żadne znaki na niebie nie wskazywały, że ma się coś zmienić. Czy więc Zuza zawsze musi podróżować z deszczem w sakwie?
Dobrą trzy godziny później, mimo rzęsistej ulewy mapa zawisła na moim kierowniku wskazując jedyny słuszny kierunek, w tym wypadku północno-wschodni. Od blisko dwóch lat w miarę możliwości i czasu staram się zwiedzać polskie parki narodowe. Ze Słupska najbliżej jest do Słowińskiego PN. Pomorze Środkowe jest dla mnie obszarem zupełnie niepoznanym, które chętnie w każdą możliwą stronę zjadę i zwiedzę na wskroś. Skoro jednak los zdecydował, że zwiedzać i pedałować będziemy mokrzy, niech zatem tak będzie.



Zaczynamy od Słupska. Zwiedzanie intensywne. Z intensywną turystyką miejską spotkaliśmy się już nie raz. Nie jesteśmy miłośnikami łażenia po mieście. Zwiedzamy więc zazwyczaj ekspresowo... Toczymy się przez miasto, a kiedy zauważamy mile wyglądającą kawiarnię, wchodzimy do środka, pytamy o ekspres by po chwili siać już spustoszenie wśród ciastek i ciasteczek, sącząc przy tym capuccino na zmianę z bawarką. Gdy pada, robimy to aż do znużenia. Kiedy znużenie przychodzi, zwykle też przestaje padać. Nie wiem, czy w sposobie tym nie przeważa powoli szaleństwo, ale sposób działa. Działał. Tym razem coś się zacięło.
Tracimy więc w kawiarni cenne dwie godziny, a kiedy okazuje się, że nici z naszego planu, jedynie pobieżnie zwiedzamy miasto. Odwiedzamy jego największe zabytki. Zaglądamy do gotyckiego kościoła pw. NMP, podziwiamy zdobiącą jeden z parków, niczym diament cesarską koronę kaplicę św. Jerzego, Zamek Książąt Pomorskich oraz niezwykle fotogenicznie położony XIX wieczny spichlerz. Jako ciekawostkę warto dodać, że budynek ten przeniesiono w obecne miejsce z innej części miasta. Doskonale jednak wkomponował się w krajobraz, stanowiąc dziś idealne miejsce na spacery i ślubne sesje fotograficzne. Wstępujemy też na chwilę do słupskiego ratusza, by móc na własne oczy obejrzeć imponujący strop klatki schodowej. Ratusz miejski wybudowany na początku XX wieku, dziś stanowi dla turystów odwiedzających centrum z najczęściej zapewne fotografowany obiekt miasta. Sam Słupsk od 1975 do 1998 roku pełnił funkcję stolicy województwa. Na lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte przypadł więc jego zdecydowany rozwój. Dziś to prężnie działający ośrodek przemysłowy. Warto się tam zatrzymać chociażby na chwilę.
Ci, którzy cenią sobie spokój, mogą do woli delektować się zadbanymi parkami, ci natomiast którzy z ekscytacją wspominają paryskie bulwary, udać się mogą na przejażdżkę ulicą Wojska Polskiego. Dla mnie, skojarzenie z francuską stolicą było jednoznaczne.



Z miasta wyjeżdżamy wojewódzką drogą nr 213. Prowadzić może nas ona do samego Pucka. My korzystać z niej będziemy jeszcze kilkakrotnie, choć w ramach urozmaicenia szukać też będziemy innych, alternatywnych tras. W jednostajnym, choć na szczęście ciepłym, wiosennym deszczu dojeżdżamy do Lubuczewa. Tu, na zakręcie drogi dostrzegamy imponujący, a wyglądający na XIX, czy początek XX wieku budynek. Wjeżdżamy na jego podwórze by przyjrzeć mu się z bliska. Dopiero stojąc pod jego oknami, odczuwamy dziwne wrażenie, jakie robi nie tylko jego architektura, ale także spojrzenia jego mieszkańców... Okazuje się bowiem, że w budynku znajduje się ważny w regionie oddział leczenia uzależnień. Codziennymi mieszkańcami są nieradzący sobie z alkoholizmem zakładnicy procentów. Będąc wprawdzie uzależnionymi od rowerów, ale i przy okazji mając na czym uciekać, spędzamy tam jedynie krótką chwilę. Zamiast leczenia decydujemy brnąć dalej w nasz przyjemny nałóg. Drogą jaką przychodzi nam jechać, przypomina mi momentami trasy w hiszpańskiej Galicji. Koloryt drzew, mglistość oraz duża wilgotność sprawia, że czasami wjeżdżamy w miejsca bardziej niż bajkowe. Przyroda szykująca się dopiero do „opóźnionego wybuchu” ewidentnie cyka już niczym zegar w przesyłce zamachowca. Jedynie dni dzielą nas od czasu, kiedy drzewa, krzewy i łąki najeżą się zielenią liści, a my znów będziemy mogli kryć się wieczorami po krzakach w poszukiwaniu miejsca na rozbicie namiotu. Przez lasy i małe, napotkane po drodze wioski zmierzamy do Smołdzina. Zatrzymujemy się na chwilę w Wielkiej Gardnej, by skorzystać z mieszczącego się tutaj punku widokowego na Jezioro Gardno. Mglistość tego południa nie pozwala wprawdzie sięgnąć nam wzrokiem zbyt daleko, ale widok i tak wydaje nam się wart uwagi.
Podobnie rzecz ma się z samym Smołdzinem. Kto lubi wypychane zwierzątka może tam zajrzeć do Muzeum Słowińskiego Parku Narodowego. Kto woli żywe, może rozejrzeć się po okolicy. Znajdujemy się już bowiem na granicy obszaru parkowego. Zamknięte poza sezonem bary zapachną znów fryturą z początkiem lata, więc obiad pod postacią przemyconych z Poznania marcińskich rogali przychodzi nam jeść na autobusowym przystanku. Choć z mapy wynika, że do Łeby dojechać możemy na skróty, to jednak wyglądająca z okienka parkowej kasy uśmiechnięta pani doradza nam, by poszukać innej drogi. Deszcz rozmył ziemistą ścieżkę i przez kilkanaście kolejnych kilometrów musielibyśmy pchać nasze rowery. Korzystamy z dobrej rady dobrej cioci i łamaną drogą przez okoliczne wioski dobijamy z powrotem do wojewódzkiej 213-tki.
Z pewnością byłoby przyjemniej kręcić brzegiem Jeziora Łebsko i odwiedzić skansen w Klukach, ale na szczęście trasa którą wybieramy nie jest znów taka fatalna. Urozmaicona górkami czy przydrożnymi lipami pozwala pedałować przyjemnie i bezpiecznie. Droga nie jest szczególnie eksploatowana przez miejscowych, a ruch na niej nie jest dla rowerzystów uciążliwy. Na Łebę skręcamy dopiero w Wicku. Ostatnich kilka kilometrów do morza przemierzamy jedynie w otoczeniu iglastych lasów. Kiepska pogoda tego piątkowego popołudnia nie zachęciła zbyt wielu turystów do odwiedzenia wybrzeża. Do Łeby od czasu do czasu mkną jedynie miejscowi.



W zasadzie nas to cieszy, bo nie przepadamy za tłumem na plażach. Jako, że dla Zuzy to początek sezonu, powoli też nasilają się odwieczne prawa natury. Dają o sobie znać zbyt twarde siedzenie, zdecydowanie niewygodna kierownica czy zła geometra ramy... Ogólnie wszystko to, co jeszcze rano było ok, a teraz jest do kitu! Dla mnie to znak, że przelewki się skończyły. Na szczęście telefonicznie ustaliłem wcześniej z dyrekcją parku możliwość noclegu na jego terenie. Zainteresowanym polecam Rąbkę. Zamiast szukać pokoju w Łebie, warto zrobić tam jedynie niezbędne zakupy. Dyrekcja dysponuje na terenie parku dwupoziomowym domkiem, gdzie znajdzie się miejsce dla najmniej kilkoro zmęczonych rowerzystów. Pomiędzy jeziorem, a morzem spędzić można noc w otoczeniu brzęczących komarów i nisko latających czapli. Biorąc pod uwagę inne dodatkowe atrakcje wizualne, głuchą ciszę do czasu otwarcia kasy i możliwość dotarcia na wydmy przed innymi turystami, miejsce to wydaje się dla nas celnym strzałem.


Atomowa okolica.
Wschodzącego słońca w Rąbce trudno dostrzec. Nad morze w tym miejscu przemieścić się nie łatwo, bowiem teren wydaje się być bagnisty. Można jednak oczekiwać świtu na wieży obserwacyjnej ustawionej na brzegu jeziora. Doskonale z niej widać polujące ptactwo i budzących się w swych autach miłośników caravanningu. Dla nas godzina siódma jest idealna by zacząć dzień. Wsiadamy więc na rowery i pominąwszy boski ceremoniał śniadania kierujemy się na wędrujące wydmy. Jednoślady można pozostawić tuż przed wejściem na piasek. Ustawiono tam rowerowe stojaki. Wydmy na pozór nudne i nieciekawe wcale takimi nie są. Rokrocznie przemierzają kilka dobrych metrów wchodząc w głąb lądu i zasypując kolejne drzewa. Księżycowy krajobraz rozciągnięty na ponad 327 km kwadratowych jest wyjątkowo inspirujący. Piachy, bagna, błękit nieba i wszechotaczających go wód. Polska perełka na mapie zatłoczonej Europy. Jeszcze ciekawsze wrażenie robi na nas niezwykle szeroka jak na polskie warunki plaża. Siedząc na niej zupełnie sami, przypomniały nam się kadry z filmu Tadeusza Konwickiego pt. „Ostatni dzień lata”. Ten artystyczny eksperyment, który szybko okrzyknięto arcydziełem polskiego kina, zrealizowano przecież całkiem blisko stąd, bo na plaży w Nowej Hucie. Widok widokiem, cisza ciszą ale jeść trzeba. Wracamy więc do domku. W drodze powrotnej natrafiamy już na (dosłownie) tłumy podobnych nam turystów. Pędzą oni na wydmy wypożyczonymi rowerami oraz ułatwiającymi przemierzenie kilkukilometrowego, wyłączonego z ruchu silnikowego pasa, melex-ami. Po drodze obowiązkowo zwiedzają zainscenizowaną tu wyrzutnię rakiet. Miłośnicy militariów zgromadzili tam eksponaty obrazujące niemieckie uzbrojenie okresu II wojny. My do środka nie zaglądamy. Odstrasza nas nieco kicz i komercja tego miejsca, choć z nawiązanej rozmowy z tamtejszymi przewodnikami wynika, że rzeczywiście znają się oni na rzeczy. Cóż, może innym razem.
Łebę opuszczamy opłotkami. Dzień zapowiada się nieźle, bowiem deszcz wypadał się w nocy jak trzeba i na niebie pojawiło się zdrowo wyglądające słońce. Leśną drogą przez Nowęcin i Sarbsk trafiamy do Sosina, a stamtąd do najmniejszej chyba, za to super klimatycznej mikro-wioski, o cudownie pobudzającej wyobraźnię nazwie - Stilo. Miłośnicy morskich latarni z pewnością dobrze ją kojarzą. We wsi mieszka zaledwie kilka osób, co klasuje ją wśród najmniejszych polskich osad. Przy wjazdowej i wyjazdowej zarazem drodze trafiamy na bar. Słusznie zakładamy, że nie warto się spieszyć, a porcje dorsza które trafiają na nasze talerze słuszności tej zupełnie nas nie pozbawiają. Przed barem zaznajamiamy się także z ogromną rowerową grupą. Istniejący już ponad 7 lat Akademicki Klub Turystyki Kolarskiej „Antymoto” zrzesza studentów i absolwentów Politechniki Gdańskiej. Grupa zorganizowała akurat rowerowy weekend po bliskim Gdańsku rejonie Pomorza. Jej liczebność, różnorodność i entuzjazm wśród członków wywołuje uśmiech. Jadą dorośli i dzieci, emeryci i uczniowie. Choć jazda w blisko osiemdziesięcioosobowej grupie nie jest naszą mocna stroną, miło nam się na to patrzy.

Samotnika natomiast spotykamy pod latarnią. Objuczony rower już z daleka budzi respekt, choć chudziutkiemu jego posiadaczowi od razu chciałoby się oddać swoją kanapkę. Gdańszczanin wyruszył w rejs wybrzeżem i zamierzał dotrzeć do Międzyzdrojów. „Hmm...” stwierdzamy patrząc na przyciśnięty sakwami rower, zastanawiając się przy okazji, czy rzeczywiście chodzi
o Międzyzdroje w Polsce. „Uuu...” wydusza Zuza, gdy okazuje się, że chudzinka jest w trasie już blisko tydzień. Mając z matematyki na maturalnym „2” i tak potrafię obliczyć odległość do Trójmiasta. Nieco ponad 130 km naciąganą dobrze drogą przez Jastrzębią Górę i Władysławo. Nie lubię się spieszyć w drodze, to prawda, ale takie tempo nawet dla mnie stanowi wyzwanie nie do okiełznania...
Pod barem znów częstujemy się znów dobrą radą. Nasza mapa nie uwzględnia ścieżek, za to miejscowi bonzowie znają je na pamięć. Jeden z nich radzi ruszyć duktem nadbrzeżnym zamiast wracać się do naszej 213-tki. Dzięki! Rozwiązanie naprawdę klawe. Dobrze wyjeżdżona droga przez las, prześwity morza, szum fal i jedynie lekki chłodek ciągnący po plecach sprawiają, że bez zbędnych przystanków docieramy aż do Lubiatowa. Dopiero stamtąd kierujemy się na Lublewko i Żarnowiec. O tym ostatnim głośno było szczególnie pod koniec lat 80-tych, kiedy w wyniku protestów jego mieszkańców, zaprzestano na terenie gminy budowy pierwszej w Polsce elektrowni atomowej. Ta powstać miała na bazie patentów sowieckich. Patenty te różniły się wprawdzie znacznie od tych wykorzystanych w Czarnobylu, ale społeczeństwo obawiało się powtórki z rozrywki jaką zafundowali Europie naukowcy na Ukrainie. Ponad 85% mieszkańców regularnie bojkotowało budowę, w efekcie czego w 1990 roku wstrzymano definitywnie szeroko już rozwinięte działania. Ekolodzy twierdzą, że udało się dzięki temu uniknąć podobnych co na wschodzie wydarzeń, ekonomiści natomiast szacują, że zakończenie trwających od 1982 roku prac kosztowało budżet kraju blisko 2 mld dolarów. Trudno jednoznacznie przyznać rację którejś ze stron. Pozostałościami tej decyzji są ruiny ekskluzywnego hotelu zbudowanego dla inżynierów, ośrodek badań, czy szatniowce rozszabrowane przez złodziei i zniszczone przez wandali.
Tego dnia noclegu znów szukamy nad morzem. Najbliżej mamy do Dębek. Tam, po wyjątkowo długim czasie poszukiwań, dopiero u "całe życie tu mieszkam" pani, znajdujemy przyjemny i za rozsądną cenę pokoik. Napływowi się cenią i zupełnie nie rozumiemy dlaczego.

Oberwanie chmury.
Niedziela przynosi burzę. Między nami. Deszcz bowiem dogonił nas dopiero później. Kiedy pod zamkiem w Krokowej proponuję ruszyć dalej przez Karwię i Jastrzębią Górę na Władysławo, Zuza mało nie wydrapuje mi oczu. Złość, która mogłaby zaszkodzić jej piękności, doprowadza nas ekstremalnie szybko aż pod Puck. Muszę ją za to gonić przez ładnych "naście" kilometrów. Na nic nie pomaga jazda "na błotniku". Ba! nie pomaga nawet fakt, że to ja mam przy sobie mapę. Zuza kręci przed siebie niczym w transie i dopiero gdy w Gnieżdżewie uświadamiam jej delikatnie, że kierujemy się właśnie do Władysławowa, daje się przekonać, że zwycięzca w tym pojedynku może być tylko jeden. Kłótnia rzecz ruchoma. Przychodzi i odchodzi w zapomnienie, a najlepiej zażegnać ją przy obiedzie. Trafiamy do panoramicznej restauracji odkładając podróż do "Władka" na lepszy czas. Rychło w czas. Zaczyna kropić. Pomidorowa nie pomaga, kawa też nie, ciastek brak. Zakładamy kurtki... i sandały. Po co się bez sensu moczyć. Zwiedzamy miasto z pozycji siodełka. Wstępujemy jedynie do puckiej fary, bowiem XIII wiecznej perły gotyku odmówić sobie nie wypada. Puck ma w sobie coś urokliwego. W przeciągu roku trafiałem do niego trzykrotnie i trzykrotnie padało. Poza deszczem ma jednak również klimatyczne molo, schludny ryneczek i kilka naprawdę interesujących kamienic.
Opuszczamy miasto międzynarodowym szlakiem rowerowym. Ma on ku naszemu zaskoczeniu charakter przełajowy. Przychodzi nam trawersować pola i okoliczne knieje. Faktu nie ułatwia deszcz, który z gliniastych ścieżek urządza nam tor niezły przeszkód. W sandałach błoto, rowery brudne jak siedem nieszczęść. Ot, filozofia podróżowania przełajami. Szlak R10 zmienia nawierzchnię kilka kilometrów dalej, a za pomocą napotkanych po drodze rowerzystów z Redy udaje nam się także komfortowo dotrzeć do Gdyni. Samo Trójmiasto zwiedzać będę jedynie w pojedynkę. Zuzę będącą tutaj poniekąd "tranzytem", odstawiam pospiesznie na stację, gdzie grzecznie, choć ze łzami w oczach wsiada w pociąg do Wielkopolski. Ja natomiast z Gdyni do Gdańska docieram rowerową ścieżką. Dziś już niemalże całą drogę przebyć można brzegiem zalewu. Infrastruktura rowerowa w tych trzech miastach powala mnie na kolana. Marzy mi się podobna ścieżka w moim mieście. Korzystają z niej zgodnie piesi, cykliści i rolkarze. Ruch na niej spory, ale płynny. Przez tydzień korzystał z niej będę regularnie w drodze do pracy. Odwiedzę dzięki niej sopockie molo, gdyński port, czy Domek Żeromskiego w Orłowie.
I choć po tygodniu stwierdzę, że najwyższa pora zmieniać piaskownicę, to jednak na Pomorze wrócę tego roku jeszcze kilkakrotnie. Bliskość wielkiej wody, atmosfera relaksu i inny niż w stolicy, bo pozbawiony pośpiechu styl życia sprawią, że północ kraju jest dziś dla mnie naprawdę fajnym miejscem na spędzenie wolnych od pracy chwil.


Trasa:
Dzień 1: Słupsk > Smołdzino (Siedziba SPN) > Wicko > Łeba > Rąbka (SPN) - 84km.
Dzień 2: Rąbka > Słowiński Park Narodowy - wydmy > Sarbsk > Stilo > Lublewko> Żarnowiec > Dębki - 78 km.
Dzień 3: Dębki > Krokowa > Puck > Rzucewo > Gdynia > Sopot > Gdańsk - 70 km.
Kolejne dni: zwiedzanie Trójmiasta (kilkadziesiąt kilometrów)


Atrakcje:
Słupsk - miasto z kilkoma ciekawymi zabytkami i ładnie prezentującymi się parkami, Słowiński Park Narodowy, latarnia morska w Stilo, przyroda Pomorza Gdańskiego, interesująca zabudowa Pucka.
Mapy: Atlas Polski wydawnictwa Marco Polo. Skala 1: 250 000.
Noclegi: agroturystyka (30zł/ osobę)
Rowery: trekingowe, koła 28 cali, opony szosowe.
Jak dotrzeć? Do Słupska pociągiem (choć bezprzesiadkowym połączeniem z Warszawy, jedzie się tam dłużej aniżeli leci na Teneryfę i z powrotem). Z Gdańska autokarem PolskiBus.com.

The last day of freedom.