„Cuda niewidy”
Mandat w wysokości
50 zł lepiej działa na człowieka niż poranna kawa. Tej zresztą
zacząłem ostatnio unikać. I nie dlatego, że mi nie smakuje, ale
dlatego, że zdecydowanie za bardzo brudzi zęby. Uśmiech w podróży
ciągle się przydaje, a używanie beżu, słabiej działa niż
klasycznej bieli. Lublin przywitał mnie chmurami i Służbą Ochrony
Kolei. Moja radość od rozpoczęcia „marcówki” trwała nie
dłużej niż trzy minuty. Za przejście z wielkogabarytowym
bagażem w niedozwolonym miejscu poczęstowano mnie kwitem i
siedmioma dniami na dokonanie przelewu. Nie pomogły tłumaczenia,
białe zęby i nawoływania do narodowej jedności. Budżet mojej
czterodniówki obcięty został o 1/3, zmuszając mnie do
chłodniejszej oceny sytuacji.
Lublin jest mi znany,
odwiedzałem to miasto niejednokrotnie. Wiedząc, że do niego
powrócę od razu obrałem południowy kierunek. Bez dalszych
kłopotów (choć w złości i nerwach) opuściłem miasto wybierając
najprostszy sposób by dostać się na Roztocze. Wojewódzka 835-ka
kierowała mnie na Wysokie, by po niespełna 50 km uciec z niej na
Turobin i dalej na Radecznicę. Dzień był nudny jak
przysłowiowe flaki z olejem. Po drodze wiało nudą do tego stopnia,
że zatrzymywałem się jedynie na rozprostowanie kości. Drogi tej
nie polecam. Choć wyjazd z Lublina jest do zniesienia, ruch choć
istnieje, nie jest dotkliwy, to jednak same zmieniające się
krajobrazy to stanowczo za mało. Wolę urozmaicenia, jakieś
ciekawostki, zagwozdki, spotkania. Tu było ich jak na lekarstwo.
|
Radecznica. Częstochowa wschodu. |
Dopiero kiedy dotarłem
do Radecznicy coś pękło. Z wielkim hukiem i w niezłym stylu.
Godzinę później miało już zmierzchać, mój nocleg stał pod
znakiem zapytania a mnie spod bogato zdobionej i mocno
zastanawiającej bramy dzieliło do klasztoru wytarte, wydeptane
przez setki tysięcy, o ile nie miliony pielgrzymich stóp 137
schodów. Schodów, które od XVII wieku pokonują wierni udający
się do sanktuarium słynącego z cudów i wizerunku św. Antoniego. Roweru na górę na
szczęście nie trzeba dźwigać. Można wjechać brukowaną drogą
wzdłuż klasztornego muru podziwiając przy okazji z ciekawej
perspektywy wielkość i grację dwóch górujących nad okolicą
wież. Wież widocznych z daleka, wież stanowiących przez trzy
stulecia punkt charakterystyczny dla okolicy, a dający podróżnym
wskazówkę kierunku, niczym latarnia na wychodzącym w morze
skalistym przylądku. Nie miałem pomysłu na wieczór. Myślałem o
dotarciu do Szczebrzeszyna, brałem pod uwagę nocleg w przygodnie
spotkanej agroturystyce, albo rozbicie namiotu w jakimś ustronnym
lasku na górce. Kiedy jednak przez okna zakrystii ujrzałem pogodne
twarze zakonników szykujących się do wieczornego nabożeństwa, w
mojej głowie momentalnie narodził się sprytny plan spędzenia tego
wieczora w dobrym i ciekawym towarzystwie.
Lody przełamaliśmy
szybko wbijając pieczęć klasztoru w moją kolarską książeczkę,
a wikary bez problemu zgodził się mnie przyjąć w gościnę. Gdyby
nie ta możliwość, nie poznałbym ani Radecznicy, ani ludzi, a już
na pewno niezwykłej historii tej „Częstochowy wschodu” jak o
wiosce mawia się nie bez przyczyny. Rzut oka na wzgórze, otoczenie
czy klasztorne mury nie daje pełnego obrazu miejsca w którym się
znalazłem. Dopiero gdy wieczorem, dzięki uprzejmości ojca
Zbigniewa, krok po kroku przemierzając Łysą Górę poznawałem
zawiłe dzieje tego niezwykłego miejsca zrozumiałem, że los jednak
odwrócić się potrafi momentalnie.
|
Boska szama. |
Historia objawień w
Radecznicy sięga roku 1664. Gdyby nie one, Radecznica byłaby pewnie
do dzisiaj zwykłą, szarą i niewiele oferującą wioską. W tym też
roku na Łysej Górze szewcowi imieniem Szymon, który podobno nie
klął wcale aż tak dużo, objawił się św. Antonii. Szymon opowiedział
wszystkim co widział, Antonii odwiedził wieś jeszcze kilka razy,
aż wreszcie po paru latach kościół oficjalnie uznał objawienia i
wiążące się z nim cuda za fakt. Postawiono kaplicę, by później
na Łysą Górę sprowadzić bernardynów. Ich działalność dla
regionu pozostaje nieoceniona. Sumiennie i przez długie lata
pracowali nad budową sanktuarium ściągając rokrocznie do
Radecznicy setki tysięcy pielgrzymów. Zmiany polityczne często
jednak psuły ten dorobek. Tak na przykład w 1869 roku, po raz
pierwszy przeprowadzono kasatę zakonu. Władze carskie zajęły
klasztor, w miejsce bernardynów wprowadzono prawosławnych
duchownych, a dachy wież zmieniły wygląd otrzymując
charakterystyczne bizantyjskie kopuły. W 1915 roku bernardyni
powrócili, choć nie na długo. Kocioł XX wieku i powojenny „ład”
sprawił, że zakon przeżył drugą kasatę. 20 czerwca 1950 roku na
klasztorne podwórze podjechały ciężarówki. UB pod bronią
załadował na nie zakonników, zamknięto klasztor na cztery spusty
i pozbawiono Radecznicę chwały sanktuarium. Aresztowań jednak się
w klasztorze spodziewano. Okoliczna ludność pomagała ratować
obrazy i kościelne skarby zakopując je w ogrodach i wynosząc
najsprytniejszymi sposobami. Udało się dzięki temu uratować nie
tylko kosztowności, ale także... cały przykościelny park. Jeden z
mieszkańców ukradkiem i pod osłoną nocy skakał po drzewach i
przybijał do starodrzewia tabliczki pomników przyrody. Sprawa drzew
wyszła na jaw późno, bo dopiero przed paroma laty, kiedy
bernardyni próbowali uporządkować park. Źródeł
administracyjnych decyzji nigdzie nie można było znaleźć i
dopiero kiedy z ambony ogłoszono problem, zgłosił się do
zakonników „leśny skrzat”.
|
Ojciec Zbigniew i podziemia Radecznicy. |
Niemałą ciekawostką
jest też ponowne odzyskanie klasztoru. Akcję zorganizowało trzech
ochotników. Każdy z nich doskonale znał układ pomieszczeń i
przejść pomiędzy budynkami, bo albo w klasztorze mieszkał, albo
się w nim wychował. Tajnym wejściem dostano się za mury,
zabarykadowano na wieży i w kościele. O 6 rano nad okolicą, po 6
latach milczenia zabiły dzwony. Zszokowani chłopi z wszystkich
okolicznych wsi pobiegli pod klasztor, a kiedy tłum pod bramą
zgęstniał już maksymalnie, mały posterunek Milicji nie był w
stanie już nic z tym zrobić. Wyzwoliciele odryglowali bramy i
kościelne wrota. Ludzie weszli do środka i nigdy więcej klasztoru
już nie oddali. Brat Anioł dowodzący akcją przez lata mieszkał
jeszcze w zdewastowanych budynkach na snopku słomy wierząc, że uda
się przywrócić dawną świetność świątyni.
W latach 60-tych
stanowczą część dóbr klasztornych, w tym słynnego prowadzonego
przez ojców gimnazjum zamieniono na szpital psychiatryczny. Ten
mieści się na wzgórzu do dzisiaj. Oprócz kilku zruinowanych
budynków, obecność szpitala ciągle przypominając trudne lata
socjalizmu.
|
Padać nie przestaje. |
Radecznicę opuszczam po
śniadaniu. Na głowę kapie mi z nieba deszcz. Kapie i kapać będzie
przez resztę dnia. Na szczęście jego wiosenny zapach dodaje mu
uroku. W otoczenie parku coraz bliżej. Zdecydowanie zmienia się już
krajobraz. Zaczynają dominować delikatne wzniesienia, zaorane pola
rysują się nieostro po obydwu stronach drogi, a gęste lasy
uderzają świeżością. Kieruję się na Tereszpol w którym od
poprzedniego wieczora jestem już umówiony na kolejny nocleg. Dzięki
serwisowi „warmshowers.com” poznałem przez internet Andrzeja.
Dzięki jego uprzejmości i gościnności zostawiam w jego domu
bagaże, częstuję się genialną, ugotowaną przez jego mamę na
prawdziwym kaflowym palenisku pomidorówką i w delikatnym kapuśniaku
ruszam dalej. Bliskość Roztoczańskiego Parku Narodowego i
kapitalne warunki do jazdy sprawiają, że lepszej miejscówki nie
mogłem sobie wymarzyć. Z Tereszpola blisko jest wszędzie. Andrzej
nakreślił mi propozycje odwiedzenia kilku ciekawych miejsc.
„Lokalsi” wiedzą dokładnie gdzie warto zajrzeć, którą
ścieżkę w lesie wybrać, oraz gdzie się zgubić aby było fajnie.
Tereszpol ciągnie się kilometrami niczym makaron w ustach
„Zakochanego kundla”. Przez wioski kieruję się na Górecko
Stare. Tam na skrzyżowaniu dróg uciekam w prawo, by za chwilę
dotrzeć nad położony w lesie akwen, będący rezerwatem
przepływającej przez niego rzeki Szum.
|
Szum |
|
Imponujące. |
|
Jeśli nie objawić się w takim miejscu, to w jakim innym? |
Nad sztucznie utworzonym
zalewem powstała tama pełniąca także funkcję małej elektrowni.
Rezerwat Szum można objechać i dotrzeć do jego serca. Rozjeżdżone
ścieżki sprawiają, że nie korzystam jednak ze sposobności.
Stanowczo bardziej kusi mnie położona nieopodal wieś, w której
centrum stoi drewniany XVIII wieczny kościół p.w. Św. Stanisława.
To kolejne roztoczańskie miejsce objawień. Chyba domyślam się
czemu święci wybrali sobie Roztocze. Najwidoczniej spędzali tu
niebiańskie wakacje. Warto tutaj wpaść choć na chwilę. We wsi
prócz kościoła obowiązkowo trzeba udać się nad rzekę
majestatycznie przepływającą w okolicach zabudowań. Przed
wiekami, po kilku wizytach świętego mieszkańcy postawili tam trzy
kapliczki. Jedną zabudowano modrzewiowym kościołem, dwie pozostałe
kapitalnie komponują się z półdzikim krajobrazem. Największe
wrażenie zrobiła na mnie z pewnością ta otoczona sześcioma
dębami szypułkowymi. Wysokie na kilkanaście metrów pomniki
przyrody, ogołocone jeszcze z liści, w mrocznej atmosferze
padającego po cichu delikatnego deszczu sprawiały wrażenie
tajemniczości rodem z powieści Tolkiena. Druga z kaplic umieszczona
jest na palisadzie, tuż nad lustrem przepływającego Szumu. We wsi
panuje teraz błogi spokój, ale po kramach, reklamach i całej
infrastrukturze stwierdzam, że latem gotuje się tam od turystów.
|
Zwierzyniec i bajer nie z tej ziemi. |
|
Jest browar, jest impreza. |
Następnym punktem w
podróży jest Józefów. Wjeżdżam do niego wojewódzką 853-ką,
tuż przy miejskim kąpielisku. Plażowiczów brak, wędkarze chowają
się pod parasolami. Udaję się do centrum, gdzie mam nadzieję
zwiedzić lokalną synagogę. Miasto przed wojną tętniło życiem.
Kupcy z pejsami przepływali regularnie przez miasto zostawiając tam
pieniądze i metalowe patelnie. Pozostałości żydowskiej
architektury widać zresztą od samego wjazdu. Dziś w synagodze
mieści się biblioteka, a z dawnej jej świetności pozostały
jedynie mury. Udaję się więc na rynek, gdzie w punkcie informacji
UM poznaję samego szefa Józefowskiej Kawalerii Rowerowej. Oprócz
pieczątki do książeczki dostaję od niego kupę map i praktycznych
informatorów. Stowarzyszenie działa od 2003 roku i corocznie
organizuje dla mieszkańców regionu kilka roztoczańskich rajdów.
Cięższy o prasę i bogatszy o nabytą wiedzę obieram kierunek na
Zwierzyniec. Droga prowadzi przez gęsty sosnowy las będący już
administracyjnie w obszarze RPN . Asfalt ze wstydu zapada się tam
pod ziemię. Krater goni krater nie ułatwiając podróżowania, choć
dzięki dziurawej nawierzchni ruch na trasie jest zdecydowanie
mniejszy. Stylem węża docieram po niecałej godzinie do
miejscowości znanej doskonale miłośnikom festiwali filmowych. Tam
właśnie od lat i latem właśnie, na ścianie zwierzynieckiego
browaru w ramach Letniej Akademii Filmowej wyświetlane są obrazy
polskiego i światowego kina. Z browarem w dłoni oglądać można
ruchome obrazki nasłuchując ptaków i roju komarów.
Zwierzyniec to serce
parku narodowego. Tutaj znajduje się siedziba dyrekcji, nieopodal
usytuowano centrum edukacji leśnej i wejścia na szlaki. Rozkwit
miasto zawdzięcza Zamoyskim. Przeniesienie tutaj w 1812 roku
siedziby ordynacji (niepodzielnego, dziedzicznego majątku) sprawiło,
że miasto stało się istotnym punktem na XIX wiecznych mapach. Prócz siedziby
największe wrażenie robi chyba bajkowy obraz położonego na
wyspie, a bielejącego w słońcu kościoła pw. Św. Jana
Napomucena. To jedna z doskonale zachowanych i nad wyraz
fotogenicznych wizytówek tego nieco ponad trzytysięcznego
miasteczka.
|
Robert... |
|
I kopulacja. |
Zbliżający się wieczór
powoli motywuje mnie do powrotu. Krętym asfaltem zmierzam w kierunku
Stawów Echo. Utworzone w latach trzydziestych XX wieku akweny
niegdyś jeszcze regularnie zarybiane, dziś stanowią dzięki wieży
widokowej nad nimi postawionej, doskonałe miejsce obserwacyjne dla
amatorów ornitologii, ale nie tylko... Tam właśnie spotykam
kolejną ciekawą postać na mej drodze.
Robert, którego poznaję
przy płocie choć na co dzień zajmuje się ptakami właśnie, na
Roztoczu liczy przejeżdżające auta i pomaga wędrującym wiosną
żabom przechodzić przez jezdnię. Zabawne? Na pozór. Tysiące żab
rocznie kończy tu swą wędrówkę pod kołami aut. Ich przyjemność
ze spółkowanie w stawach nie trwa więc zbyt długo i kończy się
zanim się rozpocznie.
Ochrona płazów dla
parku narodowego jest bardzo ważna. Spośród 18 gatunków
zamieszkujących Polskę regularnie obserwować tu można 12. W
tutejszych ekosystemach herpetolodzy odnotowują zmniejszające się
ciągle, przez co objęte krajową i międzynarodową ochroną
populacje ropuchy zielonej, rzekotki drzewnej czy uśmiechniętej „od
ucha do ucha” żaby śmieszki.
Mimo, że wyrywkowa, to garść
informacji uzyskanych od Roberta jest powalająca. Szkoda, że temat
płazów prócz tych łowionych w dzieciństwie traszek i
rechoczących nad moim stawem żab, nie jest mi bliżej znany. Warto
chyba nadrobić zaległości. Do Tereszpola docieram
już po zmroku. Mama Andrzeja serwuje kapitalne racuchy, które w
połączeniu z gorącym kakao smakują niczym przegrzebki w
najdroższej restauracji.
|
Słit focia z Andrzejem. |
|
Najpopularniejszy znak na drogach Roztocza. |
Rankiem pogoda olśniewa.
Słońce wschodzi przed szóstą i zdecydowanie szkoda tracić czas
na leżenie w śpiworze. Wraz z Andrzejem wsiadamy na rowery i
ponownie, choć zmodyfikowaną droga ruszamy wspólnie do Zwierzyńca.
Mijając wspomniane stawy znów spotykamy Roberta. Żaby nie śpią,
więc i on nie może pozwolić sobie na lenistwo.
W Zwierzyńcu nasze drogi
się rozchodzą. Wybieram się do Krasnobrodu. Docieram tam
doskonałym asfaltem przez urocze wioski w tym znany miłośnikom
Roztocza Guciów. W małej wsi znajduje się prywatny mini-skansen, a
w nim klimatyczna Karczma. Choć w kuchni przydałaby się kudłata
rewolucja, to jednak nie można odmówić mu atmosfery. Właściciele
na ścianach zgromadzili powiększenia wyjątkowej urody starych
fotografii, znalezionych i pieczołowicie odtworzonych przez Adama
Gąsianowskiego. Pan Adam jest właścicielem zakładu
fotograficznego i jednocześnie założycielem Galerii Starej
Fotografii działającej w Zamościu. Ta mieści się pod arkadami
Starego Miasta. Blisko tysiąc szklanych negatywów zostało
znalezionych podczas remontu pod podłogą drewnianego domu. Ich
autorem jest Teofil Jaśkiewicz: wyborny fotografik, miłośnik
folkloru, rzec by można reporter Roztocza. Z pasją i ogromnym
kunsztem fotografował region i zamieszkujących go mieszkańców,
czego wynikiem jest wiele doskonałych technicznie zdjęć
obrazujących dzieje regionu przed blisko stoma laty. Stare
fotografie mają swój czar, ale te wywołane i obrobione przez Adama
Gąsianowskiego wprost przemawiają do nas ludzkim głosem. Ich
bohaterowie wyglądają jak żywi, a jakość powiększeń sprawia,
że trudno uwierzyć nam w ich wiek. Choć Pana Adama poznam dopiero
telefonicznie, to fragment jego galerii umieszczony w bramie zakładu
podziwiam jeszcze tego samego dnia. Z Guciowa bowiem jak do Rzymu,
wszystkie drogi prowadzą mnie do Zamościa.
|
Zamojska synagoga... |
Zamość to perła w
koronie, której przedstawiać w zasadzie nie trzeba. Lubię
odwiedzać to miasto, myszkować po bramach, klatkach kamienic,
skwerach. Tym razem skusiłem się na wejście do zamojskiej
synagogi. Choć informacji uzyskanych w ramach biletu jest tyle co
nic, warto tam jednak wejść. Gruntownie odrestaurowana pachnie
historią zamojskiej gminy żydowskiej do dzisiaj. Największe
wrażenie robią bogate zdobienia sufitu i marmurowe posadzki. Jakież
cuda można by tu oglądać gdyby nie smutne meandry historii XX
wieku... Świątynia jest przykładem najlepiej ponoć zachowanej
późnorenesansowej synagogi w Polsce. Budowano ją przez dziesięć
lat poczynając od 1610 roku, a że środowisko nie było biedne,
piękno budynku było i jest ogromne. Szkoda, że druga jego część
pozostająca do dzisiaj w prywatnych rękach popada z dnia na dzień
w coraz większą ruinę.
Spod synagogi udaję się
oczywiście na rynek. Nie mam w planach zwiedzania. Podziwiam jednak
bajecznie kolorowe kamienice podkreślane intensywnie późno
popołudniowym słońcem i ruszam dalej w kierunku Szczebrzeszyna.
Docieram tam już po zachodzie słońca.
|
I synagoga szczebrzeszyńska. |
|
Macewy szczebrzeszyńskie. |
|
I szczebrzeszyńskie chrząszcze... |
Szczebrzeszyn kojarzy
się wszystkim już od przedszkola z rymowanką. Czy rzeczywiście
chrząszcze brzmią tam w trzcinach? Być może. Nad przepływającym
przez miasteczko Wieprzem trzcin akurat nie brakuje. Na noc
zatrzymuję się w szkolnym schronisku, a stąd jednak owadów nie
słychać. Szczebrzeszyn jest niewielki, ale hojnie oferujący
atrakcje. Po raz kolejny natrafiam tam na synagogę i stary żydowski
cmentarz. Obrośnięte wysokimi trawami i przykryte bluszczem pomniki
kryją w sobie tajemnice setek lat historii miasta. Zupełnie
niedaleko, rzec by można po sąsiedzku docieram pod zamkniętą
niestety tego dnia Cerkiew Zaśnięcia Najświętszej Maryi Panny.
Szkoda, bo obok XVII wiecznej synagogi, to najważniejszy tutejszy
zabytek. Choć spory nie pozwalają dokładnie datować świątyni,
to obecny jej kształt zawdzięcza się inżynierom XVI wieku,
czyniąc tutejszą cerkiew najstarszą prawosławną, czynną bożnicą
w Polsce. Wystrój i wyposażenie świątyni nie zachowało się w
oryginale. Podczas remontów odsłonięto jedynie datowane na XVII
wiek freski. Nic dziwnego. Świątynie kilkukrotnie zmieniała
„właścicieli”, co doprowadziło ją w kompletnej degradacji.
Efektem było powojenne uczynienie z niej magazynów, a wreszcie
opuszczenie i pozostawienie samej sobie. Zastanawiające, że piękno
architektury mogło być władzy tak bardzo obojętne.
Szczebrzeszyn opuszczam
o poranku. Pora kończyć przygodę z Roztoczem i wracać do pracy.
Aby jednak ostatni dzień podróży nie przypominał tego pierwszego
lepiej analizuję mapę. Choć atrakcji historycznych nie doświadczam
wiele, to jednak trasa niemalże do samego Lublina jest piękna. Do
samego Krzczonowa co rusz wspinam się i zjeżdżam z lokalnych
wzniesień. Mijam Nielisz i Zółkiewkę – Osadę. Nad zalewem
Nielisz pełno już wędkarzy. Cisza i spora ryba przyciąga ich z
okolic. Z mostu nad Wieprzem widać w sieciach szczupaki i leszcze.
Kto podróżuje z wędką i sypia pod namiotem, nad Wieprzem i jego
dopływami nudzić się nie powinien.
Rzeka, która towarzysz
mi w podróży ma długość ponad 300 km, a obszar jej dopływów
przerasta 10 tyś km kwadratowych.
Do Lublina docieram „na
czuja” i z pomocą miejscowych. Fragment mapy zostawiłem u
Andrzeja. Idzie mi jednak na tyle sprawnie, że przed odjazdem zdążam
jeszcze raz przejść się Krakowskim Przedmieściem i odwiedzić
moją ulubioną polską starówkę. Wiosnę w Lublinie uwielbiam
chyba najbardziej za sprawą tamtejszych studentek. Podobno
najpiękniejsze dziewczyny studiują właśnie w Lublinie. I choć
coraz częściej podróżuję już z Zuzą, to na Rynku Starego
Miasta szybko przypominam sobie czemu tak bardzo lubiłem jednak
jeździć sam…
Moja przygoda z kolejnym
parkiem narodowym dobiega końca. Czy warto go odwiedzić? To chyba
oczywiste. Nad wyraz mili ludzie, kapitalna przyroda, dziurawe jak
szwajcarski ser drogi i tony świeżego powietrza. Superlatyw
zachęcających region nie brakuje. Roztoczański Park - choć nie
największy, bo liczący jedynie niespełna 8,5 tyś ha oferuje
wiele. Kto będzie miał szczęście dojrzy w gęstwinie lasu
polskiego konika, czy dzięcioła białogrzbietego. Kto woli snuć
się bez celu na pewno znajdzie dziesiątki kilometrów ścieżek.
Tak czy inaczej, aby tego doświadczyć trzeba na Roztocze dotrzeć.
Trzeba dotrzeć i uważać, by się zanadto nie zakochać. Trudno nam
będzie potem zmusić się do powrotu.
Piguła:
Trasa:
dzień: Lublin –
Radecznica: 64 km
dzień: Radecznia –
Zwierzyniec – Tereszpol: 87 km
dzień: Tereszpol –
Zwierzyniec – Guciów – Zamość – Szczebrzeszyn: 84 km
dzień:
Szczebrzeszyn – Lublin: 84 km
Dla kogo?
Miłośnicy sielanki i
dziurawych dróg, ptactwa, ryb i cudów. Odnajdą się tam rodziny z
dziećmi, pod warunkiem że rozpoczną podróż w Zamościu.
Rower:
trekingowy, z wygodnym
siodełkiem. Czasami dobrze byłoby mieć „górala” z przednią
amortyzacją i szerszymi oponami.
Noclegi:
spontanicznie. Dzięki
gościnności miejscowych. Schronisko z własnym śpiworem to koszt
20 zł.
Agroturystyka w okolicach
parku jest standardem. Gorzej na trasie Lublin – Radecznica,
Szczebrzeszyn – Lublin. Pod namiot full opcja.
Jak dotrzeć?
Pociągiem do Lublina,
albo kolejką elektryczną do Zamościa. Lokalny PKS raczej nie
zabierze rowerów.
Atrakcje: Radecznia z
Łysą Górą i tamtejszą gościnnością, układ urbanistyczny i
zabytki Zwierzyńca, Roztoczański Park Narodowy z jego ścieżkami,
Zamość, Szczebrzeszyn.
Materiał ukazał się w magazynie Rowertour 11/2014.