wtorek, 23 października 2012


Andaluzja tonie w słońcu.



Wakacje. Kto z nas nie marzy o urlopie? Nie ma takich! Zdrowo myślący człowiek pracuje żeby żyć, ale nigdy odwrotnie. Jestem wiernym wyznawcą tejże zasady. Po roku zakasywania rękawów, odmawiania sobie dłuższych niż kilkudniowych wyjazdów, poświęcaniu się pracy, wynikom i karierze postanowiłem w marcu rzucić wszystko, spakować szpeje i kupić bilet na samolot.

Kierunek południowy zachód. Konkretnie Półwysep Iberyjski i Hiszpania. Dlaczego? To chyba oczywiste! Po ciemnej, chłodnej i nielubianej przeze mnie zimie, dobrze jest znaleźć się nagle w przyjemnym, zielonym i słonecznym miejscu. Po kilkugodzinnym locie, z przesiadką w Paryżu, na przełomie marca i kwietnia wylądowałem w Maladze. Skręcanie roweru zajęło mi nie więcej niż godzinę. Lądowalem nocą, więc do świtu pozostało jeszcze trochę czasu. Znalazłszy spokojne miejsce, skulony na karimacie zapadłem w płytką, bo płytką ale jednak drzemkę. Na południu Hiszpanii świtać zaczynało przed siódmą. Lotnisko nie było mi obce, toteż opuszczenie jego strefy nie było problematyczne. Dotarcie na rozciągającą się niedaleko plażę także. Jakże miłe jest uczucie, kiedy po zimowej aurze człowiek staje nagle w obliczu słońca, bezchmurnego nieba, szumu fal Morza Śródziemnego, delikatnego piasku i słonopachnęcej bryzy. Choć bary na plażach przez tygodnie pozostaną jeszcze zamknięte, choć leżaki służyć będą wybranym tylko turystom, choć nieliczni spacerowicze, biegacze i rowerzyści okazjonalnie będą nam się pokazywać na brzegowej linii, to jednak widok południowohiszpańskich plaż zawsze pozostanie dla mnie motywujący. Jakże doskonale można się tam poczuć! Świadomy wolnego czasu, wiedząc, że nikt przez kolejne tygodnie nie będzie mnie poganiał, że nic mnie nie zmusi do narzucania sobie nienormalnego tempa, wyciągnięty na leżaku zacząłem swoje wakacje od pożywnego śniadania.


Wylatując z Polski miałem konkretny plan. Moim celem było południkowe przecięcie Hiszpanii od morza do morza i dotarcie nad Atlantyk. 9/10 planu zrealizowałem sumiennie. Ostatnia część pozostała niestety na inny czas. Przez blisko cztery kolejne tygodnie przemierzyłem ponad 1700km hiszpańskich dróg, odwiedziłem kilkanaście wspaniałych miast, zwiedziłem masę zabytków, poznałem rzesze wspaniałych i uśmiechniętych ludzi, a przede wszystkim znów poczułem to co kocham najbardziej - wolność!



Królestwo Hiszpanii jest różnorodne niczym flora Amazonii. Dla wielu Polaków kraj ten to jednak jedynie wielka plaża, ubarwiona barami, winnicami i muzyką flamenco. Ale czy na pewno tak jest? Czy Hiszpania to jedynie Barcelona, Madryt, Costa del Sol i Ibiza?


Wino, muzyka i śpiew, czyli pętla z Malagi do Sevilli.

Dla wielu z nas Hiszpania zaczyna się i kończy na południu. Mówimy Hiszpania, myślimy Andaluzja. Przed oczami naszej wyobraźni pojawiają się piaszczyste plaże, zielone palmy, sady pomarańczowe i oliwne gaje przyprawione bezkresnym błękitem nieba i stukotem obcasów gorących, hiszpańskich kobiet tańczących flamenco. Sporo w tym racji, ale bez przesady.


Andaluzja jest bez wątpienia najbardziej popularnym kierunkiem podróży. Na 365 dni w roku, przypada 320 dni słonecznych. Rzadko kto ma tam problemy z depresją i brakiem witaminy D. Przekonali się już o tym Niemcy i Brytyjczycy, którzy masowo wykupują ziemię na Costa del Sol, urządzają apartamenty, otwieraja kolejne angielskie hipermarkety i antykwariaty z tzw. "zabytkowymi", a na prawdę holenderskimi meblami. Tłok na plażach, tłumy w restauracjach i ceny na poziomie Francuskiej Riviery sprawiają, że dla miłośników taniego podróżowania,

poludniowe wybrzeże raczej nieciekawie będzie się kojarzyć. Kiedy w interiorze za nocleg w casa rural (odpowiednik naszej agroturystyki) zapłacimy ok 10-15 Euro, to w tej cenie na Costa del Sol możemy położyć się we wlasnym namiocie na dwugwiazdkowym polu campingowym. Podobnie jest ze wszystkim. Ceny w restauracjach są mocno przesadzone i rzadko kiedy adekwatne do tego co serwuje kuchnia, a sklepy z pamiątkami wręcz kpią z turystów proponując horendalne sumy za pamiątki "made in china".
Mimo to jednego Andaluzji odmówić nie można. Uroku. Kiedy zaczniemy unikać turystycznych miejscowości i szerokim łukiem omijać knajpy z menu w języku angielskim zrozumiemy, że znaleźliśmy się w jednym z najciekawszych kulturalnie, społecznie i geograficznie regionów Hiszpanii. Dla tych, którzy tak ja ja lubią tego doświadczać szybko i bezboleśnie, proponuję jak najprędzej uciekać z nad morza w interior.


Początkowo mój plan dotarcia do Sevilli wyglądał następująco. W Maladze kieruję się na południe i na wysokości Estepony uciekam w góry. Gęsta jak smoła sieć autostrad i tras szybkiego ruchu z jednej strony ratuje rowerzystów odciążając ruch na lokanych drogach, z drugiej jednak niekiedy zupełnie pozbawia przyjemności czerpanej z jazdy. Dotarcie do Estepony wzdłuż morza, według moich przewidywań prócz tego, że okazało się trudne, to było również niebezpieczne. Ogromny ruch na "nacionalce", braki w infrastrukturze podmiejskiej ułatwiającej życie miłośnikom roweru sprawił, że już na starcie natychmiast zweryfikowałem (i bardzo słusznie) swój plan. Doprawdy nie wiem, jak moi znajomi potrafią podróżować wzdłuż hiszpańskich wybrzeży. Ja tego najwidoczniej jeszcze nie potrafię.


Palcem po mapie przetarłem sobie szlak. Wiódł przez góry, ale co z tego? Przecież ja uwielbiam się wspinać! Chyba nic nie sprawia mi w pedałowaniu takiej frajdy jak jazda na przełęcze. Kiedy widoki łagodzą zmęczenie, a zakręty zaczęcają do "ciśnięcia po pedałach" czuje się jak w bajce. Andaluzja szybko okazała się taką właśnie bajką. Przez niewielkie, spokojne i senne jak cały region miasteczka: Alhaurin el Grande, Coin oraz Yunquerę i wkroczyłem na teren Parku Naturalnego Sierra de las Nieves. W zasadzie droga już od wyjazdu z Malagi pnie się do góry, ale dopiero od Coin podjazdy zaczynają być zauważalne. Temperatura i słońce na kilkustopniowych podjazdach, nawet pod koniec marca sprawiają wrażenie, że kręcimy w środku polskiego lata. Błędem okaząło się nieużywanie kremu z filtrem. Kilka dni później wspominałem południe przekręcając się w nocy „na drugie ucho”. Serrania Penibetica z Pasmem Serrania de Ronda to raj dla lubiących podjazdy. Gładkie asfalty, kapitalne widoki, niezauważalny ruch. Wielokrotnie spotykałem rowerzystów, czy kolarzy trenujących na solidnych wzniesieniach. To ułatwia odpowiedź na pytanie skąd tylu świetnych Hiszpanów w rankingach najlepszych cyklistów...


Sierra de Ronda to również idealne miejsce na nocowanie pod namiotem. Żal nie rozbijać się na dziko, bowiem miejsca jakie mijamy przy szosie same do tego zachęcają. Wielokrotnie na południu natrafiałem na opuszczone domy, nieużytkowane oliwne gaje i „tereny niczyje”, na których bez problemu możemy założyć kulturalny biwak. Moją druga noc w Andaluzji spędziłem na 820 metrach n.p.m. w takim wlaśnie gaju, obok wystawionej na sprzedaż finci. Puerto de las Abejas okazało się strzałem w dziesiątkę. Widok na tonącą w porannym słońcu, malowniczo położoną Alozainę okazał się miłym początkiem trudnego dnia. Trudnego, bowiem z perspektywą pokonania kolejnej, nieco wyższej, bo położonej na 1190m przełęczy Puerto del Viento. Nie musiałem pędzić. Umilałem sobie czas jak mogłem. Ceremonia picia porannej kawy każdego kolejnego dnia była niemalże obowiązkowa. W Hiszpanii każdy chyba, nawet najmniejszy bar posiada na wyposażeniu ciśnieniowy ekspres, a kawa którą zamówimy w lokalnych knajpkach smakuje jak dla mnie po stokroć lepiej niż ta na warszawskim Nowym Świecie...



Warto też będąc w Hiszpanii próbować tamtejszych śniadań. Proste kanapki z jamon iberico, czy chorizo potrafią zadowolić nawet wytrawnych smakoszy. W El Burgo, miasteczku w ktorym niewiele się dzieje, a każdy turysta jest już wydarzeniem, leniwie spędziłem poranek. Starsi panowie grający w karty, patancę czy szachy grupowali się na ławeczkach wyglądając na ulicach atrakcji i znajomych twarzy. Kiedy im się znudziło siedzenie, spacerowali do baru, wypijali kieliszek sherry i znów szukali swojego miejsca...


Przełęcz Wiatru daje się odczuć tuz po wyjeździe z El Burgo. Momentami „jedynie pod górkę”, momentami stromo, ale ciągle w górę. Serpentyny wiją się jak piskorze wzdłuż skalistych zboczy porośniętych imponujacej wysokości świerkami niejednokrotnie odsłaniając za kolejnymi zakrętami genialne górskie widoki. Warto wyszukać na mapie punkty obserwacyjne. Doskonale przygotowane dla turystów pozwalają cieszyć się pejzażem w bezpieczny sposób. Często bowiem najpiękniejsze miejsca graniczą z urwiskami. Próba uchwycenia magii gór na zdjęciach, w takich miejscach może nas drogo kosztować. Po niemal trzygodzinnym podjeździe docieram na przełęcz. Pierwsze na co zwraca się tam uwagę to... kobiecy śpiew. Ale skąd on dochodzi? Z początku pomyśłałem, że to po prostu muzyka płynąca z zaparkowanego auta, ale zagadkę rozwiązałem dopiero po kilku minutach uważnego słuchania. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że dyrygentem chórów był właśnie wiatr! Szczeliny i jaskinie jakie natura stworzyła w okolicznych skałach sprawiają wrażenie, że w porywach wiatru góry mruczą swoje, sobie tylko znane pieśni. Genialne doświadczenie!



Z Puerto del Viento zjechać jest zdecydowanie łatwiej. Po kilkunastu minutach docieam do Rondy. Słynne w świecie ze swojego położenia miasto przeżywało właśnie najazd turystów. Mój pobyt na południu zaplanowałem na okres świąt wielkanocnych. Masa turystów, gości i przyjaciół odwiedziła miasto, więc w najbardziej popularnych miejscach trudno było zaznać spokoju. Koreańczycy, Amerykanie, wszechobecni na południu Niemcy i Brytyjczycy kręcili się po ulicach, placach, mostach i kawiarniach. Ronda jest godna polecenia. Dla chcących tam przenocować polecam miejscowe apartamenty. Niedrogo, w przyjemnych warunkach spędzić można noc w XIX wiecznych i starszych kamienicach, wybielonych wapnem i udekorowanych pachnącymi kwiatami. Mając do dyspozycji dzień, na pewno nie będziemy narzekać na brak atrakcji. Kiedy sam widok z tarasu zaprze nam dech w piersiach, sporo minie czasu zanim dojdziemy do siebie. Podobnie będzie też pod słynnym, kamiennym, wysokim na kilkadziesiąt metrów Puente Nuevo (Nowym Mostem), łączącym dwie części miasta. To on, obok urwiska jest jego największą atrakcją. W mieście zobaczyć też można pozostałości kultury rzymskiej (akwedukt), oraz tradycyjny na południu Plaza de Toros.


Dzień chylił się już ku końcowi gdy zdecydowałem się jechać dalej. Pozostanie na noc w lokalnym hostelu okazało się niemożliwe. Może to i dobrze, bo dzięki temu namiot mój stanął po raz wtóry w pobliżu kolejnej napotkanej przełęczy - Puerto de Montejaque. Z Rondy bowiem, drogą 376 skierowałem się w stronę stolicy regionu- Sevilli. Noc spędziłem w starym sadzie w towarzystwie liczącego blisko 30 sztuk stada saren! Okazało się, że mają tam swoje stałe, nocne żerowisko! Podróżowanie z własnym namiotem ma swoje ogromne plusy. Wolność jaką daje nam namiot, cisza nocy i spokój poranka oraz bliskość natury sprawiają, że trudno zasnąć potem w obleganych schroniskach czy hostelach.



A kolejna noc miała wypaść właśnie w hostelu. Po trzech dniach pedałowania dotarłem bowem do jednego z najbardziej urokliwych i przez to bardzo popularnych miast Hiszpanii - do Sevilli. Wjazd do miasta nie należy do najprzyjemniejszych. Z Utrery do centrum pedałuje się wzdłuż autostrady. Via del servicio przez ponad 30km ułatwia podróżowanie, ale mimo wszystko niewiele czerpie się z tego przyjemności. W samej Sevilli najłatwiej poruszać się ścieżkami dla cyklistów. Są one dobrze utrzymane, a oznakowanie miasta jest wzorowe.


Słynąca z górującej nad miastem Giraldy, stylu mudejar, pałacu królewskiego Reales Alcazares i żydowskiej dzielnicy Barrio de Santa Cruz, Sevilla urzeka turystów. Trzecia co do wielkości katedra świata, będąca mieszanką stylów późnego gotyku i renesansu jest imponująca. Katedra prócz swojej oryginalnej historii słynie również z niebanalnego ołtarza przystrojonego ponad dwiema tonami złota i grobem Krzysztofa Kolumba, którego ciało według Hiszpanów spoczywa w jej murach. Sevilla to także Guadalquivir, botellony (niesformalizowany zwyczaj piknikowania młodych ludzi nad rzeką) oraz kilka innych mniej lub bardziej znanych atrakcji. Liczne tapas-bary, piwiarnie i drobne restauracyjki zachęcają zapachami do próbowania ich specjałów. Kuchni Andaluzji bogatej w owoce morza, ryż i różne rodzaje cudownie doprawionych mięs trudno się oprzeć. Do Sevilli trafiłem drugi raz. 


Drugi raz też miałem okazję uczestniczyć w wielkanocnych procesjach. Legendarne obchody Semana Santa ściągaja do miasta setki tysięcy gości. Kilometrowe procesje przemierzające miasto, muzyka dętych orkiestr, zapach kadzideł. To wszystko w połączeniu z ogromnym tłumem sprawia, że zaczynamy czuć się jak w mrowisku. Bractwa kapturowe, krzyżowcy, platformy z postaciami mieszają się z zapachem wina, paelli i churros maczanych w gorącej czekoladzie. Uczestniczenie w podobnym widowisku nie pozostawia nas obojętnym w stosunku do starochrześcijańskiej kultury Półwyspu Iberyjskiego. Moim domem w Sevilli był hostel na Trianie. Sieć Backpackers jest przyjazna dla rowerzystów. Nie ma problemu z garażowaniem sprzętu, a nawet wykorzystaniem zgromadzonych tam narzedzi. Oblężenie miasta sprawiło, że dostałem ostatnie wolne łóżko. Na tarasie! Przyjemna, ciepla noc i miłe towarzystwo. Czego chcieć więcej?


Po dwóch dniach znów założyłem sakwy na bagażnik i ruszyłem na północ. Ponownie odwiedzić Sevillę miałem dopiero kilka tygodni później, by inną drogą wrócić stamtąd do Malagi, miasta początku i końca mojej podróży.

1500km w nogach, czyli jak dobrze znów przywitać lato.

Czasem jest tak, że raz to za mało. Mnie mało i dwa razy. Zmoknięty, wychłodzony, solidnie przewiany zimnym wiatrem północy, z ulgą wysiadłem z autobusu. 14 godzin jazdy z północy na południe to jak dla mnie dużo za dużo. Sprawdziłem czy nogi są całe. Mimo ekwilibrystyki dokonywanej na siedzeniu przetrwałem podróż. Autobusy są wygodne, ale po siódmej godzinie zacząłem zastanawiać się za jakie grzechy siedzę w tym metalowym pudełku. Niestety wygrała ekonomia.

Różnica temperatur między Santiago a Sevillą pod koniec kwietnia nie była duża i wynosiła... 21 stopni. Słońce w Sevilli zupełnie mi nie przeszkadzało. Wyjeżdżając z dworca poczułem się jak w domu. W autobusie, w wyniku nocnej przesiadki straciłem swoje mapy. Strata może niewielka, ale jednak mapa dla rowerzysty jest rzeczą cenną.


Ruszyłem więc zaraz w poszukiwaniu zastępstwa. W kilku księgarniach zauważyłem braki. To ważna informacja, bowiem ci, którzy zechcą kręcić przez Andaluzję powinni zabezpieczyć się w tej kwestii. W Polsce mamy jednak sporo dobrych sklepów z mapami a ich wybór jest bardzo atrakcyjny. Zakupiwszy mapę raz jeszcze odwiedziłem wnętrze katedry. Słońce malowało witraże. Miasto nie kipiało już przyjezdnymi jak przed miesiącem. Spokojnie spacerowałem budzącymi się uliczkami, ciesząc się grą świateł i zapachem porannego espresso. Przemknąwszy przez place i przepiękny Park Marii Luizy, najprostszą drogą opuściłem miasto kierując się trasą N-IV na Kadyks.
Kilka godzin solidnego pedałowania sprawiło, że wczesnym popołudniem znalazłem się na „Szlaku białych miasteczek” (słynne „pueblos blancos”). 


Charakterystyczna, południowo hiszpańska architektura, niewysokich, bo maksymalnie dwupiętrowych domów, pokrytych często czerwono ceglaną dachówką naprawdę urzeka. Spacery wąskimi, krętymi uliczkami sprawiają mnóstwo radości choć dla sakwiarzy mogę być nie lada utrudnieniem. Położone nierzadko na wzgórzach miasteczka cechują różnice wysokości, a co za tym idzie pełno tam schodków, kilkunastostopniowych podjazdów, balkonów i pieszych tylko skrótów.


Fotogeniczne dzielnice chroniące doskonale przed lejącym się z nieba żarem bardziej niż do drogi motywują do błogiego nicnierobienia. Przez Villamartin i Prado del Rey dotarłem w okolice El Bosque. Żal mi było nocować na polu namiotowym. Choć to najciekawsze, które mijałem po drodze wyposażone było w odkryty basen, to jednak doświadczony niezwykłymi możliwościami pędziłem przed siebie. Nigdy nie wiadomo co nas spotka za zakrętem, ale zawsze dla bezpieczeństwa i spokoju sumienia pokonuję jeszcze ten najbliższy w nadziei, że znajdę tam coś wyjątkowego. 


Dwie ostatnie noce w górach, znów udało mi się spędzić w niezwykłych okolicznościach. Soczysta trawa i zapierające dech widoki sprawiały, że rano człowiekowi łatwiej wstać, a „wczorajsza” bułka smakuje niczym najlepszy rarytas. Ale Serrania de Ronda to nie tylko pejzaże. Dla miłośników ptaków stworzono tam liczne oazy. W pobliżu jezior czy nad rzekami, skupiają one migrujące i stale zamieszkujące Andaluzję gatunki Na południu półwyspu, ptasie rezerwaty zwiedzać można tuż nad Morzem Śródziemnym. Miłośnikom motoryzacji natomiast polecam śledzenie w internecie kalendarium rajdów samochodowych. W Ubrique trafiłem na rajd weteranow. Legendarne pojazdy najlepszych marek stanęły na starcie corocznego wyścigu. Nie mogłem odmówić sobie przechadzki po pitstopie. Ryk silników ogromnych maszyn wprawdzie płoszy ptaki, ale mnie osobiście zdecydowanie bardziej podnosi adrenalinę. Ubrique słynie w Hiszpanii także z manufaktury. Mieszczą się tam liczne zakłady garbarskie. W ekskluzywnych, przyfabrycznych sklepikach kupić można wyśmienite buty, paski, portfele i eleganckie torby. Warto też zaczerpnąć siły w lokalnych knajpkach, bowiem kierując się w stronę Gaucin musimy być przygotowani na nie lada podjazdy. Wprawdzie widoki łagodzą zmęczenie, ale swoje każdy musi tam wykręcić.



Ostatni dzień „górskiej premii” przypadł natomiast na szalone zjazdy. Do linii brzegowej pozostało kilkadziesiąt kilometrów. Przez niewielkie, sympatyczne Gaucin oraz spektakularnie położone Casares dotarłem do Manilvy. Po blisko miesiącu, odkąd zaczynałem swą podróż, znów zamoczyłem stopy w słonej, morskiej wodzie. Na plażach osławionej Costa del Sol panował już ruch niczym na zakopiańskich Krupówkach. Cała Europa leżała w kąpielówkach do góry brzuchem „robiąc się” na brąz. Tłoczne, dokładnie zagospodarowane nadmorskie tereny stanowią dla jednych miejsce biznesu, dla innych corocznego wypoczynku. Mnie nie urzekły niczym szczególnym. Biorąc pod uwagę genialne, spokojne i puste plaże rozciągające się wzdłuż wgryzających się w Morze Kantabryjskie klifów oddalonej o blisko 1000km Asturii i Kantabrii, raczej słabo wypadają w rankingu hiszpańskich atrakcji.


Im dalej na wschód, tym tłok robi się mniejszy. Malaga sprawia wrażenie bardziej hiszpańskiej, aniżeli Marbella czy Fuengirola. Mniej w niej cudzoziemców, liczniejsze atrakcje dla lubiących historię i marynistyczne klimaty. Spory port z nowoczesną architekturą, katedra, wzgórze zamkowe, czy odbywający się pod koniec kwietnia festiwal filmowy zachęca do poznania tego pełnego możliwości miasta. Kiedy mijając hotel Malaga Palacio zobaczyłem rozciągnięty czerwony dywan i tłum fanek oczekujących Javiera Bardem i Penelopy Cruz zrozumiałem, że Andaluzja w przeciągu kilkunastu lat stanowczo zmieniła swoje oblicze. Przeskok jest ogromny. Niegdyś zacofany i analfabetyczny region, staje się dziś centrum kultury i sztuki. Miło, bo dzięki temu południe jest naprawdę interesujące. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz