piątek, 22 listopada 2013
piątek, 5 lipca 2013
Podhale na dwóch kółkach
„Gór
mi mało...”
Drogi
Mistrzu, Mistrzu mojej drogi
Mistrzu
Jerzy i Mistrzu Wojciechu
Przez
was w górach schodziłem nogi
Nie
mogąc złapać oddechu
Gór,
co stoją nigdy nie dogonię
Znikających
punktów na mapie
Jakie
miejsce nazwę swym domem
Jakim
dotrę do niego szlakiem
Gór
mi mało i trzeba mi więcej
Żeby
przetrwać od zimy do zimy
Ktoś
mnie skazał na wieczną wędrówkę
Po
śladach, które sam zostawiłem...
Gór mi mało i trzeba
mi więcej... Pociąg wlókł się leniwie kolejną nic niewnoszącą
w moje życie godzinę, gdy w mych uszach wciąż brzmiała melodia
popularnej wśród miłośników „Domu
o zielonych progach”
piosenki. Było mi mało, to prawda. Kiedy człowiekowi przyjdzie
urodzić się na nizinach, a potem los rzuci go choć na chwilę na
wzniesienia, mniejsze czy większe zmarszczki, a może nawet (daj
Boże!) w wyższe niż tylko kilkusetmetrowe pagórki, włącza się
nam zazwyczaj pasja, którą sam nazwałbym „pasją szczytowania”.
Brzmi może dziwnie, ale dla większości cykloturystów na pewno
znajomo. W górach bowiem, nawet najprostsze drogi zaczynają mieć
wtedy swój urok, a płaskie odcinki doceniamy ponadprzeciętnie.
Jazda po górach wciąga niczym chodzenie po bagnach. Może to
rzadsze niż na nizinach powietrze powoduje w umysłach rowerzystów
euforię, może różnica ciśnień wzmaga naszą ochotę na
pedałowanie serpentynami, tego nie wiem. Wiem jednak na pewno, że
apetyt na pokonywania wzniesień rośnie w miarę ich łykania. Kto
łyknie więcej, ten oczekuje więcej...
No tak. Góry. Niby taka
prosta sprawa. Ale jak się okazuje trafić w góry, które prócz
widoków pozwolą nam się także nieco zmęczyć, wcale nie jest
łatwo. Można oczywiście kupić bilet lotniczy
i w przeciągu
kilku godzin przenieść się o kilka tysięcy kilometrów na wschód
czy zachód, ale mając kilka zaledwie dni wolnego koniecznym było
wyszukanie bliższego, pewnego, ciekawego
i w dodatku dobrze skomunikowanego z Łowiczem górskiego odcinka.
i w dodatku dobrze skomunikowanego z Łowiczem górskiego odcinka.
Gdybym w liceum nie
uchylał się zanadto od studiowania map, czy wsłuchiwania się w
dobre rady pani geograf, może swoją czterodniówkę w Tatrach
inaczej bym zorganizował. Mając bowiem nadzieję na solidne
zmęczenie, pot, łzy i temu podobne dyrdymały, wysiadając na
dworcu Makowie Podhalańskim trafiłem w serce spokojnej, idyllicznej
i momentami bardziej niż płaskiej płaszczyzny, na której górki
właśnie, stanowić miały tylko urozmaicenie. O tym jednak miałem
się dopiero przekonać.
Mała stacyjka, kilka sklepów rozsianych po okolicy. Nic wielkiego. Nie potrzebując zapasów i nie zwlekjąc niepotrzebnie obrałem kierunek na południe. Nieco ruchliwą krajówką nr 28 ruszyłem w kierunku majaczących na horyzoncie pagórków. Cudem unikając dwukrotnie zderzenia
z osobówkami, zdecydowałem się przyłożyć bardziej do bezpieczeństwa i czym prędzej zjechałem w dużo spokojniejszą, węższą i cichszą trasę. Asfalt prowadził mnie za kolejne zakręty, by w końcu moim oczom ukazał się w oddali błysk, zwiastujący niemałą ciekawostkę. Węsząc turystyczny skarb i odkrycie tego co zapewne przez wielu zostało już odkryte, ruszyłem w kierunku światła. Chwilę później moje zdziwienie przerosło moje oczekiwanie.
Z pobocza drogi
obserwowałem bowiem wysoką na kilka metrów postać Chrystusa, w
ogromnej, pomalowanej na złoto koronie, a za moment trafiłem do
bram znajdującego się w Grzechyni, ogromnego, drewnianego zamku!
Nie miałem go na mapie, tablic do grodów też nie mijałem.
Co to było, nie
wiedziałem. Przez nikogo nie powstrzymywany zaparkowałem na
podwórzu i wszedłem na salony, niczym do własnego domu. Długie
poziomowane korytarze, schody i najróżniejszej wielkości sale
kompletnie mnie zaskoczyły. Jeśli nie jest to gród prasłowian, to
kto i kiedy go tu u licha postawił? Moje pytania rozwiała
dopiero napotkana w parku... Austarlijka! Gospodarzem zamku okazał
się znany i nad wyraz medialny (szczególnie przez nagrania
krążące
w serwisie YouTube) ksiądz Natanek. Słyszałem, że walkę z szatanem nie prosto jest wygrać, ale budowa podobnych bastionów wiary (w szczególności takich jak ten- drewnianych) umknęła mojej uwadze. To zabawne miejsce stanowi jednak nie lada atrakcję w okolicy. Za wyjątkiem niektórych dziennikarzy może wejść tam każdy. Na pewno warto, bo obiekt i jego otocznie robią spore wrażenie, a i dla zmęczonych rowerzystów stanowić może swego rodzaju oazę.
w serwisie YouTube) ksiądz Natanek. Słyszałem, że walkę z szatanem nie prosto jest wygrać, ale budowa podobnych bastionów wiary (w szczególności takich jak ten- drewnianych) umknęła mojej uwadze. To zabawne miejsce stanowi jednak nie lada atrakcję w okolicy. Za wyjątkiem niektórych dziennikarzy może wejść tam każdy. Na pewno warto, bo obiekt i jego otocznie robią spore wrażenie, a i dla zmęczonych rowerzystów stanowić może swego rodzaju oazę.
Dalsza droga wiodła mnie
przez równie ciekawe tereny. Kierowałem się w stronę Zawoi, by
tam właśnie wskoczyć na wojewódzką drogę 957. Ruch na niej
niewielki, a przyjemność kręcenia ogromna. Zjazdy, podjazdy,
liczne zakręty. Niestrudzony jeszcze kieruję się ochoczo w
kierunku wijących się na mojej mapie serpentyn. Po kilkunastu
minutach wspinaczki dojeżdżam na szczyt pierwszej na mojej drodze
przełęczy. Nosi ona zabawną nazwę Krowiarki. Leży na wysokości
1012 m n.p.m. To charakterystyczne i znane miejsce, przez wzgląd na
schodzące się tu turystyczne szlaki. Można rzec, iż tutaj właśnie
łączy się Pasmo Babiej Góry i Policy. Tutaj też znajduje się
jedno
z wejść do Babiogórskiego Parku Narodowego. Jak zwykle w
takich miejscach bezproblemowo zaopatrzyć się można w oscypki,
kupić baranie kapcie, czy gliniany dzwonek na rower. Komu mało
atrakcji, ten powinien przedreptać się po okolicy żółto
oznaczonym szlakiem papieskim, lub westchnąć nad obecnym stanem
polszczyzny przy znajdującym się na parkingu pomniku pamięci
wybitnego językoznawcy – Zenona Klemensiewicza.
Ja lubię wzdychać, ale
przy szybkich zjazdach, dlatego po krótkim odpoczynku ruszam w
dół. Ostro wchodząc w napotkane wiraże, raz dwa docieram do
Zubrzycy Górnej. Popołudniowe słońce pięknie malujące
małopolskie pejzaże zachęca mnie do odwiedzenia położonego tam,
nieprzeciętnie fotogenicznego muzeum Orawskiego Parku
Etnograficznego. Późna pora dnia sprawiła, że do wnętrza chat
nie udało mi się już zajrzeć. Będąc tam w godzinach otwarcia
zwiedzić można najcenniejszy stojący tam zabytek – dwór
Moniaków, czy inne, zbierane i zwożone tu z okolicy
charakterystyczne dla regionu chaty oraz chłopskie zakłady
przemysłowe (olejarnię, kuźnię, czy folusz- miejsce przeznaczone
do folowania sukna). Warto wspomnieć tu o samym regionie. Kotlina
Orawska jest granicznym regionem pomiędzy Polską a Słowacją. W XX
wieku stanowiła sporne tereny. Tuż po I Wojnie Światowej zaostrzył
się konflikt pomiędzy II Rzeczpospolitą a Czechosłowacją. W 1938
roku polski rząd wykorzystując słabą sytuację „sąsiada”
zażądał zwrotu kilku wsi. Meandry historii i układów
politycznych sprawiły, że już rok później tereny musiały wrócić
do Czechosłowacji, a konflikt zakończono ostatecznie dopiero
porozumieniami podpisanymi w 1958 roku.
Dłuższe popołudnia
sprawiają, że pedałuję teraz niemalże do zmierzchu. Dopiewo
przed wieczorem rozglądam się za miejscem na obozowisko. Takich
tutaj nie brakuje. Gdy docieram do Jabłonki, szybko jednak zmieniam
plan. Pod kościołem- przy plebanii, poczułem zapach opiekanych
kiełbas. Miejscowy ksiądz i dwie zakonne siostry, piekły swoją
kolację nad rozpalonym w starym sadzie ognisku. Niewiele myśląc
zaznajomiłem się z towarzystwem, by po chwili siedzieć już
wspólnie, rozmawiając i zajadając specjały miejscowej spiżarni.
Proboszcz, nie mający nic przeciwko rowerzystom udostępnił mi sad,
oraz znajdujące się w podwórzu sanitariaty. Mogłem skorzystać
z
prysznica i kuchni. Rano natomiast czekało na mnie śniadanie i
gorąca kawa. Po wczesnej pobudce w oblanym słońcem namiocie, taka
niespodzianka wróżyła kapitalny dzień.
Siostra przełożona
ewidentnie lubiła rozmawiać, a że ja, rozmów również nie
unikam, trudno było ruszyć w drogę. Szkoda jednak dnia na
siedzenie w miejscu. Podążając nadal „957-ką” ruszyłem na
Czarny Dunajec. Droga w tym miejscu i o tej godzinie była już
jednak dosyć ruchliwa, a brak szerszego pobocza sprawiał, że
podróżowało się nią mało komfortowo. Niebawem jednak planowo
skręciłem na Chochołów. Sporo słyszałem o wsi. Czytałem o niej
reportaże, podziwiałem ją zdjęciach. Wielokrotnie chciałem tam
dotrzeć. Jestem miłośnikiem architektury drewnianej, a własna,
na zacios stawiana chata jest dla mnie marzeniem. Tutaj, drewnianych
chat znalazłem bez liku. Wszystkie napotkane stanowią
ponadprzeciętną atrakcję, a ich formy, oraz stan zachowania dobrze
świadczą o mieszkańcach. To chyba jedna z niewielu wsi, gdzie tak
dużą uwagę przykłada się na spójność architektonicznego
stylu. O taką dba m.in. najsłynniejszy chyba chochołowski
rzeźbiarz – Jan Zięder. Jego piety, postacie świętych,
krucyfiksy, ptaszki czy inne tworzone w drewnie przedmioty i
wizerunki wzbudziły mój podziw. Samego twórcę spotkałem na
podwórzu. Ciął właśnie drewno. Słyszałem, że górale są
uparci, ale nie myślałem, że do tego stopnia. Poprosiłem
gospodarza o sesję w pracowni, lecz w zamian usłyszałem propozycję
spotkania... wieczorem. Jako, że było przed dwunastą,
zrezygnowałem z pomysłu. Podjadę do niego przy okazji. Wtedy
zwiedziłem jedynie udostępnioną turystom czarną izbę. Państwo
Zięderowie utworzyli bowiem w swojej starej chacie Izbę Regionalną.
Warto do niej zajrzeć zwiedzając pracownię rzeźbiarza.
Kto nie wie skąd
pochodzi nazwa, wyjaśniam. Góralskie chaty nie należały nigdy do
wystawnych. Podhale nie należało do bogatych regionów, a ludzie
nie opływali w dostatki. Domy choć pełne uroku, konstrukcyjnie
były szalenie proste. Składały się najczęściej z dwóch izb i
sieni stanowiącej centralny punkt mieszkalnej części domu. Izba w
której przyjmowało się gości, modliło
i świętowało nazywano „białą”. Codziennie jednak używano „czarnej”. Tam stał piec, tam się gotowało i wychowywało dzieci. Nazwa „czarnej izby” pochodzi od koloru ścian. Jako, że z pieca korzystano więcej, ściany bejcował dym z paleniska, a w ich wnętrzach utrzymywał się charakterystyczny zapach palonego drewna. Jako ciekawostkę można przytoczyć, iż cały Chochołów objęty jest dziś patronatem UNESCO, a ten żywy skansen stanowi światowy zabytek klasy „0”.
i świętowało nazywano „białą”. Codziennie jednak używano „czarnej”. Tam stał piec, tam się gotowało i wychowywało dzieci. Nazwa „czarnej izby” pochodzi od koloru ścian. Jako, że z pieca korzystano więcej, ściany bejcował dym z paleniska, a w ich wnętrzach utrzymywał się charakterystyczny zapach palonego drewna. Jako ciekawostkę można przytoczyć, iż cały Chochołów objęty jest dziś patronatem UNESCO, a ten żywy skansen stanowi światowy zabytek klasy „0”.
Podążając już drogą
958, kieruję się do serca Podhala- do Zakopanego. Jazdę
uprzyjemniają mi wody Czarnego Dunajca, a przekraczając jeden z
mostów zauważyłem zorganizowane na dziko kąpielisko. Żar lejący
się z nieba umocnił mnie w przekonaniu co do konieczności zażycia
kąpieli. Zimne jak lody wody rzeki regenerowały spalone słońcem
stopy, a widok góralek kąpiących się w potoku pozytywnie mnie
nastroił. Sielska atmosfera zaczęła się jednak szybko mijać.
Znad gór słychać już było dochodzące grzmoty. Pogoda w górach
jest ponoć bardziej zmienna niż kobieta. Chcąc uniknąć
deszczowej kąpieli wskoczyłem na rower i niespiesznie ruszyłem na
Zakopane.
W międzyczasie zdążyłem odwiedzić przydrożną bacówkę. Napotkany tam, a równie uparty jak Jan Zięder góral, nie pozwolił mi wprawdzie sfotografować się przy pracy, poczęstował mnie jednak żętycą (rodzaj otrzymywanej przy wyrobie oscypków i bundzu serwatki). O jej przeczyszczających właściwościach baca mnie już nie poinformował- zapewne zapomniał. Dowiedziałem się tym jeszcze przed Zakopanem, a przypominałem sobie cyklicznie daleko za nim.
W międzyczasie zdążyłem odwiedzić przydrożną bacówkę. Napotkany tam, a równie uparty jak Jan Zięder góral, nie pozwolił mi wprawdzie sfotografować się przy pracy, poczęstował mnie jednak żętycą (rodzaj otrzymywanej przy wyrobie oscypków i bundzu serwatki). O jej przeczyszczających właściwościach baca mnie już nie poinformował- zapewne zapomniał. Dowiedziałem się tym jeszcze przed Zakopanem, a przypominałem sobie cyklicznie daleko za nim.
Do stolicy polskich Tatr
dotarłem przez Krzeptówki. Dla tych którzy chcieliby urozmaicić
trasę, polecam również wjazd do Zakopanego przez Kościelisko,
czy Słodyczki. Jak na dłoni podziwiać stamtąd można panoramę
Giewontu.
Mój wjazd do miasta
wypadł w porze obiadu. Tłok w knajpach był niemiłosierny.
Znalazłszy wolne miejsce nie przypuszczałem, że w gospodzie
posiedzę trzy kolejne godziny. Za chwilę bowiem, przypomniała o
sobie burza. Nastąpiło oberwanie chmury, które ewidentnie nie
miało zamiaru się skończyć. Lało jak z cebra pustosząc ulicę i
przenosząc głodnych nie tylko atrakcji ceprów do wnętrz gęsto
tam usytuowanych knajp.
Z kuchni na salę
przedostawały się zapachy grillowanych karkówek, oscypków z
żurawiną, baraniny i smażonych na klarowanym maśle pstrągów.
Niby raj, ale dla rowerzysty perspektywa grzechu nieumiarkowanego
łakomstwa mogła się skończyć źle. Chwilowe przerwy w dostawie
deszczówki powodowały moje podrygi, wiedzionego perspektywą końca
tej kulinarnej zbrodni. Dopiero nieśmiałe promienie słońca
sprawiły, że zdecydowałem się ruszyć dalej. Zwiedzania
Zakopanego nie miałem w planach. Prócz kilku wybitnie ciekawych
miejsc, nie jestem niestety jego miłośnikiem. Prawdopodobnie
podpadnę góralom, ale Zakopane moim (i nie tylko moim) zdaniem
straciło już swój urok dawno temu. Masa beznadziejnych wielko- i
małoformatowych reklam, totalny brak kontroli budowlanego smaku,
pomieszanie stylów w architekturze oraz natłok stoisk oferujących
turystom tandetne gadżety, czy bejcowane sery, odstrasza mnie od
stolicy Podhala. Dziś, jeśli nie muszę, w Zakopanem się nie
zatrzymuję. Marzę jedynie czasami, by móc przenieść się jeszcze
kiedyś w poprzednią epokę i stanąć ramię w ramię z Tetmajerem
czy Witkacym na Krupówkach lat 20-tych minionego wieku.
Ci, którzy chcieliby
jednak w Zakopanem odnaleźć swój drugi dom, pomieszkać tam
chwilę i ewentualnie „poszczytować” (ale już pieszo), jak
najbardziej zachęcam. To stamtąd przecież rozchodzi się
największa chyba ilość szlaków w Tatry. Z góry wszystko wygląda
inaczej (nawet samo miasto), więc spędzenie pod Tatrami nawet i
trzech dodatkowych dni, może być całkiem fajnym rozwiązaniem. Ja,
jako że ostatnimi czasy miałem okazję w okolicach Zakopanego
pracować kilkakrotnie, postanowiłem odpuścić tym razem zdobywanie
Giewontu i ruszyć przed siebie, ale moim jednośladem. Skierowałem
się drogą na wschód. Drogi tej wcześniej nie znałem, ale moją
uwagę przykuła kilkoma ciekawie wyglądającymi meandrami. Musiał
więc być tam podjazd, którego szukałem od początku mojego
wyjazdu. No i rzeczywiście był. Zostawiając za sobą kolejne
apartamenty, pałace i niezliczone hotele począłem łagodnie,
aczkolwiek regularnie piąć się w górę. Wreszcie dostałem to, po
co tu przyjechałem. Zakręty i dwucyfrowe podjazdy wywołały moje
zadowolenie. Zawijasy doprowadziły mnie do urokliwej polany
położonej przy rozjeździe dróg. Wybierać tam można pomiędzy
Słowacją i Polską. Widok zapierał dech Z`w piersiach. Z
zazdrością i łzami w oczach minąłem domy na halach. Wstąpiwszy
jeszcze jedynie na chwilę po pieczątkę do schroniska na Głodówce,
z żalem postanowiłem zjeżdżać. Wspinanie zajęło
nieporównywalnie więcej czasu, aniżeli karkołomna jazda w dół.
W kilka minut dotarłem do ronda w Bukowinie i z perspektywą Tatr
Bielskich po mojej prawej stronie skierowałem się przez wieś ku
mostowi na Białce.
Choć pędziłem jak wiatr, do Bukowiny
dojechałem pod wieczór. Niespecjalnie mając ochotę tej nocy na
rozstawianie noclegu zapukałem do drzwi sołtysa. Prowadził on
małe, ale sympatyczne gospodarstwo agroturystyczne. Przy okazji
okazał się fotografem amatorem, dlatego szybko znaleźliśmy
wspólne tematy. Żona poczęstowała przy okazji pomidorówką, więc
spać szedłem i rozbawiony i najedzony zarazem. Następnego ranka
gospodarz pokazał mi swoje zdjęcia oraz polecił kilka dróg. Jedną
z nich posłusznie ruszyłem przed siebie. Dobrze czasami posłuchać
miejscowych. To, że czasami pcham przez nich rower kilometrami przez
piaszczyste lasy to zupełnie inna sprawa. Niekiedy bowiem ich złote
rady, rzeczywiście są na wagę złota! Wąskimi, ale asfaltowanymi
dróżkami dojeżdżam w blasku porannego słońca do Łapszanki.
Kręci się wybornie, bowiem z jezdni cały czas podziwiać mogę
panoramę Tatr. Mgły jeszcze wisiały nisko, słońce próbowało
przebijać się przez nie niczym przez gęste mleko. Frajda ze zjazdu
do Łapsz Wyżnych i Niżnych była zatem jeszcze większa niż
normalnie. Momentami wjeżdżałem bowiem w wilgotną chmurę, przez
którą widoczność ograniczała się momentalnie do kilkunastu
metrów. Niezwykle plastyczne doświadczenie.
Wypłaszczająca się
powoli droga prowadziła mnie w kierunku Niedzicy i tamtejszego
zamku. Okazuje się, iż by do niego dotrzeć, należy najpierw
konkretnie zjechać w dół. Wypada uważać na turystów, bowiem
takich jak my, podróżuje do zamku masa. Pod zamkiem oczywiście
polski standard. Kebaby, frytura i zeuropeizowane chińskie blond
lalki. Cyrk może odstraszać, ale podjechać warto. Sam zamek, jako
jeden z dwóch położonych nad Jeziorem Czorsztyńskim stanowi jedną
z największych atrakcji Małopolski. Dla mnie osobiście,
najbardziej interesująca jest jego współczesna historia. To tutaj
m.in. pląsała na planie „Zemsty” nastoletnia jeszcze Beata
Tyszkiewicz, czy też rozgrywała się interesująca akcja kultowych
w latach 70-tych „Wakacji z duchami”. Adam Bahdaj, który
stworzył scenariusz do serialu nie mógł chyba wymyślić lepszego
miejsca na rozwikłanie tajemniczej zagadki.
Jezioro pełne jest
atrakcji. Naprzeciwko niedzickiego zamku wznosi się inny-
czorsztyński. Trzeba wprawdzie się do niego powspinać, ale
zdecydowanie warto napocić się na podjazdach. A te zaczynają się
w zasadzie niemalże z poziomu tafli samego zbiornika. Rolnik siedząc
na traktorze, spojrzawszy na moje sakwy, zaśmiał się tylko i
wskazując palcem Pieniny powiedział rozanielony: teraz już tylko
pod górę! Tragedii nie było. Dokręciłem. XIV wieczne zamczysko
nie wygląda już tak okazale jak to po sąsiedzku, ale przez wzgląd
na położenie w kolejnym już odwiedzonym w ciągu tej trzydniowki
parku narodowym, nie brakuje mu z tego powodu uroku. Znajdujemy się
bowiem w Pieninach, przez wielu uważanych za najbardziej romantyczne
polskie góry. Pieniński Park Narodowy jest najstarszym z polskich
parków, a początki jego utworzenia sięgają lat 20-tych XX wieku.
Po licznych perypetiach utworzony został w sierpniu 1932 roku, a
jego tereny rozciągały się wtedy także na teren Czechosłowacji.
Dziś uważany jest za najbardziej „zadeptany” polski park. Jego
teren nie jest bowiem wielki, a spora część jego obszaru należy
ciągle do prywatnych właścicieli. Tak więc od lat mimo
przebogatej flory, najbardziej w parku kwietnie turystyka.
Kończy mi się wolny
czas, pociąg powrotny nie będzie czekał. Przyjemną, aczkolwiek
momentami zbyt ruchliwą drogą 969, z Czorsztyna muszę kierować
się już na Nowy Targ. Po drodze nie mogę sobie jednak darować
jednego z najważniejszych polskich zabytków drewnianej
architektury. W Dębnie kilkadziesiąt metrów od drogi stoi mały,
niepozorny, ale nad wyraz urokliwy i szalenie interesujący
kościółek. To kościół św. Michała Archanioła, pod którego
gontowym dachem umiejscowiono na tęczowej belce prawdopodobnie
najstarszy drewniany krzyż Podhala, a być może i Polski. Kościół,
który według znawców niemalże nie zmienił się od czasów swego
powstania kryje w swoim wnętrzu także inne genialne zabytki. Są to
posąg św. Mikołaja datowany na 1420 rok, tryptykalny ołtarz z XVI
wieku, czy kopię najstarszego w kraju, bo pochodzącego z ok. 1280
roku obrazu malowanego na lipowej desce. Oryginał ze względów
bezpieczeństwa przeniesiono do krakowskiego Muzeum
Archidiecezjalnego. Dla wielu z odwiedzających to miejsce,
kościółek nabierze znaczenia przez zupełnie inny jednak fakt. Ci,
co na Podhale wybiorą się w nadziei spotkania gdzieś na hali ducha
słynnego Janosika, koniecznie muszą zawitać i tutaj. Przed
ołtarzem z wizerunkiem patrona kościoła, Marek Perepeczko
przyrzekał bowiem Ewie Lemańskiej – słynnej Marynie, swoją
dozgonną miłość. Samą scenę ślubu Jerzy Passendorfer
realizował aż w trzech miejscach Podhala. Gdzie indziej młodzi do
kościoła wchodzili, gdzie indziej przyrzekali, a gdzie indziej
wreszcie- tuż po ślubie, Janosikowi przyszło się pożegnać nie
tylko z żoną, ale i ze zbójnickim życiem.
Ja pożegnałem Dębno
bez zbójnickiego doświadczenia. Wczesnym popołudniem cały i
zdrowy wjechałem do Nowego Targu. Zakupiwszy jeszcze na targowicy
drewnianego konia, rozejrzawszy się pobieżnie po okolicy
westchnąłem tylko głośno kupując bilet. Bo choć solidnych górek
na Podhalu było jak na lekarstwo, to wyjeżdżać stąd na Mazowsze
ni cholery mi się jakoś nie chciało.
Piguła:
Trasa:
1. dzień: Maków Podhalański > Zawoja > Zubrzyca Górna / Dolna > Jabłonka : 52 km
2. dzień: Jabłonka > Czarny Dunajec > Chochołów > Kościelisko > Zakopane > Bukowina
Tatrzańska (Czarna Góra): 75 km
3. dzień: Czarna Góra > Łapsze Niżne > Niedzica > Czorsztyn > Nowy Targ : 68 km.
Jak dotrzeć?
Z centralnej Polski pociągiem do Makowa Podhalańskiego. Alternatywą jest Polskibus.com, który szybciej i bardziej komfortowo dowiezie nas do Zakopanego.
Rower:
Trekking na szosowych oponach 28”
Mapy:
Jeżdżąc po Polsce i innych krajach Europy korzystam zwykle z atlasów i map Marco Polo. Dla mnie skala 1: 250 000 jest wystarczająca. Jeśli czegoś nie wiem, wolę zapytać miejscowych niż targać ze sobą całą bibliotekę.
2. dzień: Jabłonka > Czarny Dunajec > Chochołów > Kościelisko > Zakopane > Bukowina
Tatrzańska (Czarna Góra): 75 km
3. dzień: Czarna Góra > Łapsze Niżne > Niedzica > Czorsztyn > Nowy Targ : 68 km.
Jak dotrzeć?
Z centralnej Polski pociągiem do Makowa Podhalańskiego. Alternatywą jest Polskibus.com, który szybciej i bardziej komfortowo dowiezie nas do Zakopanego.
Rower:
Trekking na szosowych oponach 28”
Mapy:
Jeżdżąc po Polsce i innych krajach Europy korzystam zwykle z atlasów i map Marco Polo. Dla mnie skala 1: 250 000 jest wystarczająca. Jeśli czegoś nie wiem, wolę zapytać miejscowych niż targać ze sobą całą bibliotekę.
Dla kogo:
Dla wszystkich. Trzeba tylko pamiętać, że to jednak góry, a nie Mazowsze. Podjazdy nie są trudne, technika nie ma znaczenia.
Noclegi:
Namiot (za friko, w tysiącgwiazdkowym hotelu ze śniadaniem) oraz w agroturystyce (30 zł w klasie turystycznej, bez śniadania).
Dla wszystkich. Trzeba tylko pamiętać, że to jednak góry, a nie Mazowsze. Podjazdy nie są trudne, technika nie ma znaczenia.
Noclegi:
Namiot (za friko, w tysiącgwiazdkowym hotelu ze śniadaniem) oraz w agroturystyce (30 zł w klasie turystycznej, bez śniadania).
czwartek, 30 maja 2013
WormShowers ciąg dalszy.
Telma y Tiago - dos personas, un bici y un gran viaje. 8 mil al norte.
Odwiedzili mnie kolejni cykliści. Tym razem Portugalczycy. Lizbończycy pedałują przez Europę z Portugalii do Norwegii, do punktu wiecznego jak trawa- na Nordkapp.
8 tysięcy kilometrów, jeden tandem, masa bagażu i ponad trzy miesiące w trasie.
Pojedli, popili i pojechali dalej!
Tiago i Telma. Gracias por todo y buen viaje chicos!
Odwiedzili mnie kolejni cykliści. Tym razem Portugalczycy. Lizbończycy pedałują przez Europę z Portugalii do Norwegii, do punktu wiecznego jak trawa- na Nordkapp.
8 tysięcy kilometrów, jeden tandem, masa bagażu i ponad trzy miesiące w trasie.
Pojedli, popili i pojechali dalej!
Tiago i Telma. Gracias por todo y buen viaje chicos!
niedziela, 5 maja 2013
środa, 10 kwietnia 2013
niedziela, 31 marca 2013
Marie, Bruno and Baltic Sea
Para francuskich podróżników odwiedziła Łowicz.
Zabawna sprawa. Ledwo co zarejestrowałem się w portalu warmshowers.com, a już do mych drzwi zapukali rowerzyści:)
Marie i Bruno, para francuskich podróżników - cyklistów, która w blisko dwa tygodnie przetnie swoimi jednośladami nasz kraj, zawitała w Wielką Sobotę do Łowicza. W godzinach wczesnopopołudniowych mieszkańcy miasta, mogli dostrzec na jego ulicach niecodziennie wyglądających rowerzystów.
W widocznych z daleka strojach, szczelnie zakryci przed wiatrem, pedałowali na objuczonych sakwami rowerach głównymi ulicami miasta. Jeden z rowerów wyposażony był dodatkowo w ponadprzeciętnej wielkości rowerową przyczepkę, co niewątpliwie najbardziej przykuwało uwagę spacerujących w tym czasie po centrum mieszkańców.
Marie i Bruno, to dwuosobowa ekspedycja, która 3 marca 2013 roku wyruszyła z położonego na północy Francji Caen w podróż przez wszystkie okołobałtyckie kraje. Dzień w którym rozpoczynali podróż nazwali kryptonimem "Jour J.". To żart, będący odpowiedzią na słynny drugowojenny "D-Day", tj. moment lądowania Aliantów na okolicznych plażach Normandii. Wielu może dziwić, skąd Łowicz wziął się na drodze ich przejazdu, skoro od morza dzieli nas ponad 300 km? Odpowiedź jest prosta. Trasa cyklistów bynajmniej nie prowadzi wzdłuż wybrzeża. Do Łowicza podróżnicy zawitali kończąc dzień rozpoczęty w Łęczycy. W Wielką Niedzielę, po świątecznym śniadaniu w domu goszczących ich łowiczan, wyjechali dalej w kierunku stolicy. Po zwiedzeniu Warszawy, Marie i Bruno skierują się przez Narwiański Park Narodowy do Białegostoku, a stamtąd przez park biebrzański wjadą na Suwalszczyznę.
Marie, Bruno i "Jour J.". |
Podróżnicy dotarli do naszego miasta, po blisko 2000 km swojej wyprawy. Przed nimi kolejnych 9000 km i ponad pięć miesięcy spędzonych w trasie. Wyprawa podzielona została na dwie części. W pierwszej, cykliści dotrą do Sankt Petersburga, by w drugiej skierować się ku krajom Skandynawii i rozpocząć tym samym powrót do domu. Marie i Bruno wielokrotnie w swojej podróży pytani byli o sens jazdy w tak niesprzyjających warunkach. Z uśmiechem na ustach odpowiadali jednak, że wyprawę tę zaplanowali już dużo wcześniej a podjętą decyzję zdecydowali się zrealizować mimo nie zawsze sprzyjającej pogody. W momencie startu, ta była zresztą stanowczo wiosenna. Zieleń normandzkich traw nie zwiastowała powrotu zimy. Śnieg złapał ich dopiero w Holandii i od tego czasu codziennie zmuszeni są zmagać się z zimą i jej humorami. Mimo wszystko atmosfera w zespole jest pozytywna. Opady i minusowe temperatury nie robią na nich wielkiego wrażenia. Co więcej, zdarzyło się im nawet nocować już w Polsce pod namiotem. Rankiem termometr wskazywał -15 stopni Celsjusza, a gaz w butlach najnormalniej w świecie zamarzł. Taki sposób nocowania jest jednak i dla tej pary wyjątkiem. O ile to możliwe, podróżnicy nocują w prywatnych domach, korzystając z zaproszeń i gościnności mieszkańców. Dotyczy to całej przejechanej już trasy.
Sposobem umożliwiającym znalezienie bezpiecznego noclegu jest serwis zaprojektowany przez i dla rowerzystów obieżyświatów: www.warmshowers.com. Sposób jego działania oraz zasady zbliżone są do innych tego typu portali. Podobnie funkcjonują coachsurfing czy hospitality club, z tą jednak różnicą, że skierowane są do tzw. backpackersów - trampingowców podróżujących z plecakami. Warmshowers skupia wyłącznie cyklistów realizujących swoje stricte rowerowe plany.
Wielu z nas zapewne zastanawia się czym rowerzyści zajmują się na co dzień, skoro pozwolić mogli sobie na tak długi wyjazd. Otóż Marie pracuje z młodzieżą w miejscowym ośrodku kultury, Bruno natomiast jest menadżerem w prywatnej firmie. Obydwoje wychowali już swoje dzieci, a teraz przyszła pora na realizację marzeń o podróżowaniu. Wykorzystują do tego celu bezpłatny sześciomiesięczny urlop. Prawo francuskie pozwala pracownikowi skorzystać z podobnego przywileju na okres 3, 6 lub 12 miesięcy. Francuzi, choć mają bogate doświadczenie w podróżowaniu, są w Polsce po raz pierwszy. W naszym kraju najbardziej ujęła ich polska gościnność, sam Bruno natomiast, stał się miłośnikiem polskich ciast, piwa, oraz... kaszanki! W zwiedzaniu para nastawiona jest na przyrodę. Raczej omijają duże, zakorkowane aglomeracje, tych widzieli już w życiu wiele. Najwięcej radości sprawiają im spotkania z prostymi ludźmi, zakupy w polskich sklepach oraz podglądanie polskiej codzienności.
Podróż Marie i Bruna śledzić można na ich blogu: http://lechappee-belle.blogspot.com.
niedziela, 24 marca 2013
Warmshowers.com
Czy słyszeliście o serwisie wormshowers.com? To inicjatywa podobna do couchsurfingu, czy hospitalityclubu, z tą jednak różnicą, że skierowana jest do miłośników cykloturystyki. Podobnie jak wspomniane serwisy dostępna jest dla całego świata. Można w prosty sposób zarejestrować się na stronie, a następnie w miarę możliwości pomagać będącym w podróży rowerzystom, albo też samemu próbować uzyskać pomoc innych. Rejestrując się znajdziecie tam kilka prostych pytań, oraz zostaniecie poproszeni o określenie w jaki sposób pomóc możesz innym. Może być to tytułowy ciepły prysznic, albo też serwis rowerowy, wyżywienie czy pomoc w zwiedzaniu miasta i okolicy.
Obsługa jest banalna, intuicyjna i szybka. Na mapie googla, bezproblemowo znajdziecie informacje o osobach które zarejestrowały się w okolicy w której przebywacie, albo do której zmierzacie.
Udostępnione dane kontaktowe pozwolą wam nawiązać kontakt bezpośrednio z osoba na której wam zależy.
Warto rozwijać inicjatywę. W Polsce centralnej jeszcze niewiele osób z tego korzysta, ale już w innych regionach widać ożywienie. Dobry sposób na wiosenne wyjazdy? Sprawdzę niebawem:)
Drugi Przegląd przechodzi do historii.
No i ciach!
Drugi Przegląd Fotografii Podróżników Rowerowych CAŁY ŚWIAT W JEDNEJ SAKWIE przeszedł do historii. I powiem, nie chwaląc się zanadto, że przeszedł do niej w sposób udany!
Dla mnie, jako
organizatora najważniejszym było, by wypełnić salę kina Fenix. I
nie chodziło tu tylko o tłum. Chciałem uruchomić do spotkań
pasjonatów podróży – zarówno tych małych, jak i tych stanowczo
większych. Przegląd zorganizowałem z myślą wszystkich, którzy
mają odwagę wychylić nos poza swój region, ale także, a może
przede wszystkim dla tych, którzy podróżowanie kochają, marzą o
nim, ale odwagi takiej wiecznie im brakuje. Wiemy przecież, że
najtrudniej przychodzi nam zorganizowanie pierwszej wyprawy, bez
względu na to, jak daleka ona będzie.
Tomek Grzywaczewski wciągnął bezgranicznie łowicką publiczność w opowieści o Long Walk Plus Expedition. |
2. marca, już na parę
minut po 15.00 do sali kinowej mieszczącej się w Łowickim Ośrodku
Kultury zaczęli napływać goście. Zupełnie dla mnie
niespodziewanie w pierwszych rzędach zasiadła grupa rowerzystów z
Łodzi. Zajęli miejsca, otworzyli termosy i zdecydowanie gotowi już
byli na udział w prelekcjach. Łącznie tego dnia, salę kinową
odwiedziło jak mniemam blisko 150 widzów, a wśród nich byli także przez chwilę Burmistrz Miasta Łowicza Krzysztof Jan Kaliński (który objął
Przegląd swoim Honorowym Patronatem), oraz kilkoro pozostałych włodarzy miasta i powiatu. Zdecydowaną większość jednak stanowiła
młodzież. Najliczniejszą grupą uczestniczącą w imprezie okazała
się grupa turystyki rowerowej lokalnego Gimnazjum nr 2 (nagrodzeni
zostali za to prenumeratą magazynu Rowertour). Kilkanaście osób
reprezentowało szkołę, czynnie biorąc udział tak
w
Przeglądzie, jak i konkursach zorganizowanych podczas jego trwania.
Wśród pozostałych widzów znaleźli się miłośnicy
cykloturystyki z grupy turystycznej Szprycha (grupa PTTK), grupa
turystyki rowerowej Uniwersytetu Trzeciego Wieku w Łowiczu, oraz
kilkadziesiąt innych, niezrzeszonych osób.
Na stoisku można było zakupić książki bezpośrednio od ich autorów, lub otrzymać bezpłatnie archiwalne numery magazynu Poznaj Świat. |
Slajdowisko trwało
równo cztery godziny. Rozpoczął je pokaz Tomka Grzywaczewskiego,
który opowiedział o ekspedycji LONG WALK PLUS, która w 2010 roku
wyruszyła z Jakucka
w kierunku Indii. Pół roku zajęło trzem
podróżnikom dotarcie do Kalkuty. Poruszali się oni śladami
Witolda Glińskiego, uciekiniera z gułagu. Historia przybliżona
przez Tomka wywoływała wśród widzów zarówno wzruszenie, jak i
śmiech. Pełno w jego opowieściach było bowiem dokładnych
informacji, a także anegdot z podróży.
Marcin Korzonek uświadomił miłośników rowerów, że pedałowanie w piachu i pod wiatr również może być atrakcyjne. |
Jako drugi prezentował
swoje zdjęcia i opowieści Marcin Korzonek. Marcin przeniósł salę
kina na pustynie Tadżykistanu i Uzbekistanu, wywołując wśród
widzów niemały podziw. Podróżował bowiem w wybitnie trudnych
warunkach, walcząc z wiatrem i piaskami, tak mało przecież
lubianymi przez miłośników rowerów. Jego opowieści sprawiły, że
dla wielu z nas, kraje Azji Środkowej stały się bardziej
przystępne.
Wreszcie przyszedł czas
na ostatnią prelekcję. Tegoroczne pokazy zamknął Piotrek
Strzeżysz, który poprowadził jednoosobową ekspedycję przez Andy
i Kordyliery. Piotrek jak zwykle porwał tłum wywołując wśród
widzów Przeglądu, momentami głośny, już nie tylko śmiech, ale
rechot. Jego barwne opowieści sprawiły, że nasi goście do dziś
dnia rozmawiają o nim i nadal żądni są kolejnych wrażeń. Mam
nadzieję, że zarówno Piotrek, jak i pozostali podróżnicy, będą
nas odwiedzać
w kolejnych latach, a z Łowicza, uczynią rowerowe miejsce spotkań na mapie Polski.
w kolejnych latach, a z Łowicza, uczynią rowerowe miejsce spotkań na mapie Polski.
Komisja rozstrzygająca konkursy dla publiczności. |
Pomiędzy pokazami można
było odwiedzić stoisko z książkami oraz pobrać bezpłatne,
archiwalne numery magazynu Poznaj- Świat. Goście rozdawali
autografy, a widzowie zadali im szczegółowe pytania. Na końcu
przyszedł czas na rozdanie nagród. Zdecydowanie chciałem uniknąć
losowania. Z jednej strony jest ono demokratyczne, z drugiej jednak
uważam je za nie do końca sprawiedliwe. Przyjąłem założenie, że
najlepszym rozwiązaniem będzie zadawanie publiczności pytań.
Zajęli się tym nasi trzej specjaliści od podróży.
Dla widzów Przeglądu
mieliśmy w tym roku trzy nagrody. Prenumerata magazynu Rowertour za
trzecie, zestaw światełek rowerowych marki Giant (ufundowane przez
sklep rowerowy rowerowo.biz z Łowicza) za drugie, oraz ufundowane
przez firmę CROSSO sakwy za pierwsze miejsce. Sakwy trafiły
niespodziewanie do jednego z najmłodszych widzów, bo zaledwie 10
letniego ucznia szkoły podstawowej Miłosza Wróbla, który wykazał
się największym refleksem i najszybciej unosząc rękę w górę,
udzielił poprawnej odpowiedzi na pytanie Piotra Strzeżysza.
10 letni Miłosz odbiera nagrodę za najszybciej udzieloną odpowiedź w konkursie. |
A
pytanie wcale nie było łatwe. Dotyczyło bowiem wspinaczki na jeden
z wulkanów Ameryki Południowej: w jakim kraju Ameryki Południowej
znajduje się wulkan Aucanqilcha, na który Piotrek podjął próbę
wjazdu rowerem? Miłosz odpowiedział poprawnie wymieniając Chile,
za co został słusznie nagrodzony zarówno sakwami jak i gromkimi
brawami.
Podsumowując mogę
stwierdzić, że tegoroczne pokazy zdecydowanie uważam za udane.
Publiczność dopisała, atmosfera była wzorowa. Nawet drobne
problemy techniczne podczas prezentacji Piotrka nie popsuły nam
nastroju. Widzowie opuścili kino zadowoleni i co najważniejsze z
nadzieją, że za rok znów będą mogli uczestniczyć w podobnej
imprezie. I to mnie cieszy najbardziej.
Na koniec serdecznie dziękuję za pomoc wszystkim tym, którzy przyczynili się do zorganizowania imprezy. Wasze wsparcie
stanowczo przyczyniło się do popularyzacji cykloturystyki,
podróżowania oraz spotkań kulturalnych. Mam nadzieję, że za rok
podobnie jak teraz, równie ochoczo pomożecie mi w
popularyzacji spotkania, wspierając Przegląd swoimi możliwościami.
Photos by Żywe Studio (zywiccy.pl)
czwartek, 28 lutego 2013
Nagrody rozdane!!!
Tarrram!!!
No i ciach! 23 lutego wszystko się okazało. Na auli AWF w Poznaniu rozdano nagrody za miniony rok. Trzy kategorie: POLSKA, EUROPA i ŚWIAT.
Zwycięzca kategorii Polska: Daniel Kocuj za wyprawę "Dziki Wschód".
Karol Flejmer zajął II miejsce kategorii Polska, za wyprawę "W 30 dni dookoła Polski", a Justyna Waszczyńska zajęła III miejsce w kategorii Polska, za wyprawę "Najniższy - najwyższy punkt Polski".
W kategorii Europa zwycieżyli: Tomasz Rupacz, Maksymilian Matras i Paweł Mika za wyprawę "Norwegian Wood". Chłopaki podążali śladami norweskich kolei, przez lasy i knieje przepięknego kraju.
Ryszard Szurkowsk podpisuje magazyn. |
II miejsce w kategorii Europa zajął Zygmunt Szczepanek za podróż "Przez Stalingrad i Astrachań do kraju potomków Ojratów". Uczestniczył w niej także Wojtek Suszek.
III miejce przypadło mnie:)
Gratuluję nagrodzonym, gratuluję nominowanym! Fajnie, że komuś się jeszcze chce!
Subskrybuj:
Posty (Atom)