Knedliki, brambory i pivo.
Szczyt absurdu przypadł na trzeci już tego dnia odcinek trasy, którą od dziewiątej rano pokonywałem koleją do Jeleniej Góry. Podobno jeszcze w latach siedemdziesiątych PKP (nota bene zatrudniające przez szereg lat mojego dziadka), uchodziły za wzór dobrze funkcjonującego, choć państwowego przedsiębiorstwa. Pociągi mknęły przez kraj, przewożąc dziennie miliony pasażerów, a zegarki regulować można było według przejazdów poszczególnych składów. Dziś, wsiadając do pociągu, mam obawy nie tylko o bezpieczeństwo, ale i o to, czy bilet który przed chwilą zakupiłem rzeczywiście jest ważny. Po ośmiu godzinach spędzonych w trasie, kolejny konduktor zakwestionował moje prawo do przejazdu. Dopłata goniła dopłatę, a przecież kasjerka w Łowiczu była taka miła... Miałem dosyć kłótni. Ręce już dawno opadły mi do samych stóp, a leniwe tempo składu ciągniętego ospale przez równie ospałą lokomotywę, samo przez się wołało o pomstę do nieba.
Kiedy po dziesięciu bez mała godzinach (sic!) tej jakże ekscytującej podróży, zapięliśmy z Zuzą sakwy na bagażniki naszych rowerów, z największą ulgą odetchnęliśmy świeższym aniżeli na Mazowszu, bo górskim już powietrzem. Nie straszył nas dworzec, nie szczekały na nas psy. Niebo zamykające się nad nami pomarańczem i różem, wywoływało w nas euforię. Chcieliśmy już kręcić. Chcieliśmy zostawić za sobą tory, zapach przedziałów, brudne toalety, pogryzione przez czas fotele. Jelenia Góra, której ja osobiście nigdy nie miałem okazji poznać, przywitała nas z rozmachem.
Wybranemu przez nas na nocleg schronisku, daleko było do oazy. "Bartek"- choć zorganizowany w pięknym drewniaku, straszył minioną epoką, stanowiąc doskonałą scenografię do filmu grozy. Na kilka godzin nie opłacało nam się jednak szukać lepszych wygód. Zostawiliśmy w pokoju bagaże, a chwilę później spacerowaliśmy już często przerażająco zaniedbanych, choć klimatycznych i nad wyraz pięknych kamienic. Jelenia Góra obronną ręką wyszła z II Wojny Światowej. Miasto uniknęło zniszczeń. Uratowało się w ten sposób mnóstwo doskonałej architektury. Inną sprawą jest, że spora część zabudowy podziwianego przez nas rynku, powstała w latach siedemdziesiątych XX wieku. Było to konsekwencją decyzji o wyburzaniu starych i budowaniu na ich gruzach nowych, choć stylizowanych kamienic. Dziś "plomb" jest chyba więcej, aniżeli oryginałów. Prawdziwych secesyjnych rarytasów, pruskich willi i pałacyków szukać należy więc poza "starówką". Choć pierwszy dzień podróży upłynął nieciekawie, to wieczór należał już do nas. Wino w połączeniu z doskonałym spaghetti serwowanym przez włoską knajpkę, działało na nas niczym wyborny balsam.
Poranek wita nas bezchmurnym niebem, a lodowata woda migiem stawia na nogi. Migiem też opuszczamy schronisko. Miło mieć przed sobą perspektywę kilku wolnych dni, kiedy inni spieszą się do pracy. Nie mając nic lepszego do roboty, udajemy się do Cieplic. W naszych sakwach pachnie już świeżym chlebem, a my szukamy przeprawy przez rozkopane chodniki. Pieniądze z unii gmina zakopuje na ulicach, więc miasteczko przypomina powierzchnię księżyca. Przez podwórka, mostki i lokatorskie komórki trafiamy wreszcie do centrum. Uzdrowiskowy kompleks umiejscowiony tuż za jeleniogórskimi granicami miasta, miał stanowić pierwszą z atrakcji. Zuzę od nauki, a mnie od leżenia od dawna już łamie w krzyżu.
Cieplice to miasteczko powstałe na przełomie XVIII i XIX wieku. Przyznam się, że wcześniej niewiele o nim słyszałem. Źródła mineralnej wody tam tryskające stawiają na nogi nawet zmęczonych tańcami rencistów. Dziadkowie podrywają babcie, babcie dziadków. W niewielkich Cieplicach trudno się schować, więc prędzej czy później "pani pozna pana". Poza tym sporo tam atrakcji. Odwiedzamy chociażby pocysterski klasztor z bogatym w barokowe rzeźby wnętrzem, czy neoklasycystyczny, a ufundowany przez rodzinę Schaffgotschów Teatr Zdrojowy. Podobnie jak w innych uzdrowiskach jest tu czysto, błogo i sielankowo. Doskonałe powietrze służy także studentom mieszczącego się tam wydziału Politechniki Wrocławskiej. Mimo wczesnej godziny i okresu juwenaliów, studenci nie wyglądali na „wczorajszych”. Nas powiało do Parku Zdrojowego, bowiem ten wydał nam się idealny na pierwsze śniadanie. Wprawdzie często kiedy już zjemy, nie chce nam się jechać dalej, ale obowiązek jest obowiązkiem i dyskusji nie podlega.
Droga przed nam nie jest krótka. Kierujemy się do naszych południowych sąsiadów. Nie ma co kryć, że to nasi ulubieni sąsiedzi. Ci na „c” i ci na „s”. A za co ich lubimy? No chyba oczywiste!? Za jedzenie! I poczucie humoru. Nigdzie nie zjecie tak jak w czeskich barach, gdzie pucołowate kucharki ogromnymi chochlami nie szczędzą sosu na knedliki. Ach, żeby tak już być za granicą... A tu przecież dopiero początek, tu jeszcze kawał Polski przed nami. Kręcimy więc przez Sobieszów i Piechowice do krajowej trójki. Kiedy pierwsze zauważalne zmarszczki terenu zaczynają mnie cieszyć, to kątem oka widzę już jak Zuza zaczyna puchnąć i dostawać rumieńców. I nie do końca wiem, czy to z radości, czy ze zmęczenia. Parę kilometrów snucia się zakrętami i docieramy do Wodospadu Szklarki. Kupujemy bilety i tarabanimy się na górę. Coś szumi, coś trzaska. To ona - Szklarka. Pan w góralskim kapeluszu z wielkim jak koń bernardynem opala się w słońcu. Pies podobno nie gryzie, więc jest okazja zrobić sobie z nim zdjęcie. Kosztuje to „piątkę” i stanowi pamiątkę na całe życie. Hmm... Pięć złotych, pięć złotych... ile to jest knedlików? Nie, zdjęcia nie będzie. Mamy gdzieś w domowym albumie zdjęcia z przestraszoną małpą i zahipnotyzowanym wężem. Kiedyś obwoźni fotografowie robili takie w przedszkolach. Ciekawe swoją drogą, czy te pytony naprawdę nie zrobiły nigdy, nikomu krzywdy? Wodospad jest atrakcyjny. Sika na wszystkie strony. Aż chciałoby się połazić po jego ogromnych kamieniach. Pachnie też polskim folklorem. Tuż obok jest stragan, gdzie można kupić wypasione ciupagi, łuki czy koszulki Helloł Kitty. No i karabiny rzecz jasna. Karabin w górach to podstawa. Wie to każdy młody terrorysta.
Kilka głębokich oddechów, parę zdjęć i ruszamy dalej. Przed nami Szklarska Poręba. Przed nami też podjazdy. Można je zdobywać na różne sposoby. Zuza na przykład pcha rower. Stwierdza, że jazda po górach jest bezsensowna, bo nie jedzie się wcale szybciej niż idzie. W zasadzie ma w tym trochę racji. Fakt faktem, że i ja trafiałem już w swoim życiu na górki, przed którymi „wymiękałem”. Są miejsca, gdzie trzeba mieć jak mawiają niektórzy „prawdziwe kopyto”. Docieramy jednak do miasta. O jakichś wybitnych atrakcjach w Szklarskiej Porębie trudno mówić. Są sklecone bez ładu i składu domy, mnóstwo tablic reklamowych i barów. Widok nie powala, bo to co jest tam najpiękniejsze, skutecznie udało się miejscowym zasłonić. To jednak karkonoska stolica zimowego szaleństwa. Zima ma obowiązek zaskakiwania tamtejszych drogowców. No ale sezon za nami, śniegi zeszły z gór, narty trafiły do piwnic i co w Szklarskiej Porębie ciekawego można zrobić? Knajpy stoją pozamykane niczym weki w spiżarniach, ludzi na ulicach zdecydowanie mniej. Można tylko iść w góry. Najrozsądniejsze rozwiązanie. Gdzieniegdzie widać sportowców. Ci mają się nieźle, bo tutejsze powietrze ponoć wyjątkowo służy. Nad nami zaczynają się jednak zbierać chmury. A nade mną szczególnie. Tu niby kawka, herbatka, a za zakrętem podjazd. I to nie krótki, bo potrwa w zasadzie do samej Polany Jakuszyckiej. Mi w to graj: jest górka jest zabawa, ale bądź człowieku twardy i powiedz to Zuzce! Ta przecież jest święcie przekonana, że to co najgorsze już dawno za nami. No nic - nie powiem. Nie jestem samobójcą. Będę milczał jak grób, a jak zapyta po prostu udam, że nie wiedziałem…
Pół godziny później wiosenny deszczyk ustał. Ruszyliśmy w drogę. Podobnie czułem się na egzaminie magisterskim. Trudne pytania i trudne sprawy. Siedem kilometrów niby nie dużo, ale wystarczająco, by Zuza kategorycznie znienawidziła kilkuprocentowe podjazdy. To w polarze, to bez polara, to w rękawiczkach, to znów bez. Kiedy wreszcie udało jej się dojechać na przełęcz, róż jej policzków przypominał ten z gumy Turbo. Na szczęście byliśmy już jedną nogą w Czechach. Zapięliśmy ciaśniej kaski i zjechaliśmy długim zjazdem do Harrachova. Po tej stronie granicy miasto też spało. Dzieciaki wracały ze szkoły kopiąc worki z butami, a psy zdziwione naszym widokiem nawet nie próbowały za nami ganiać. Fajnie. Lubię taki klimat. Nic się nie dzieje. Pusto, cicho i śmiesznie. Pokrążyliśmy po miasteczku szukając atrakcji. Największą z nich (dosłownie) są skocznie. Skoczni jest siedem, a najwyższa- mamucia, punkt konstrukcyjny ma aż na 185 metrze. 185 metrów lotu, piękna sprawa. Wylatujemy z Harrachova. Kierujemy się do skrzyżowania dróg na południu od miasta, gdzie wskoczymy na krajową 14-tkę. Chcemy okrążyć Krkonošský národní park od strony południowej, a więc kierujemy się automatycznie na Vrchlabí i Trutnov, tak by następnego dnia wjechać do Polski w okolicy Kudowy- Zdroju.
Pogoda robi się smutna. Z ciemnych chmur zaczyna kropić. Zatrzymujemy się pod przydrożną wiatą. I całe szczęście, bo za chwilę z nieba sypie już gęsty grad. Kawałki lodu pokrywają łąkę zmieniając jej kolor na srebrzysty. Ha! Kto by się tego spodziewał! Przystanek w podróży trwa blisko godzinę, a gdy wreszcie decydujemy się jechać dalej znów zaczyna padać. Dwie godziny i niecałe dwa kilometry. Szybka weryfikacja planów. Zmieniamy taktykę. Stara zasada mówi: jeśli pogoda nie sprzyja, zawsze możesz skręcić do baru.
Zatrzymujemy się więc w „motoreście”. To taka czeska klasyka. W powietrzu można zawiesić siekierę, tak nakopcone, ale zupa czosnkowa i dwa drugie dania zawsze są świeże. Zamawiamy obiad ćwicząc nasz doskonały czeski, wywołując tym samym uśmiech na ustach wytatuowanej barmanki. Miejscowi patrzą na nas dziwnie, kiedy z upodobaniem komentujemy każde z dań, kopiąc w nich łyżkami, ale po kilku kolejnych piwach przestają zwracać na nas uwagę. Jest bosko. Na to czekaliśmy kilka miesięcy. Nie spieszy nam się. Jeszcze góra dwie godziny na siodełku i powoli zaczniemy się rozglądać za noclegiem. Tych w okolicy nie brakuje. Pogórze słynie z doskonałych warunków narciarskich. Pełno tu wyciągów, tras biegowych. Do Spindlerowego Młynu rok rocznie wraca mnóstwo Czechów. Do innych miejscowości podobnie. Największy ruch rzecz jasna panuje tu zimą, ale i teraz gdzieniegdzie widać jeszcze podobnych nam turystów. Pod wiatr i z deszczem w twarz, trafiamy wreszcie do pięknego Vrchlabi. Zuza żąda końca dnia i ogłasza definitywny strajk. Nie ma zamiaru jechać dalej. Dostaję rozkaz znalezienia jakiegokolwiek suchego pomieszczenia do spania. Nie stawiam się. Szkoda życia. Długo też na szczęście nie szukam.
Drewniany, blisko dwustuletni dom, pomalowany na delikatny brąz wydaje mi się mieć wymagane pięć gwiazdek. Pogodni gospodarze na początku wzbraniają się twierdząc, że jest poza sezonem, ale wreszcie ulegają naszym czarom. Kiedy wchodzimy na salony, robi nam się słabo. Takiego królestwa nasze oczy dawno nie widziały. Chatę wypełniają meble i sprzęty z lat siedemdziesiątych, a my przenosimy się dzięki nim do Czechosłowacji!!! Ze współczesności w naszym ogromnym apartamencie jest jedynie telewizor i mikrofalówka. No takie wakacje, to ja lubię! Kiedy ja aparatem dokumentuję cały dom, Zuzę przygniata już gruba jak czapa śniegu pierzyna. Gospodyni wiedziała, czego najbardziej potrzebują goście…
Vrchlabi zasypia wcześnie. Doszukać się w miasteczku otwartego po godzinie 19 sklepu graniczy z niemożliwym. Nawet chińscy sklepikarze z „mydłem i powidłem” zamykają wcześnie. Gdyby nie kupione na ostatnią chwilę piwo i makaron, musielibyśmy chyba z Zuzą gryźć się z głodu do rana. Zdążamy jednak przed wieczorem zwiedzić miasto. Zabudowa trójkątnego rynku jest zadziwiająca i przypomina nam trochę miasteczka z westernów. Dookoła drewniane domki i liczne podcienia.
Następny dzień zaczynamy wizytą w lokalnej informacji. Szukamy czeskich gadżetów. Zuza dalej zbiera pieczątki do rowerowej książeczki, a ja znaczki do kapelusza (który kiedyś sobie sprawię). Strasznie podoba mi się tamtejszy, różnorodny wybór pamiątek. W przeciwieństwie do polskich sklepów inwestuje się tam w dizajn i pomysły. Przyklejamy nalepki na sakwy, zaznaczając niczym Tony Halik swoją tam obecność i ruszamy w kraj. A krajowa 14-tka prowadzi nas na Trutnov. Pedałuje się wygodnie, bowiem pogoda staje się dzisiaj naszym sprzymierzeńcem.
Do miasta wjeżdżamy koło południa, czyli w idealnej porze na obiad. Pierwsze co robimy, to namierzamy najbardziej oblegany bar mleczny. Powinno być gwarno, tłoczno i pachnąco. Wybór w bemarach jest ogromny. Kluski, knedliki, sosy, kiszone ogórki. Panie bufetowe tłumaczą nam łamaną polszczyzną kartę dnia, starając się urozmaicić naszą rowerową dietę. Efekt? Zuza nie może się podnieść, a ja wytaczam się zza stołu niczym beczka. Chyba znów przesadziliśmy. Z pedałowania nici. Pchamy więc rowery na tonący w słońcu Plac Karkonosza, by spod pięknej fontanny obserwować zmagania Czechów z codziennością. Wystarczy dosłownie chwila, by stwierdzić, że Czechy to inny świat. Czechom jakoś mniej się spieszy, więcej u nich uśmiechu, zabawy, zadowolenia. Ktoś podejdzie, zagada, spyta skąd i dokąd zmierzamy. Tak na rowerach? A samochodu nie macie? Autobusem szybciej, wygodniej, drogo nie jest. A, lubicie. No to dobrze…
Trutnov nie jest mały. Zatrzymać się tam warto. Jest bardzo fotogeniczny, a to za sprawą ukształtowania terenu. Miasto leży na Wyżynie Trutnovskiej, na średniej wysokości 414 m n.p.m. Przypływa przez nie rzeka Úpa. Miasto oferuje wiele zabytków. Centrum jest niezwykle zadbane i czyste. Gdyby nie ograniczony czas, zapewne spędzilibyśmy tam więcej godzin, a może i zostali na noc, bo wieczorem musi być tam naprawdę przyjemnie. Kolejny przystanek robimy dopiero 14 km dalej, w miejscowości Úpice. Docieramy tam przez okoliczne wsie. Wyjazd z Trutnova wiąże się wprawdzie z pokonaniem niemałego przewyższenia, ale droga jaką przychodzi nam pedałować jest tego warta. Otaczają nas kwitnące drzewa i gąszcz zieleni na łąkach. Na rynku brygada zapaleńców szykuje zbliżające się zawody biegackie seniorów. Przekraczamy metę, przecinamy szarfy i pukamy do... cukierni. Tym razem na zmarzlinki. Zarzlinka to chyba jedno z najśmieszniejszych słów jakie wymyślili Czesi. Oznacza lody. A gdy doda się do tego tłumaczenie słowa truskawkowe – po czesku „jahodove”, w ogóle idzie zwariować ze śmiechu. Nikt nam nie powie, że Czechom brakuje poczucia humoru... W miasteczku wieje nudą, a największą atrakcją okazuje się dla nas maleńka Chinka przyglądająca się nam z wózka swoimi uśmiechniętymi oczyma. Wymieniamy z nią serię głupich min i obchodzimy rynek dookoła. Poza kościołem i równie małym co Chinka muzeum, niewiele się tu zwiedzi.
Krajowa 14-tka jest głośna i tłoczna. Nie ma się co dziwić, bo prowadzi ku Polsce. W najbliższej miejscowości, której nazwy żadne z nas nie jest w stanie poprawnie wymówić, skręcamy ochoczo w cichutką niczym domek babci, drogę 567. Jest nieco pod górkę, ale to mało istotne. Nawet gdyby trzeba jechać w dół i tak by nam się nie chciało. Łapiemy ogromnego lenia, więc przy wiejskiej kapliczce ucinamy sobie godzinną drzemkę. Dopiero łyk boskiego nektaru w postaci fenomenalnego wymysłu czeskich chemików – Kofoli, stawia nas na nogi.
W mgnieniu oka docieramy do sennego Hronova. Z początku dziwi nas brak przechodniów na ulicach. Dopiero za chwilę okazuje się, że większość miasta stłoczyła się w budynku lokalnego Divadlo (teatru). Na scenie skakały dzieci poprzebierane za muchy i biedronki, a widownię oblegali ubawieni tym słodkim widokiem rodzice. No fakt, wyglądało to niecodziennie. Zuza momentalnie odnalazła się w „Locie trzmiela” kręcąc nóżką, ale packa na muchy w postaci zbliżającego się nieubłaganie wieczoru wisiała nad nami w niebezpiecznej odległości. Zaglądamy jedynie na chwilę pod dom Aloisa Jiráska – urodzonego tam czeskiego dramaturga i autora historycznych powieści (taki czeski Sienkiewicz), do baru na czosnkową zupę (tak pięknie pachniało z okna) i droga 303 opuszczamy miasteczko.
Robi się późno, a zależy nam na odwiedzeniu jeszcze Náchodu. To taka perełka w czeskiej koronie, położona nieopodal polskiej granicy. Większość ciekawostek (szczególnie tych architektonicznych) znajduje się w rynku im. Masaryka. Tutaj dzielimy się na grupy. Kiedy ja pocę się przy wjeździe na zamkowe wzgórze, Zuza zapoznaje na ławce czeskiego cyklistę. Łamiący konwenanse romans polsko-czeski należy jednak szybko zakończyć. Planujemy bowiem nocować już w Polsce. Dobrze śpi się w Czechach, ale budżetowo Polska bywa jednak bardziej przystępna. Zaczyna zmierzchać, gdy lądujemy w Kudowie. Schronisko dawno zamknięto, więc Ci którzy wybierają tę formę noclegu powinni uważać. Na szczęście poza centrum zatrzymać się można w tanim, ale czystym i zadbanym hotelu OSiR. Podróżujący z namiotem, a wybierający zamiast krzaków pola namiotowe, mogą tam znaleźć dla siebie miejsce. Trzeci dzień zaczynamy od Kaplicy Czaszek w Czermnej. Nie dostajemy się do środka. Odstrasza nas kolejka pielgrzymujących tam akurat wszystkich dzieci świata. Cóż - maj rządzi się swoimi prawami. Niech zwiedzają! Znając życie, później im się nie będzie chciało. Resztę naszej podróży przypadnie nam na eksplorowaniu uzdrowisk. Każde z nich oglądamy z siodełka, czasami tylko spacerując po parkach, skwerach czy deptakach. Emerytów jakby mniej. Czas widocznie spędzają na przedpołudniowych zabiegach w sanatoriach. Cukiernie i kawiarnie świecą więc pustkami. W każdej z napotkanych miejscowości zwiedzamy w zasadzie to samo. Wszystkie mają podobny styl.
Za każdym razem objeżdżamy park zdrojowy, podziwiamy ogrody, drzewa i rabatki, po czym przybijamy pieczątkę w którymś z sanatoriów. Każde z uzdrowisk ma jednak także coś niepowtarzalnego. Prawdziwe atrakcje z łatwością można wyłowić. To Muzeum Papiernictwa, to słynna pijalnia wody, to znów niebanalny układ parku. Wielokrotnie natrafiamy na tablice i punkty informacyjne. Trudno się tu zgubić. Podążamy wzdłuż krajowej 8-ki. Trasy nie polecam. Fajny asfalt, ale ruch tirów nieziemski. Alternatywą dla braku pobocza i chodnika jest zwykle nadrobienie drogi. Wiąże się to jednak najczęściej z ostrymi podjazdami. Zuza takowych zdecydowanie odmawia, więc męczymy się aż do Szczytnej. Kto zdecyduje się mimo wszystko wybrać tę trasę, powinien naprawdę uważać. Droga jest kręta, pnie się pod górę, a auta ciężarowe zmuszone są jechać blisko prawej krawędzi. Docieramy w międzyczasie do Lewina Kłodzkiego.
Wieś gminna licząca około 1000 mieszkańców stanowi przykład upadku tutejszych miast. Lewin słynął jeszcze w XIX wieku z targów lnem. Produkowano tu nawet czekoladę, Dziś w bramach „zapyziałych” kamienic atrakcji szukają smutni panowie ze zmęczonymi oczyma, a wszystkiemu przygląda się bezradnie ze swojej kolumny św. Nepomucen. Największymi atrakcjami dla turystów jest tu bez wątpienia widowiskowy, bo wysoki na 27, a długi na 102 metry wiadukt kolejowy, a także parafialny, XVI wieczny kościół pw. Św. Michała Archanioła. Podobnych wsi jest tu w okolicy sporo. Historia międzywojnia oraz roszady "wielkich przyjaciół" w 1945 r., na wszelkie możliwe sposoby pogmatwały plany tutejszych społeczności. Ostatnim etapem naszej trzydniówki jest dotarcie do Kłodzka. Tym razem z Polanicy-Zdroju poruszamy się już opłotkami, w tym m.in. przez Stary Wielisław. Tam rzucają się w oczy ogromne, zruinowane gospodarstwa rolne. Przy jednym z nich zagaduję pachnącego jeszcze poprzednim wieczorem pana. Jak się okazuje, mój rozmówca stanowi chodzące kompendium wiedzy o lokalnych PGR-ach. Smutna historia znana większości z nas…
Nad Kłodzkiem góruje twierdza. Można na niej zwiedzać wystawę szkła, albo wraz z przewodnikiem pomyszkować korytarzami. Stanowi doskonały punkt widokowy, a jej ogrom i układ imponuje. Powierzchnia twierdzy wynosi 32 ha, a wybudowano ją w miejsce średniowiecznego zamku. W linii północ - południe rozciąga się na długości 800 metrów, zaś w linii wschód - zachód na 400 metrach. W ciągu kolejnych wieków przeszło przez nią setki tysięcy żołnierzy. Od drugiej połowy XIX wieku pełniła funkcję więzienia, a przez wzgląd na jego złą sławę, twierdzę Kłodzko nazwano z czasem „kainową”. Poza twierdzą, miasto oferuje inne atrakcje turystyczne, w tym m.in. jeden z najsławniejszych w Polsce mostów – gotycki most na Młynówce (odnoga Nysy Kłodzkiej). Barokowe figury na nim ustawione przypominają te z Mostu Karola w Pradze. Obiekt ten wraz ze wznoszącymi się nad nim wielopiętrowymi kamienicami stanowi niezwykle plastyczne miejsce na mapie kraju. Latem spotkać tam można malujących w plenerze studentów. Widok zachwyca bez względu na porę roku, czy kapryśność pogody. Zabytkową część Kłodzka osobiście uważam za jedną z najpiękniejszych starówek w Polsce. Pomimo meandrów historii oraz nie zawsze przyjaznych działań natury (totalne spustoszenie miasta i regionu w 1997 roku za sprawą powodzi), stanowi dziś przykład dawnej wielkości miast Dolnego Śląska.
Trzy dni na polsko-czeskim pograniczu uświadomiły nam, że raptem parę godzin dzieli nas od świetnego regionu, który warto odwiedzić. Nie tylko kultura, zabytki, czy ludzie stanowią dla mnie wyznacznik tej wartości. To co nas najbardziej cieszyło w trakcie tej podróży to klimat
i atmosfera. Pośpiech w zwiedzaniu nie jest tam wskazany. Wręcz przeciwnie. Śpiesząc się, popełniamy największy błąd, jaki jesteśmy w stanie popełnić. Aby zakochać się w Czechach trzeba spieszyć się powoli.
Artykuł ten ukazał się w lutowym wydaniu miesięcznika Rowertour (2/2014).
Artykuł ten ukazał się w lutowym wydaniu miesięcznika Rowertour (2/2014).
Piguła:
Dla kogo?
Dla wszystkich którzy lubią dobrze zjeść, dobrze się bawić i przy okazji poznać fajnych ludzi.
Zdarzają się podjazdy. Trzeba liczyć się z tym, że jesteśmy w górach. Łatwość trasy dla amatora: średnia.
Noclegi:
agroturystyka, schroniska, tanie hotele. Max 60zł (w Czechach). Noclegi w Czechach nie są zbyt tanie, a standard nie każdemu może odpowiadać. Pokoje często "trącają myszką".
Mapa:
Atlas Czech, Marco Polo, 1: 200 000. W Czechach istnieją tysiące kilometrów szlaków rowerowych. Warto zaopatrzyć się w mapę szlaków, co pomoże dotrzeć do najciekawszych miejsc regionów.
Rower:
trekingi, 28", opony szosowe.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz