wtorek, 23 października 2012


Rosół w pegeerze.

"Proszę pana, ja jestem umysł ścisły. Mnie się podobają melodie, które już raz słyszałem".


Kiedy parę lat temu zasłyszałem gdzieś ludową melodię wiejskich gospodyń zrzeszonych w lokalnych kręgach miłośników poleskiego krajobrazu, nie przypuszczałem jeszcze, że nie tylko ja padnę łupem magii tego regionu. Wiele lat przede mną Polesiem zafascynował się Krzysztof Klenczon i jak mniemam setki, o ile nie miliony mniej lub bardziej znanych osób. Nie wiem czy inni pisali o Polesiu piosenki, ale jemu na pewno jedna się udała...
Pośród łąk lasów i wód toni
W ciągłej pustej życia pogoni Żyje posępny lud 
Brzęczą much roje nad bagnami 
Skrzypi jadący wóz czasami 
Poprzez grząską rzekę wbród...

Tym razem ląduję w Dęblinie. Oczywiście nie dosłownie (chociaż mógłbym). W obrębie miasta znajduje się bowiem jedna z najbardziej znanych w Polsce uczelni. Obok łódzkiej filmówki, szkoły morskiej w Gdyni i policyjnej szkoły w Szczytnie, Wyższa Szkoła Oficerska Sił Powietrznych zwana pieszczotliwie "szkoła orląt" jest naszą narodową, uczelnianą dumą. Nic dziwnego. Jej historia sięga lat dwudziestych XX wieku. Prestiż, bezkonkurencyjność oraz niegasnący profesjonalizm w kształceniu adeptów lotnictwa sprawiły, że kolejne pokolenia asów przestworzy opuszczają do dziś jej bramy, uchodząc w świecie za mistrzów swojego fachu.


W Dęblinie, tak samo jak trudno jest doświadczyć ciszy, tak samo łatwo jest poczuć się niczym na szkoleniach bojowych. Co chwilę bowiem nad głowami przelatują odrzutowce, śmigłowce czy inne latające sprzęty. Dla miłośników militariów i mocnych wrażeń to bez wątpienia raj. A dla miejscowych? Miejscowi chyba musięli się już przyzwyczaić... 


Dęblin to dla mnie początek. Trzydniowa przerwa w pracy zachęciła mnie do wyjazdu. Miało być Polesie samo w sobie, ale wyszło inaczej. Inaczej czyli zupełnie jak zwykle. Nie miałem konkretnych planów. Zaznaczyłem na mapie jedynie kilka miejsc jakie chciałbym odwiedzić i ruszyłem (możnaby rzec poleciałem) przed siebie.
Czy Dęblin ma swój urok trudno powiedzieć. Ma na pewno ciekawe muzeum do którego przy okazji wypada zajrzeć. Muzeum Lotnictwa mieszczące się nieopodal wspomnianej szkoły to prawdziwa perełka wśród muzeów. Kilkadziesiąt statków powietrznych oraz wojskowych maszyn zgromadzono tu na niewielkiej przestrzeni, co dla mężczyzn, a może nawet i niektórych kobiet stanowić może nie lada atrakcję. Muzeum można zwiedzać samemu lub z przewodnikiem. Doświadczeni "oblatywacze" zaserwują nam bez wątpienia garść ciekawych informacji. Opowiedzą kto i dokąd uciekał wskazanym samolotem za granicę PRL, ile pocisków potrafiły zabrać największe bombowce, czy przedstawią normy spalania ponaddźwiękowych maszyn. Jeśli nam się znudzi, zawsze można położyć się pod "ogonem" i w cieniu kadłuba leżąc na zielonej murawie patrzeć na przelatujące co chwilę nad naszymi głowami samoloty.


Dęblin opuszczam prawą stroną Wisły. Spokojną drogą wojewódzką kierując się na Puławy, dojeżdżam do Gołębia. Tam, prócz zbudowanego w stylu renesansowo-manierystycznym kościoła oraz znajdującego się bezpośrednio przy nim ciekawego, bo rzadkiego przykładu "Domu Loretańskiego" (dla chrześcian stanowić ma kopię domu Świętej Rodziny z Loreto), zobaczyć można także inne po dęblińskim, bardziej nietypowe już muzeum- Muzeum Nietypowych Rowerów. Prywatna inicjatywa emerytowanego nauczyciela Józefa Majewskiego, dostrzegalna jest na cztery kilometry wcześniej, za sprawą reklamującego ją, spaskudzonego czarną farba przystanku autobusowego. Ci którzy doń trafią (trafić jest nie trudno), będę mieli okazję przyjrzeć się kilku

mniej lub bardziej oryginalnym jedno i kilkuśladom.

Niewielką odległość pozostałą do Puław pokonuję sprawnie. Warto solidnie nacisnąc w pedały, bowiem zbliżamy sie do interesującego zespołu pałacowego. Warto go dokładnie zwiedzić. Park, choć swoją świetność bez dwóch zdań ma już raczej za sobą, kryje w sobie pewne tajemnicze piękno. Przechadzając sie ścieżkami natrafimy na kilka naprawdę urokliwych miejsc. W gorący letni dzień staje się on doskonalym miejscem na sjestę, natomiast jesienią budzić w nas może bajeczne doznania. Setki starych, liściastych, kolorowych drzew robić muszą ogromne wrażenie. Puławy znane są w Polsce bardziej jako ośrodek przemysłowy. Niebawem jednak może się to zmienić. Unijne dofinansowanie projektu promującego walory Wisły zaowocowało budową nowoczesnego, designerskiego portu rzecznego, skąd w przeciągu paru lat będzie można przedostać się wodną drogą do Janowca i Kazimierza.


Tak jak z Dęblina do Kazimierza podróżować można po obydwu stronach rzeki, tak i do Kazimierza będącego moim kolejnym etapem podróży prowadzą dwie drogi. Wojewódzka 824 jest bardziej ruchliwa. Wybieram zatem lewą stronę, by kretymi, pagórkowatymi asfaltami dojechać do przeuroczego Janowca. Janowiec zawsze mnie fasynował. Dla mnie jest przykładem miasteczka, gdzie czas płynie wolniej niż gdziekolwiek indziej. Rzut beretem stąd do osławionego Kazimierza, a klimat jednak zupełnie inny. Zamek straszy, powietrze w centrum stoi, a popołudniowe słońce zniżające się do horyzontu zachęca do spacerów brukowanymi uliczkami. 


Ci, którzy zdecydują sie zakończyć dzień w jednej z licznych restauracyjek czy pubów w Kazimierzu Dolnym, będą musieli jeszcze pokonać rzekę. Atrakcją dotarcia do Kazimierza jest bowiem promowa przeprawa. Warto już w Puławach dowiedzieć się czy promy kursują normalnie. Poziom rzeki oraz złośliwość rzeczy martwych ma na to wpływ. Ja o problemach z kursowaniem dowiedziałem się dopiero w Janowcu. Dzięki znajomościom lokalnej pani bibliotekarki udało mi się wraz z rowerem dostać na drugą stronę. Gdyby nie jej pomoc, musiałbym wracać aż do Puław!


Kazimierza Dolnego nie wypada nie znać. Mnóstwo w nim zabytków. Spichlerz czy kamienice Przybyłów w rynku stanowią wizytówkę miasta. Niepowtarzalną atmosferę zapawniają klimatyczne miejsca, wąskie uliczki, niebanalne kazimierzowskie wille, ale także filmowy festiwal dobywający się tu od wielu już lat. Nie tylko kinomaniacy ale także lubelska czy warszawska elita finansowa, upodobała sobie okolicę, przez co weekendami miasto staje się prawdziwą rewią mody.
Nawiązując jeszcze do filmu. Przed wyjazdem do Kazimierza warto odświeżyć filmową bibliotekę. Miasteczko zagrało bowiem w popularnym od 1972 roku serialu dla dzieci pt. "Podróż za jeden uśmiech". Koniecznie należy obejrzeć drugi odcinek, by móc potem bawić się na rynku wychwytując podobieństwa i różnice miasta sprzed czterdziestu lat.
Jako, że w letnim okresie moim domem jest namiot i przygodnie spotkane miejsce, po późnym obiedzie opuściłem miasto i w mniej niż bardziej przez miejscowego rowerzystę określonym kierunku, nienajprostrzą drogą ruszyłem w kierunku Wąwolnicy. Zatrzymał mnie dopiero widok człowieka rozrzucajacego siano na świeżo skoszonej łące, pośród polujących na myszy bocianów. Miejsce to mnie urzekło, a wybór miejsca do spania jest ważnym wyborem. Podszedłem więc zagaić rozmowę. Ku mojemu szczęściu okazało się, że rolnik jest wyjątkową gadułą. Wymiana uprzejmości trwała dobrą godzinę. Pośród stogów siana, w sąsiedztwie gaju i cicho szumiącej rzeki rozbiłem moją wysłużoną "jedynkę" i chwilę po zapadnięciu zmroku spałem już jak dziecko w sielskiej scenerii polskich łąk. Przez takie momenty uwielbiam lato.


Słońce obudziło mnie wcześnie. W namiocie zrobiło się gorąco jak w piekle i nie warto było tracić już czasu na dosypianie. Szybkie pakowanie i po godzinie byłem już w drodze do Nałęczowa. Sanatoryjna miejscowość ze zdrojowym parkiem znana jest Polakom od dawna. Przybywali tu nie tylko na wypoczynek ale i w twórczych celach takie sławy polskiej literatury jak chociażby Żeromski czy Prus. Ślady ich obcowania z Nałęczowem można spotkać czy to w okolicach słynnego uzdrowiskowego stawu, czy też spacerując po mieście. Okolice znane są też z lessowych wąwozów. Idelne to miejsce na uprawianie porannego joggingu oraz pieszych wędrówek. Może tam tkwi tajemnica fizycznej tężyzny rencistów i emerytów spędzających popołudnia i wieczory wywijając foxtroty na parkietach miejscowych dancingów...



Z Nałęczowa przebiegającym przez lubelszczyznę Szlakiem Rezydencji Magnackich kieruję się w stronę Lublina. Weekendami na lokalnych drogach spotkać tam można licznych rowerzystów. Zorganizowany dzień wcześniej rajd cyklistów pedałujących tandemami sprawił, że kręciło się ich po okolicy naprawdę sporo. Napotkani panowie byli zdania, że co dwie głowy to nie jedna.


Większy ruch naturalnie odczuć można przed stolicą lubelszczyzny, ale w miarę prosta droga na lubelską starówkę sprawia, że nie sposób zgubić się przy wjeździe. I tutaj kontynuować można zwiedzanie miasta przez pryzmat polskiego kina. Zarzucane często włodarzom Lublina zaniedbanie reprezentacyjnej dzielnicy, mnie osobiście nie denerwuje. Choć trochę to dziwne, że odkąd w 1956 roku, kiedy to Bohdan Kosiński- wybitny polski "czarno - seryjny" dokumentalista, zrealizował w Lublinie swoją "Lubelską Starówkę", niewiele sie na niej zmieniło, to mnie ona nadal bardziej niż zniesmaczać, zachwyca. Jestem miłośnikiem podobnych klimatów.


Jako że do Lublina i tak musiałem wrócić za chwilę na dłużej, zwiedzanie przełożyłem w czasie. Ruchliwą drogą krajową nr 82 skierowałem się na wschód w stronę Łęcznej. Warto poszukać na mapie objazdu. Może troche nadrobimy, za to na pewno będzie bezpieczniej. Do Łęcznej dojechalem już po południu. W wyjątkowym tego dnia upale uciąłem sobie drzemkę, która ku mojemu zaskoczeniu nieco się przedłużyła...
Łęczna nieco mnie zadziwiła. Znałem miejscowość przez pryzmat osiedli i kopalni, ale nie byłem świadomy historycznego, mocno zaniedbanego centrum. Świadcząca o wielokulturowości lubelszczyzny synagoga przykuwa uwagę zwiedzających centrum. Podobnie jak sypiące się, a pamiętające bez wątpienia niejednego rabina malutkie kamienice. Dziś diaspory już nie ma. Jest za to kopalnia węgla i te słowa piosenki Wojciecha Młynarskiego snujące mi się po głowie gdy zwiedzam podobne miejsca:

Tych miasteczek nie ma już Okrył niepamięci kurz
Te uliczki, lisie czapy, kupców rój Płotek z kozą żywicielką
Krawca Szmula z brodą wielką Co jak nikt umiał szyć ślubny strój...


Łęczna to na szczęście ostatnie większe miasteczko jakie tym razem napotkałem na swej drodze. Wyznaczony cel prowadzi mnie bowiem w stronę dzikszych terenów. Przede mną Pojezierze Łęczyńskie oraz Poleski Park Narodowy. Wojewódzką drogą 820 ruszyłem na północ. Weekend ludzie spędzają nad jeziorami, więc i ja nie powinienem odbiegać od stereotypu tradycyjnego Polaka. Nie miałem wprawdzie ze sobą grilla i zgrzewki piwa, ale również postanowiłem zakotwiczyć "nad wodą". Pojezierze Łęczyńskie jest urzekające. Piękne lasy, czyste jeziora. Tam można wypocząć. Świadczą o tym liczne dacze i zaadoptowane na letniska drewniane domy. Wędkarze znaleźli tam raj, a i ja przy okazji również. Dzięki uprzejmości pasjonującego się backpackingiem wędkarza, zatrzymałem się na noc nad jednym z łowisk. Pięć gwiazdek w hotelu to dla mnie za mało. Zdecydowanie wybieram tysiące i kapiel w jeziorze.


Następnego ranka docieram do Sosnowicy. Przez nią prowadzi najdłuższy polski, bo 140km kanał Wieprz- Krzna. Sam kanał jest nieżeglowny, a w dodatku jak się szaczuje przynosi dla środowiska więcej szkód niż pożytków. Przy wjeździe do wsi widać z daleka wieżę Cerkwi Świętych Apostołów Piotra i Pawła. Cerkiew niestety pozostaje od dłuższgo czasu w remoncie. Maleńka parafia została zlikwidowana w wyniku akcji Wisła. Do dziś nie powróciła do czasów świetności. Dla lubiących żywą kulturę prawosławia, warto polecić nieodległą Holę słynącą z lipcowego odpustu. 


Z Sosnowicy lokalnymi drogami (przez Górki) pedałuję do Zienek. Zupełnie niespodziewanie tam właśnie, miało miejsce najzabawniejsze spotkanie tego wyjazdu. Zatrzymawszy się pod bramą pegeeru zagadnąłęm wracającą ze sklepu kobietę, by opowiedziała mi co nieco o tym miejscu. Los sprawił, że Pani Ela (szybko się poznaliśmy), zupełnie jak ja uwielbia rozmawiać. Niewiele zwlekając zaprosiła mnie do siebie i poczęstowała wyśmienitym rosołem, ze świeżo robionymi, domowymi kluskami. Przy okazji poznałem kilka rewelacyjnych historii o życiu w PGRze. Gospodyni przez 30 lat pracowała jako dojarka, wychowując przy tym dziewięcioro swoich dzieci! Wstając o czwartej nad ranem kontrolowała ponad dwieście krów. Uśmiech nieschodzący z jej twarzy, smak rosołu oraz widok dziesiątków mielonych kotletów szykowanych przez nią z okazji rodzinnego zjazdu, najlepiej zapamiętałem z całej mojej trzydniowej wycieczki do serca Polesia.



Będąc w Poleskim Parku Narodowym trudno nie liznąć natury. Przez Wolę Wereszczyńską i Babsk kieruję się nad Jezioro Łukie. To największy zbiornik wodny w parku. Stanowi on ostoję dla wodnego ptactwa i wielu gatunków ryb. Dzięki punktom obserwacyjnym można podziwiać jego krajobraz. Największe wrażenia w parku robią jednak torfowiska. Ciekawym rozwiązaniem jest ścieżka wzdłuż brzegu Jeziora Łukie. Ułożona z desek, ponad kilometrowa kładka stanowi nie lada urozmaicenie dla rowerzystów i pieszych. Prowadzi nad mokradłami wijąc się między drzewami dostarczając pedałującym adrenaliny. 


Dla chetnych i mających więcej wolnego czasu polecam zostać w parku na dłużej. Bez problemu z jego otoczeniu znajdzie się miejsce gdzie rozbijemy namiot czy wynajmiemy pokój. Na terenie parku zwiedzam jeszcze Muzeum PPN z ciekawą ekspozycją zwierząt zamieszkujących las i kieruję się na Urszulin. Tam znajduje się siedziba władz parku. Następnie przez Garbatówkę i Bogdankę (kopalnia) docieram do Puchaczowa. Tuż pod nim, w Starej Wsi (wjeżdżając od strony Cycowa) znajduje się niezwykle ciekawe miejsce. Kanał Wieprz- Krzna krzyżuje się tu z rzeką Świnką. Różnica poziomów rzek wynoki około 2 metrów, a sam widok i pomysł inżynierów wydaje się imponujacy i spektakularny.
Dzień powoli dobiegał już końca, a ja musiałem wrócić do Lublina. Liczne i ciekawe spotkania, oraz atrakcyjne miejsca nieco wybiły mnie z rytmu pedałowania. Naciskając mocniej na pedały próbowałem nadrobić zaległości. Średnio mi to się udało, bowiem juz chwilę później ucinałem sobie w Łańcuchowie pogawędkę z właścicielką kapitalnego dworku zbudowanego w zakopiańskim stylu według projektu Stanisława Witkiewicza. Wspaniale wyremontowany stał się dla niej i jej męża oazą spokoju. Samo doświadczenie spacerowania po... pięciohektarowym parku otaczającym dom było niezwykle miłym doświadczeniem. 


Po całym dniu jazdy, zmęczony, ale naładowany pozytwną energią, kierując się przez Mełgiew i Świdnik dotarłem wieczorem do Lublina. Miasto jeszcze wrzało. Na Krakowskim Przedmieściu spacerowali zakochani, kibice gorąco dopingowali polskich piłkarzy (wypijajając przy okazji hektolitry piwa), a ja patrzyłem na to wszystko z boku, zastanawiając się kiedy znów będę mógł wrócić do mojej ukochanej natury...

W pigułce:
Trasa:

dzień 1: Dęblin > Puławy > Janowiec > Kazimierz Dolny > Wąwolnica ok.80km
dzień 2. Wąwolnica > Nałęczów > Lublin > Łęczna > Stary Orzechów ok 104km dzień 3. Stary Orzechów > Sosonowica > Zienki > Babsk > PPN > jezioro Łukie > Urszulin > Puchaczów > Łańcuchów > Mełgiew > Lublin ok. 102Km
Dla kogo: dla miłośników rzek, wody, ptaków i zabytków architektury murowanej.
Warto zobaczyć: Muzeum lotnictwa w Dęblinie, zespół pałacowo - parkowy w Puławach, Janowiec, Kazimierz Dolny, Nałęczów, lubelska starówka i zabytki Lublina, kanał Wieprz – Krzna, Poleski Park Narodowy.
Noclegi: namiot, 0 zł/noc
Porady: spokojna, łatwa trasa. Odcinek Dęblin > Kazimierz Dolny idealna do podróżowania z dziećmi. Mały ruch za wyjątkiem fragmentu odcinka Lublin - Łęczna. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz