Rosół w pegeerze.
"Proszę pana, ja jestem umysł ścisły. Mnie się podobają melodie, które już raz słyszałem".
Kiedy parę lat temu zasłyszałem gdzieś ludową melodię wiejskich gospodyń zrzeszonych
w lokalnych kręgach miłośników poleskiego krajobrazu, nie przypuszczałem jeszcze, że nie tylko ja
padnę łupem magii tego regionu. Wiele lat przede mną Polesiem zafascynował się Krzysztof
Klenczon i jak mniemam setki, o ile nie miliony mniej lub bardziej znanych osób. Nie wiem czy
inni pisali o Polesiu piosenki, ale jemu na pewno jedna się udała...
Pośród łąk lasów i wód toni
W ciągłej pustej życia pogoni
Żyje posępny lud Brzęczą much roje nad bagnami
Skrzypi jadący wóz czasami
Poprzez grząską rzekę wbród...
Tym razem ląduję w Dęblinie. Oczywiście nie dosłownie (chociaż mógłbym). W obrębie
miasta znajduje się bowiem jedna z najbardziej znanych w Polsce uczelni. Obok łódzkiej filmówki,
szkoły morskiej w Gdyni i policyjnej szkoły w Szczytnie, Wyższa Szkoła Oficerska Sił
Powietrznych zwana pieszczotliwie "szkoła orląt" jest naszą narodową, uczelnianą dumą. Nic
dziwnego. Jej historia sięga lat dwudziestych XX wieku. Prestiż, bezkonkurencyjność oraz
niegasnący profesjonalizm w kształceniu adeptów lotnictwa sprawiły, że kolejne pokolenia asów
przestworzy opuszczają do dziś jej bramy, uchodząc w świecie za mistrzów swojego fachu.
Dęblin to dla mnie początek. Trzydniowa przerwa w pracy zachęciła mnie do wyjazdu. Miało być Polesie samo w sobie, ale wyszło inaczej. Inaczej czyli zupełnie jak zwykle. Nie miałem konkretnych planów. Zaznaczyłem na mapie jedynie kilka miejsc jakie chciałbym odwiedzić i ruszyłem (możnaby rzec poleciałem) przed siebie.
Czy Dęblin ma swój urok trudno powiedzieć. Ma na pewno ciekawe muzeum do którego
przy okazji wypada zajrzeć. Muzeum Lotnictwa mieszczące się nieopodal wspomnianej szkoły to
prawdziwa perełka wśród muzeów. Kilkadziesiąt statków powietrznych oraz wojskowych maszyn
zgromadzono tu na niewielkiej przestrzeni, co dla mężczyzn, a może nawet i niektórych kobiet
stanowić może nie lada atrakcję. Muzeum można zwiedzać samemu lub z przewodnikiem.
Doświadczeni "oblatywacze" zaserwują nam bez wątpienia garść ciekawych informacji. Opowiedzą
kto i dokąd uciekał wskazanym samolotem za granicę PRL, ile pocisków potrafiły zabrać
największe bombowce, czy przedstawią normy spalania ponaddźwiękowych maszyn. Jeśli nam się
znudzi, zawsze można położyć się pod "ogonem" i w cieniu kadłuba leżąc na zielonej murawie
patrzeć na przelatujące co chwilę nad naszymi głowami samoloty.
Dęblin opuszczam prawą stroną Wisły. Spokojną drogą wojewódzką kierując się na Puławy,
dojeżdżam do Gołębia. Tam, prócz zbudowanego w stylu renesansowo-manierystycznym kościoła
oraz znajdującego się bezpośrednio przy nim ciekawego, bo rzadkiego przykładu "Domu
Loretańskiego" (dla chrześcian stanowić ma kopię domu Świętej Rodziny z Loreto), zobaczyć
można także inne po dęblińskim, bardziej nietypowe już muzeum- Muzeum Nietypowych
Rowerów. Prywatna inicjatywa emerytowanego nauczyciela Józefa Majewskiego, dostrzegalna jest
na cztery kilometry wcześniej, za sprawą reklamującego ją, spaskudzonego czarną farba przystanku
autobusowego. Ci którzy doń trafią (trafić jest nie trudno), będę mieli okazję przyjrzeć się kilku
mniej lub bardziej oryginalnym jedno i kilkuśladom.
Tak jak z Dęblina do Kazimierza podróżować można po obydwu stronach rzeki, tak i do
Kazimierza będącego moim kolejnym etapem podróży prowadzą dwie drogi. Wojewódzka 824 jest
bardziej ruchliwa. Wybieram zatem lewą stronę, by kretymi, pagórkowatymi asfaltami dojechać
do przeuroczego Janowca. Janowiec zawsze mnie fasynował. Dla mnie jest przykładem miasteczka,
gdzie czas płynie wolniej niż gdziekolwiek indziej. Rzut beretem stąd do osławionego Kazimierza,
a klimat jednak zupełnie inny. Zamek straszy, powietrze w centrum stoi, a popołudniowe słońce
zniżające się do horyzontu zachęca do spacerów brukowanymi uliczkami.
Ci, którzy zdecydują sie
zakończyć dzień w jednej z licznych restauracyjek czy pubów w Kazimierzu Dolnym, będą musieli
jeszcze pokonać rzekę. Atrakcją dotarcia do Kazimierza jest bowiem promowa przeprawa. Warto
już w Puławach dowiedzieć się czy promy kursują normalnie. Poziom rzeki oraz złośliwość rzeczy
martwych ma na to wpływ. Ja o problemach z kursowaniem dowiedziałem się dopiero w Janowcu.
Dzięki znajomościom lokalnej pani bibliotekarki udało mi się wraz z rowerem dostać na drugą
stronę. Gdyby nie jej pomoc, musiałbym wracać aż do Puław!
Kazimierza Dolnego nie wypada nie znać. Mnóstwo w nim zabytków. Spichlerz czy kamienice
Przybyłów w rynku stanowią wizytówkę miasta. Niepowtarzalną atmosferę zapawniają klimatyczne
miejsca, wąskie uliczki, niebanalne kazimierzowskie wille, ale także filmowy festiwal dobywający
się tu od wielu już lat. Nie tylko kinomaniacy ale także lubelska czy warszawska elita finansowa,
upodobała sobie okolicę, przez co weekendami miasto staje się prawdziwą rewią mody.
Nawiązując jeszcze do filmu. Przed wyjazdem do Kazimierza warto odświeżyć filmową bibliotekę.
Miasteczko zagrało bowiem w popularnym od 1972 roku serialu dla dzieci pt. "Podróż za jeden
uśmiech". Koniecznie należy obejrzeć drugi odcinek, by móc potem bawić się na rynku
wychwytując podobieństwa i różnice miasta sprzed czterdziestu lat.
Jako, że w letnim okresie moim domem jest namiot i przygodnie spotkane miejsce, po
późnym obiedzie opuściłem miasto i w mniej niż bardziej przez miejscowego rowerzystę
określonym kierunku, nienajprostrzą drogą ruszyłem w kierunku Wąwolnicy. Zatrzymał mnie
dopiero widok człowieka rozrzucajacego siano na świeżo skoszonej łące, pośród polujących na
myszy bocianów. Miejsce to mnie urzekło, a wybór miejsca do spania jest ważnym wyborem.
Podszedłem więc zagaić rozmowę. Ku mojemu szczęściu okazało się, że rolnik jest wyjątkową
gadułą. Wymiana uprzejmości trwała dobrą godzinę. Pośród stogów siana, w sąsiedztwie gaju
i cicho szumiącej rzeki rozbiłem moją wysłużoną "jedynkę" i chwilę po zapadnięciu zmroku spałem
już jak dziecko w sielskiej scenerii polskich łąk. Przez takie momenty uwielbiam lato.
Słońce obudziło mnie wcześnie. W namiocie zrobiło się gorąco jak w piekle i nie warto było
tracić już czasu na dosypianie. Szybkie pakowanie i po godzinie byłem już w drodze do Nałęczowa.
Sanatoryjna miejscowość ze zdrojowym parkiem znana jest Polakom od dawna. Przybywali tu nie
tylko na wypoczynek ale i w twórczych celach takie sławy polskiej literatury jak chociażby
Żeromski czy Prus. Ślady ich obcowania z Nałęczowem można spotkać czy to w okolicach
słynnego uzdrowiskowego stawu, czy też spacerując po mieście. Okolice znane są też z lessowych
wąwozów. Idelne to miejsce na uprawianie porannego joggingu oraz pieszych wędrówek. Może tam tkwi tajemnica fizycznej tężyzny rencistów i emerytów spędzających popołudnia i wieczory
wywijając foxtroty na parkietach miejscowych dancingów...
Z Nałęczowa przebiegającym przez lubelszczyznę Szlakiem Rezydencji Magnackich kieruję
się w stronę Lublina. Weekendami na lokalnych drogach spotkać tam można licznych rowerzystów.
Zorganizowany dzień wcześniej rajd cyklistów pedałujących tandemami sprawił, że kręciło się ich
po okolicy naprawdę sporo. Napotkani panowie byli zdania, że co dwie głowy to nie jedna.
Większy ruch naturalnie odczuć można przed stolicą lubelszczyzny, ale w miarę prosta droga na
lubelską starówkę sprawia, że nie sposób zgubić się przy wjeździe. I tutaj kontynuować można
zwiedzanie miasta przez pryzmat polskiego kina. Zarzucane często włodarzom Lublina zaniedbanie
reprezentacyjnej dzielnicy, mnie osobiście nie denerwuje. Choć trochę to dziwne, że odkąd w 1956
roku, kiedy to Bohdan Kosiński- wybitny polski "czarno - seryjny" dokumentalista, zrealizował w
Lublinie swoją "Lubelską Starówkę", niewiele sie na niej zmieniło, to mnie ona nadal bardziej niż
zniesmaczać, zachwyca. Jestem miłośnikiem podobnych klimatów.
Łęczna nieco mnie zadziwiła. Znałem miejscowość przez pryzmat osiedli i kopalni, ale nie byłem
świadomy historycznego, mocno zaniedbanego centrum. Świadcząca o wielokulturowości
lubelszczyzny synagoga przykuwa uwagę zwiedzających centrum. Podobnie jak sypiące się,
a pamiętające bez wątpienia niejednego rabina malutkie kamienice. Dziś diaspory już nie ma. Jest
za to kopalnia węgla i te słowa piosenki Wojciecha Młynarskiego snujące mi się po głowie gdy
zwiedzam podobne miejsca:
Tych miasteczek nie ma już
Okrył niepamięci kurz
Te uliczki, lisie czapy, kupców rój Płotek z kozą żywicielką
Krawca Szmula z brodą wielką
Co jak nikt umiał szyć ślubny strój...
Łęczna to na szczęście ostatnie większe miasteczko jakie tym razem napotkałem na swej
drodze. Wyznaczony cel prowadzi mnie bowiem w stronę dzikszych terenów. Przede mną
Pojezierze Łęczyńskie oraz Poleski Park Narodowy. Wojewódzką drogą 820 ruszyłem na północ.
Weekend ludzie spędzają nad jeziorami, więc i ja nie powinienem odbiegać od stereotypu
tradycyjnego Polaka. Nie miałem wprawdzie ze sobą grilla i zgrzewki piwa, ale również
postanowiłem zakotwiczyć "nad wodą". Pojezierze Łęczyńskie jest urzekające. Piękne lasy, czyste
jeziora. Tam można wypocząć. Świadczą o tym liczne dacze i zaadoptowane na letniska drewniane
domy. Wędkarze znaleźli tam raj, a i ja przy okazji również. Dzięki uprzejmości pasjonującego się
backpackingiem wędkarza, zatrzymałem się na noc nad jednym z łowisk. Pięć gwiazdek w hotelu to
dla mnie za mało. Zdecydowanie wybieram tysiące i kapiel w jeziorze.
Z Sosnowicy lokalnymi drogami (przez Górki) pedałuję do Zienek. Zupełnie niespodziewanie tam
właśnie, miało miejsce najzabawniejsze spotkanie tego wyjazdu. Zatrzymawszy się pod bramą pegeeru zagadnąłęm wracającą ze sklepu kobietę, by opowiedziała mi co nieco o tym miejscu. Los
sprawił, że Pani Ela (szybko się poznaliśmy), zupełnie jak ja uwielbia rozmawiać. Niewiele
zwlekając zaprosiła mnie do siebie i poczęstowała wyśmienitym rosołem, ze świeżo robionymi,
domowymi kluskami. Przy okazji poznałem kilka rewelacyjnych historii o życiu w PGRze.
Gospodyni przez 30 lat pracowała jako dojarka, wychowując przy tym dziewięcioro swoich dzieci!
Wstając o czwartej nad ranem kontrolowała ponad dwieście krów. Uśmiech nieschodzący z jej
twarzy, smak rosołu oraz widok dziesiątków mielonych kotletów szykowanych przez nią z okazji
rodzinnego zjazdu, najlepiej zapamiętałem z całej mojej trzydniowej wycieczki do serca Polesia.
Będąc w Poleskim Parku Narodowym trudno nie liznąć natury. Przez Wolę Wereszczyńską
i Babsk kieruję się nad Jezioro Łukie. To największy zbiornik wodny w parku. Stanowi on ostoję
dla wodnego ptactwa i wielu gatunków ryb. Dzięki punktom obserwacyjnym można podziwiać jego
krajobraz. Największe wrażenia w parku robią jednak torfowiska. Ciekawym rozwiązaniem jest
ścieżka wzdłuż brzegu Jeziora Łukie. Ułożona z desek, ponad kilometrowa kładka stanowi nie lada
urozmaicenie dla rowerzystów i pieszych. Prowadzi nad mokradłami wijąc się między drzewami
dostarczając pedałującym adrenaliny.
Dla chetnych i mających więcej wolnego czasu polecam
zostać w parku na dłużej. Bez problemu z jego otoczeniu znajdzie się miejsce gdzie rozbijemy
namiot czy wynajmiemy pokój. Na terenie parku zwiedzam jeszcze Muzeum PPN z ciekawą
ekspozycją zwierząt zamieszkujących las i kieruję się na Urszulin. Tam znajduje się siedziba władz
parku. Następnie przez Garbatówkę i Bogdankę (kopalnia) docieram do Puchaczowa. Tuż pod nim,
w Starej Wsi (wjeżdżając od strony Cycowa) znajduje się niezwykle ciekawe miejsce. Kanał
Wieprz- Krzna krzyżuje się tu z rzeką Świnką. Różnica poziomów rzek wynoki około 2 metrów,
a sam widok i pomysł inżynierów wydaje się imponujacy i spektakularny.
Dzień powoli dobiegał już końca, a ja musiałem wrócić do Lublina. Liczne i ciekawe spotkania,
oraz atrakcyjne miejsca nieco wybiły mnie z rytmu pedałowania. Naciskając mocniej na pedały
próbowałem nadrobić zaległości. Średnio mi to się udało, bowiem juz chwilę później ucinałem
sobie w Łańcuchowie pogawędkę z właścicielką kapitalnego dworku zbudowanego
w zakopiańskim stylu według projektu Stanisława Witkiewicza. Wspaniale wyremontowany stał się
dla niej i jej męża oazą spokoju. Samo doświadczenie spacerowania po... pięciohektarowym parku
otaczającym dom było niezwykle miłym doświadczeniem.
Po całym dniu jazdy, zmęczony, ale naładowany pozytwną energią, kierując się przez Mełgiew
i Świdnik dotarłem wieczorem do Lublina. Miasto jeszcze wrzało. Na Krakowskim Przedmieściu
spacerowali zakochani, kibice gorąco dopingowali polskich piłkarzy (wypijajając przy okazji
hektolitry piwa), a ja patrzyłem na to wszystko z boku, zastanawiając się kiedy znów będę mógł
wrócić do mojej ukochanej natury...
W pigułce:
Trasa:
dzień 1: Dęblin > Puławy > Janowiec > Kazimierz Dolny > Wąwolnica ok.80km
dzień 2. Wąwolnica > Nałęczów > Lublin > Łęczna > Stary Orzechów ok 104km
dzień 3. Stary Orzechów > Sosonowica > Zienki > Babsk > PPN > jezioro Łukie > Urszulin >
Puchaczów > Łańcuchów > Mełgiew > Lublin ok. 102KmDla kogo: dla miłośników rzek, wody, ptaków i zabytków architektury murowanej.
Warto zobaczyć: Muzeum lotnictwa w Dęblinie, zespół pałacowo - parkowy w Puławach, Janowiec, Kazimierz Dolny, Nałęczów, lubelska starówka i zabytki Lublina, kanał Wieprz – Krzna, Poleski Park Narodowy.
Noclegi: namiot, 0 zł/noc
Porady: spokojna, łatwa trasa. Odcinek Dęblin > Kazimierz Dolny idealna do podróżowania z dziećmi. Mały ruch za wyjątkiem fragmentu odcinka Lublin - Łęczna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz