wtorek, 23 października 2012
Rosół w pegeerze.
"Proszę pana, ja jestem umysł ścisły. Mnie się podobają melodie, które już raz słyszałem".
Kiedy parę lat temu zasłyszałem gdzieś ludową melodię wiejskich gospodyń zrzeszonych
w lokalnych kręgach miłośników poleskiego krajobrazu, nie przypuszczałem jeszcze, że nie tylko ja
padnę łupem magii tego regionu. Wiele lat przede mną Polesiem zafascynował się Krzysztof
Klenczon i jak mniemam setki, o ile nie miliony mniej lub bardziej znanych osób. Nie wiem czy
inni pisali o Polesiu piosenki, ale jemu na pewno jedna się udała...
Pośród łąk lasów i wód toni
W ciągłej pustej życia pogoni
Żyje posępny lud Brzęczą much roje nad bagnami
Skrzypi jadący wóz czasami
Poprzez grząską rzekę wbród...
Tym razem ląduję w Dęblinie. Oczywiście nie dosłownie (chociaż mógłbym). W obrębie
miasta znajduje się bowiem jedna z najbardziej znanych w Polsce uczelni. Obok łódzkiej filmówki,
szkoły morskiej w Gdyni i policyjnej szkoły w Szczytnie, Wyższa Szkoła Oficerska Sił
Powietrznych zwana pieszczotliwie "szkoła orląt" jest naszą narodową, uczelnianą dumą. Nic
dziwnego. Jej historia sięga lat dwudziestych XX wieku. Prestiż, bezkonkurencyjność oraz
niegasnący profesjonalizm w kształceniu adeptów lotnictwa sprawiły, że kolejne pokolenia asów
przestworzy opuszczają do dziś jej bramy, uchodząc w świecie za mistrzów swojego fachu.
Dęblin to dla mnie początek. Trzydniowa przerwa w pracy zachęciła mnie do wyjazdu. Miało być Polesie samo w sobie, ale wyszło inaczej. Inaczej czyli zupełnie jak zwykle. Nie miałem konkretnych planów. Zaznaczyłem na mapie jedynie kilka miejsc jakie chciałbym odwiedzić i ruszyłem (możnaby rzec poleciałem) przed siebie.
Czy Dęblin ma swój urok trudno powiedzieć. Ma na pewno ciekawe muzeum do którego
przy okazji wypada zajrzeć. Muzeum Lotnictwa mieszczące się nieopodal wspomnianej szkoły to
prawdziwa perełka wśród muzeów. Kilkadziesiąt statków powietrznych oraz wojskowych maszyn
zgromadzono tu na niewielkiej przestrzeni, co dla mężczyzn, a może nawet i niektórych kobiet
stanowić może nie lada atrakcję. Muzeum można zwiedzać samemu lub z przewodnikiem.
Doświadczeni "oblatywacze" zaserwują nam bez wątpienia garść ciekawych informacji. Opowiedzą
kto i dokąd uciekał wskazanym samolotem za granicę PRL, ile pocisków potrafiły zabrać
największe bombowce, czy przedstawią normy spalania ponaddźwiękowych maszyn. Jeśli nam się
znudzi, zawsze można położyć się pod "ogonem" i w cieniu kadłuba leżąc na zielonej murawie
patrzeć na przelatujące co chwilę nad naszymi głowami samoloty.
Dęblin opuszczam prawą stroną Wisły. Spokojną drogą wojewódzką kierując się na Puławy,
dojeżdżam do Gołębia. Tam, prócz zbudowanego w stylu renesansowo-manierystycznym kościoła
oraz znajdującego się bezpośrednio przy nim ciekawego, bo rzadkiego przykładu "Domu
Loretańskiego" (dla chrześcian stanowić ma kopię domu Świętej Rodziny z Loreto), zobaczyć
można także inne po dęblińskim, bardziej nietypowe już muzeum- Muzeum Nietypowych
Rowerów. Prywatna inicjatywa emerytowanego nauczyciela Józefa Majewskiego, dostrzegalna jest
na cztery kilometry wcześniej, za sprawą reklamującego ją, spaskudzonego czarną farba przystanku
autobusowego. Ci którzy doń trafią (trafić jest nie trudno), będę mieli okazję przyjrzeć się kilku
mniej lub bardziej oryginalnym jedno i kilkuśladom.
Tak jak z Dęblina do Kazimierza podróżować można po obydwu stronach rzeki, tak i do
Kazimierza będącego moim kolejnym etapem podróży prowadzą dwie drogi. Wojewódzka 824 jest
bardziej ruchliwa. Wybieram zatem lewą stronę, by kretymi, pagórkowatymi asfaltami dojechać
do przeuroczego Janowca. Janowiec zawsze mnie fasynował. Dla mnie jest przykładem miasteczka,
gdzie czas płynie wolniej niż gdziekolwiek indziej. Rzut beretem stąd do osławionego Kazimierza,
a klimat jednak zupełnie inny. Zamek straszy, powietrze w centrum stoi, a popołudniowe słońce
zniżające się do horyzontu zachęca do spacerów brukowanymi uliczkami.
Ci, którzy zdecydują sie
zakończyć dzień w jednej z licznych restauracyjek czy pubów w Kazimierzu Dolnym, będą musieli
jeszcze pokonać rzekę. Atrakcją dotarcia do Kazimierza jest bowiem promowa przeprawa. Warto
już w Puławach dowiedzieć się czy promy kursują normalnie. Poziom rzeki oraz złośliwość rzeczy
martwych ma na to wpływ. Ja o problemach z kursowaniem dowiedziałem się dopiero w Janowcu.
Dzięki znajomościom lokalnej pani bibliotekarki udało mi się wraz z rowerem dostać na drugą
stronę. Gdyby nie jej pomoc, musiałbym wracać aż do Puław!
Kazimierza Dolnego nie wypada nie znać. Mnóstwo w nim zabytków. Spichlerz czy kamienice
Przybyłów w rynku stanowią wizytówkę miasta. Niepowtarzalną atmosferę zapawniają klimatyczne
miejsca, wąskie uliczki, niebanalne kazimierzowskie wille, ale także filmowy festiwal dobywający
się tu od wielu już lat. Nie tylko kinomaniacy ale także lubelska czy warszawska elita finansowa,
upodobała sobie okolicę, przez co weekendami miasto staje się prawdziwą rewią mody.
Nawiązując jeszcze do filmu. Przed wyjazdem do Kazimierza warto odświeżyć filmową bibliotekę.
Miasteczko zagrało bowiem w popularnym od 1972 roku serialu dla dzieci pt. "Podróż za jeden
uśmiech". Koniecznie należy obejrzeć drugi odcinek, by móc potem bawić się na rynku
wychwytując podobieństwa i różnice miasta sprzed czterdziestu lat.
Jako, że w letnim okresie moim domem jest namiot i przygodnie spotkane miejsce, po
późnym obiedzie opuściłem miasto i w mniej niż bardziej przez miejscowego rowerzystę
określonym kierunku, nienajprostrzą drogą ruszyłem w kierunku Wąwolnicy. Zatrzymał mnie
dopiero widok człowieka rozrzucajacego siano na świeżo skoszonej łące, pośród polujących na
myszy bocianów. Miejsce to mnie urzekło, a wybór miejsca do spania jest ważnym wyborem.
Podszedłem więc zagaić rozmowę. Ku mojemu szczęściu okazało się, że rolnik jest wyjątkową
gadułą. Wymiana uprzejmości trwała dobrą godzinę. Pośród stogów siana, w sąsiedztwie gaju
i cicho szumiącej rzeki rozbiłem moją wysłużoną "jedynkę" i chwilę po zapadnięciu zmroku spałem
już jak dziecko w sielskiej scenerii polskich łąk. Przez takie momenty uwielbiam lato.
Słońce obudziło mnie wcześnie. W namiocie zrobiło się gorąco jak w piekle i nie warto było
tracić już czasu na dosypianie. Szybkie pakowanie i po godzinie byłem już w drodze do Nałęczowa.
Sanatoryjna miejscowość ze zdrojowym parkiem znana jest Polakom od dawna. Przybywali tu nie
tylko na wypoczynek ale i w twórczych celach takie sławy polskiej literatury jak chociażby
Żeromski czy Prus. Ślady ich obcowania z Nałęczowem można spotkać czy to w okolicach
słynnego uzdrowiskowego stawu, czy też spacerując po mieście. Okolice znane są też z lessowych
wąwozów. Idelne to miejsce na uprawianie porannego joggingu oraz pieszych wędrówek. Może tam tkwi tajemnica fizycznej tężyzny rencistów i emerytów spędzających popołudnia i wieczory
wywijając foxtroty na parkietach miejscowych dancingów...
Z Nałęczowa przebiegającym przez lubelszczyznę Szlakiem Rezydencji Magnackich kieruję
się w stronę Lublina. Weekendami na lokalnych drogach spotkać tam można licznych rowerzystów.
Zorganizowany dzień wcześniej rajd cyklistów pedałujących tandemami sprawił, że kręciło się ich
po okolicy naprawdę sporo. Napotkani panowie byli zdania, że co dwie głowy to nie jedna.
Większy ruch naturalnie odczuć można przed stolicą lubelszczyzny, ale w miarę prosta droga na
lubelską starówkę sprawia, że nie sposób zgubić się przy wjeździe. I tutaj kontynuować można
zwiedzanie miasta przez pryzmat polskiego kina. Zarzucane często włodarzom Lublina zaniedbanie
reprezentacyjnej dzielnicy, mnie osobiście nie denerwuje. Choć trochę to dziwne, że odkąd w 1956
roku, kiedy to Bohdan Kosiński- wybitny polski "czarno - seryjny" dokumentalista, zrealizował w
Lublinie swoją "Lubelską Starówkę", niewiele sie na niej zmieniło, to mnie ona nadal bardziej niż
zniesmaczać, zachwyca. Jestem miłośnikiem podobnych klimatów.
Łęczna nieco mnie zadziwiła. Znałem miejscowość przez pryzmat osiedli i kopalni, ale nie byłem
świadomy historycznego, mocno zaniedbanego centrum. Świadcząca o wielokulturowości
lubelszczyzny synagoga przykuwa uwagę zwiedzających centrum. Podobnie jak sypiące się,
a pamiętające bez wątpienia niejednego rabina malutkie kamienice. Dziś diaspory już nie ma. Jest
za to kopalnia węgla i te słowa piosenki Wojciecha Młynarskiego snujące mi się po głowie gdy
zwiedzam podobne miejsca:
Tych miasteczek nie ma już
Okrył niepamięci kurz
Te uliczki, lisie czapy, kupców rój Płotek z kozą żywicielką
Krawca Szmula z brodą wielką
Co jak nikt umiał szyć ślubny strój...
Łęczna to na szczęście ostatnie większe miasteczko jakie tym razem napotkałem na swej
drodze. Wyznaczony cel prowadzi mnie bowiem w stronę dzikszych terenów. Przede mną
Pojezierze Łęczyńskie oraz Poleski Park Narodowy. Wojewódzką drogą 820 ruszyłem na północ.
Weekend ludzie spędzają nad jeziorami, więc i ja nie powinienem odbiegać od stereotypu
tradycyjnego Polaka. Nie miałem wprawdzie ze sobą grilla i zgrzewki piwa, ale również
postanowiłem zakotwiczyć "nad wodą". Pojezierze Łęczyńskie jest urzekające. Piękne lasy, czyste
jeziora. Tam można wypocząć. Świadczą o tym liczne dacze i zaadoptowane na letniska drewniane
domy. Wędkarze znaleźli tam raj, a i ja przy okazji również. Dzięki uprzejmości pasjonującego się
backpackingiem wędkarza, zatrzymałem się na noc nad jednym z łowisk. Pięć gwiazdek w hotelu to
dla mnie za mało. Zdecydowanie wybieram tysiące i kapiel w jeziorze.
Z Sosnowicy lokalnymi drogami (przez Górki) pedałuję do Zienek. Zupełnie niespodziewanie tam
właśnie, miało miejsce najzabawniejsze spotkanie tego wyjazdu. Zatrzymawszy się pod bramą pegeeru zagadnąłęm wracającą ze sklepu kobietę, by opowiedziała mi co nieco o tym miejscu. Los
sprawił, że Pani Ela (szybko się poznaliśmy), zupełnie jak ja uwielbia rozmawiać. Niewiele
zwlekając zaprosiła mnie do siebie i poczęstowała wyśmienitym rosołem, ze świeżo robionymi,
domowymi kluskami. Przy okazji poznałem kilka rewelacyjnych historii o życiu w PGRze.
Gospodyni przez 30 lat pracowała jako dojarka, wychowując przy tym dziewięcioro swoich dzieci!
Wstając o czwartej nad ranem kontrolowała ponad dwieście krów. Uśmiech nieschodzący z jej
twarzy, smak rosołu oraz widok dziesiątków mielonych kotletów szykowanych przez nią z okazji
rodzinnego zjazdu, najlepiej zapamiętałem z całej mojej trzydniowej wycieczki do serca Polesia.
Będąc w Poleskim Parku Narodowym trudno nie liznąć natury. Przez Wolę Wereszczyńską
i Babsk kieruję się nad Jezioro Łukie. To największy zbiornik wodny w parku. Stanowi on ostoję
dla wodnego ptactwa i wielu gatunków ryb. Dzięki punktom obserwacyjnym można podziwiać jego
krajobraz. Największe wrażenia w parku robią jednak torfowiska. Ciekawym rozwiązaniem jest
ścieżka wzdłuż brzegu Jeziora Łukie. Ułożona z desek, ponad kilometrowa kładka stanowi nie lada
urozmaicenie dla rowerzystów i pieszych. Prowadzi nad mokradłami wijąc się między drzewami
dostarczając pedałującym adrenaliny.
Dla chetnych i mających więcej wolnego czasu polecam
zostać w parku na dłużej. Bez problemu z jego otoczeniu znajdzie się miejsce gdzie rozbijemy
namiot czy wynajmiemy pokój. Na terenie parku zwiedzam jeszcze Muzeum PPN z ciekawą
ekspozycją zwierząt zamieszkujących las i kieruję się na Urszulin. Tam znajduje się siedziba władz
parku. Następnie przez Garbatówkę i Bogdankę (kopalnia) docieram do Puchaczowa. Tuż pod nim,
w Starej Wsi (wjeżdżając od strony Cycowa) znajduje się niezwykle ciekawe miejsce. Kanał
Wieprz- Krzna krzyżuje się tu z rzeką Świnką. Różnica poziomów rzek wynoki około 2 metrów,
a sam widok i pomysł inżynierów wydaje się imponujacy i spektakularny.
Dzień powoli dobiegał już końca, a ja musiałem wrócić do Lublina. Liczne i ciekawe spotkania,
oraz atrakcyjne miejsca nieco wybiły mnie z rytmu pedałowania. Naciskając mocniej na pedały
próbowałem nadrobić zaległości. Średnio mi to się udało, bowiem juz chwilę później ucinałem
sobie w Łańcuchowie pogawędkę z właścicielką kapitalnego dworku zbudowanego
w zakopiańskim stylu według projektu Stanisława Witkiewicza. Wspaniale wyremontowany stał się
dla niej i jej męża oazą spokoju. Samo doświadczenie spacerowania po... pięciohektarowym parku
otaczającym dom było niezwykle miłym doświadczeniem.
Po całym dniu jazdy, zmęczony, ale naładowany pozytwną energią, kierując się przez Mełgiew
i Świdnik dotarłem wieczorem do Lublina. Miasto jeszcze wrzało. Na Krakowskim Przedmieściu
spacerowali zakochani, kibice gorąco dopingowali polskich piłkarzy (wypijajając przy okazji
hektolitry piwa), a ja patrzyłem na to wszystko z boku, zastanawiając się kiedy znów będę mógł
wrócić do mojej ukochanej natury...
W pigułce:
Trasa:
dzień 1: Dęblin > Puławy > Janowiec > Kazimierz Dolny > Wąwolnica ok.80km
dzień 2. Wąwolnica > Nałęczów > Lublin > Łęczna > Stary Orzechów ok 104km
dzień 3. Stary Orzechów > Sosonowica > Zienki > Babsk > PPN > jezioro Łukie > Urszulin >
Puchaczów > Łańcuchów > Mełgiew > Lublin ok. 102KmDla kogo: dla miłośników rzek, wody, ptaków i zabytków architektury murowanej.
Warto zobaczyć: Muzeum lotnictwa w Dęblinie, zespół pałacowo - parkowy w Puławach, Janowiec, Kazimierz Dolny, Nałęczów, lubelska starówka i zabytki Lublina, kanał Wieprz – Krzna, Poleski Park Narodowy.
Noclegi: namiot, 0 zł/noc
Porady: spokojna, łatwa trasa. Odcinek Dęblin > Kazimierz Dolny idealna do podróżowania z dziećmi. Mały ruch za wyjątkiem fragmentu odcinka Lublin - Łęczna.
Andaluzja tonie w słońcu.
Wakacje. Kto z nas nie marzy o urlopie? Nie ma takich! Zdrowo myślący człowiek pracuje żeby żyć, ale nigdy odwrotnie. Jestem wiernym wyznawcą tejże zasady. Po roku zakasywania rękawów, odmawiania sobie dłuższych niż kilkudniowych wyjazdów, poświęcaniu się pracy, wynikom i karierze postanowiłem w marcu rzucić wszystko, spakować szpeje i kupić bilet na samolot.
Kierunek południowy zachód. Konkretnie Półwysep Iberyjski i Hiszpania. Dlaczego?
To chyba oczywiste! Po ciemnej, chłodnej i nielubianej przeze mnie zimie, dobrze jest znaleźć się
nagle w przyjemnym, zielonym i słonecznym miejscu. Po kilkugodzinnym locie, z przesiadką
w Paryżu, na przełomie marca i kwietnia wylądowałem w Maladze. Skręcanie roweru zajęło mi nie
więcej niż godzinę. Lądowalem nocą, więc do świtu pozostało jeszcze trochę czasu. Znalazłszy
spokojne miejsce, skulony na karimacie zapadłem w płytką, bo płytką ale jednak drzemkę.
Na południu Hiszpanii świtać zaczynało przed siódmą. Lotnisko nie było mi obce, toteż
opuszczenie jego strefy nie było problematyczne. Dotarcie na rozciągającą się niedaleko plażę
także. Jakże miłe jest uczucie, kiedy po zimowej aurze człowiek staje nagle w obliczu słońca,
bezchmurnego nieba, szumu fal Morza Śródziemnego, delikatnego piasku i słonopachnęcej bryzy.
Choć bary na plażach przez tygodnie pozostaną jeszcze zamknięte, choć leżaki służyć będą
wybranym tylko turystom, choć nieliczni spacerowicze, biegacze i rowerzyści okazjonalnie będą
nam się pokazywać na brzegowej linii, to jednak widok południowohiszpańskich plaż zawsze
pozostanie dla mnie motywujący. Jakże doskonale można się tam poczuć! Świadomy wolnego
czasu, wiedząc, że nikt przez kolejne tygodnie nie będzie mnie poganiał, że nic mnie nie zmusi do
narzucania sobie nienormalnego tempa, wyciągnięty na leżaku zacząłem swoje wakacje od
pożywnego śniadania.
Wylatując z Polski miałem konkretny plan. Moim celem było południkowe przecięcie Hiszpanii od
morza do morza i dotarcie nad Atlantyk. 9/10 planu zrealizowałem sumiennie. Ostatnia część
pozostała niestety na inny czas. Przez blisko cztery kolejne tygodnie przemierzyłem ponad 1700km
hiszpańskich dróg, odwiedziłem kilkanaście wspaniałych miast, zwiedziłem masę zabytków,
poznałem rzesze wspaniałych i uśmiechniętych ludzi, a przede wszystkim znów poczułem to co
kocham najbardziej - wolność!
Królestwo Hiszpanii jest różnorodne niczym flora Amazonii. Dla wielu Polaków kraj ten to jednak
jedynie wielka plaża, ubarwiona barami, winnicami i muzyką flamenco. Ale czy na pewno tak jest?
Czy Hiszpania to jedynie Barcelona, Madryt, Costa del Sol i Ibiza?
Wino, muzyka i śpiew, czyli pętla z Malagi do Sevilli.
Dla wielu z nas Hiszpania zaczyna się i kończy na południu. Mówimy Hiszpania, myślimy
Andaluzja. Przed oczami naszej wyobraźni pojawiają się piaszczyste plaże, zielone palmy, sady
pomarańczowe i oliwne gaje przyprawione bezkresnym błękitem nieba i stukotem obcasów
gorących, hiszpańskich kobiet tańczących flamenco. Sporo w tym racji, ale bez przesady.
Andaluzja jest bez wątpienia najbardziej popularnym kierunkiem podróży. Na 365 dni w roku, przypada 320 dni słonecznych. Rzadko kto ma tam problemy z depresją i brakiem witaminy D.
Przekonali się już o tym Niemcy i Brytyjczycy, którzy masowo wykupują ziemię na Costa del Sol,
urządzają apartamenty, otwieraja kolejne angielskie hipermarkety i antykwariaty z tzw.
"zabytkowymi", a na prawdę holenderskimi meblami. Tłok na plażach, tłumy w restauracjach
i ceny na poziomie Francuskiej Riviery sprawiają, że dla miłośników taniego podróżowania,
poludniowe wybrzeże raczej nieciekawie będzie się kojarzyć. Kiedy w interiorze za nocleg w casa
rural (odpowiednik naszej agroturystyki) zapłacimy ok 10-15 Euro, to w tej cenie na Costa del Sol
możemy położyć się we wlasnym namiocie na dwugwiazdkowym polu campingowym. Podobnie
jest ze wszystkim. Ceny w restauracjach są mocno przesadzone i rzadko kiedy adekwatne do tego
co serwuje kuchnia, a sklepy z pamiątkami wręcz kpią z turystów proponując horendalne sumy za
pamiątki "made in china".
Mimo to jednego Andaluzji odmówić nie można. Uroku. Kiedy zaczniemy unikać turystycznych
miejscowości i szerokim łukiem omijać knajpy z menu w języku angielskim zrozumiemy, że
znaleźliśmy się w jednym z najciekawszych kulturalnie, społecznie i geograficznie regionów
Hiszpanii. Dla tych, którzy tak ja ja lubią tego doświadczać szybko i bezboleśnie, proponuję jak
najprędzej uciekać z nad morza w interior.
Początkowo mój plan dotarcia do Sevilli wyglądał następująco. W Maladze kieruję się na
południe i na wysokości Estepony uciekam w góry. Gęsta jak smoła sieć autostrad i tras szybkiego
ruchu z jednej strony ratuje rowerzystów odciążając ruch na lokanych drogach, z drugiej jednak
niekiedy zupełnie pozbawia przyjemności czerpanej z jazdy. Dotarcie do Estepony wzdłuż morza,
według moich przewidywań prócz tego, że okazało się trudne, to było również niebezpieczne.
Ogromny ruch na "nacionalce", braki w infrastrukturze podmiejskiej ułatwiającej życie miłośnikom
roweru sprawił, że już na starcie natychmiast zweryfikowałem (i bardzo słusznie) swój plan.
Doprawdy nie wiem, jak moi znajomi potrafią podróżować wzdłuż hiszpańskich wybrzeży. Ja tego
najwidoczniej jeszcze nie potrafię.
Palcem po mapie przetarłem sobie szlak. Wiódł przez góry, ale co z tego? Przecież ja
uwielbiam się wspinać! Chyba nic nie sprawia mi w pedałowaniu takiej frajdy jak jazda na
przełęcze. Kiedy widoki łagodzą zmęczenie, a zakręty zaczęcają do "ciśnięcia po pedałach" czuje
się jak w bajce. Andaluzja szybko okazała się taką właśnie bajką. Przez niewielkie, spokojne i senne
jak cały region miasteczka: Alhaurin el Grande, Coin oraz Yunquerę i wkroczyłem na teren Parku
Naturalnego Sierra de las Nieves. W zasadzie droga już od wyjazdu z Malagi pnie się do góry, ale
dopiero od Coin podjazdy zaczynają być zauważalne. Temperatura i słońce na kilkustopniowych
podjazdach, nawet pod koniec marca sprawiają wrażenie, że kręcimy w środku polskiego lata.
Błędem okaząło się nieużywanie kremu z filtrem. Kilka dni później wspominałem południe
przekręcając się w nocy „na drugie ucho”. Serrania Penibetica z Pasmem Serrania de Ronda to raj
dla lubiących podjazdy. Gładkie asfalty, kapitalne widoki, niezauważalny ruch. Wielokrotnie spotykałem
rowerzystów, czy kolarzy trenujących na solidnych wzniesieniach. To ułatwia odpowiedź na pytanie
skąd tylu świetnych Hiszpanów w rankingach najlepszych cyklistów...
Sierra de Ronda to również idealne miejsce na nocowanie pod namiotem. Żal nie rozbijać
się na dziko, bowiem miejsca jakie mijamy przy szosie same do tego zachęcają. Wielokrotnie na
południu natrafiałem na opuszczone domy, nieużytkowane oliwne gaje i „tereny niczyje”, na
których bez problemu możemy założyć kulturalny biwak. Moją druga noc w Andaluzji spędziłem
na 820 metrach n.p.m. w takim wlaśnie gaju, obok wystawionej na sprzedaż finci. Puerto de las
Abejas okazało się strzałem w dziesiątkę. Widok na tonącą w porannym słońcu, malowniczo
położoną Alozainę okazał się miłym początkiem trudnego dnia. Trudnego, bowiem z perspektywą
pokonania kolejnej, nieco wyższej, bo położonej na 1190m przełęczy Puerto del Viento. Nie
musiałem pędzić. Umilałem sobie czas jak mogłem. Ceremonia picia porannej kawy każdego
kolejnego dnia była niemalże obowiązkowa. W Hiszpanii każdy chyba, nawet najmniejszy bar
posiada na wyposażeniu ciśnieniowy ekspres, a kawa którą zamówimy w lokalnych knajpkach
smakuje jak dla mnie po stokroć lepiej niż ta na warszawskim Nowym Świecie...
Przełęcz Wiatru daje się odczuć tuz po wyjeździe z El Burgo. Momentami „jedynie pod
górkę”, momentami stromo, ale ciągle w górę. Serpentyny wiją się jak piskorze wzdłuż skalistych
zboczy porośniętych imponujacej wysokości świerkami niejednokrotnie odsłaniając za kolejnymi
zakrętami genialne górskie widoki. Warto wyszukać na mapie punkty obserwacyjne. Doskonale
przygotowane dla turystów pozwalają cieszyć się pejzażem w bezpieczny sposób. Często bowiem
najpiękniejsze miejsca graniczą z urwiskami. Próba uchwycenia magii gór na zdjęciach, w takich
miejscach może nas drogo kosztować. Po niemal trzygodzinnym podjeździe docieram na przełęcz.
Pierwsze na co zwraca się tam uwagę to... kobiecy śpiew. Ale skąd on dochodzi?
Z początku pomyśłałem, że to po prostu muzyka płynąca z zaparkowanego auta, ale zagadkę
rozwiązałem dopiero po kilku minutach uważnego słuchania. Jakież było moje zdziwienie, gdy
okazało się, że dyrygentem chórów był właśnie wiatr! Szczeliny i jaskinie jakie natura stworzyła
w okolicznych skałach sprawiają wrażenie, że w porywach wiatru góry mruczą swoje, sobie tylko
znane pieśni. Genialne doświadczenie!
Z Puerto del Viento zjechać jest zdecydowanie łatwiej. Po kilkunastu minutach docieam
do Rondy. Słynne w świecie ze swojego położenia miasto przeżywało właśnie najazd turystów. Mój
pobyt na południu zaplanowałem na okres świąt wielkanocnych. Masa turystów, gości i przyjaciół
odwiedziła miasto, więc w najbardziej popularnych miejscach trudno było zaznać spokoju.
Koreańczycy, Amerykanie, wszechobecni na południu Niemcy i Brytyjczycy kręcili się po ulicach,
placach, mostach i kawiarniach. Ronda jest godna polecenia. Dla chcących tam przenocować
polecam miejscowe apartamenty. Niedrogo, w przyjemnych warunkach spędzić można noc w XIX
wiecznych i starszych kamienicach, wybielonych wapnem i udekorowanych pachnącymi kwiatami.
Mając do dyspozycji dzień, na pewno nie będziemy narzekać na brak atrakcji. Kiedy sam widok
z tarasu zaprze nam dech w piersiach, sporo minie czasu zanim dojdziemy do siebie. Podobnie
będzie też pod słynnym, kamiennym, wysokim na kilkadziesiąt metrów Puente Nuevo (Nowym
Mostem), łączącym dwie części miasta. To on, obok urwiska jest jego największą atrakcją. W
mieście zobaczyć też można pozostałości kultury rzymskiej (akwedukt), oraz tradycyjny na
południu Plaza de Toros.
A kolejna noc miała wypaść właśnie w hostelu. Po trzech dniach pedałowania dotarłem
bowem do jednego z najbardziej urokliwych i przez to bardzo popularnych miast Hiszpanii - do Sevilli.
Wjazd do miasta nie należy do najprzyjemniejszych. Z Utrery do centrum pedałuje się wzdłuż
autostrady. Via del servicio przez ponad 30km ułatwia podróżowanie, ale mimo wszystko niewiele
czerpie się z tego przyjemności. W samej Sevilli najłatwiej poruszać się ścieżkami dla cyklistów.
Są one dobrze utrzymane, a oznakowanie miasta jest wzorowe.
Drugi raz też miałem okazję uczestniczyć w wielkanocnych procesjach. Legendarne obchody Semana Santa ściągaja do miasta setki tysięcy gości. Kilometrowe procesje przemierzające miasto, muzyka dętych orkiestr, zapach kadzideł. To wszystko w połączeniu z ogromnym tłumem sprawia, że zaczynamy czuć się jak w mrowisku. Bractwa kapturowe, krzyżowcy, platformy z postaciami mieszają się z zapachem wina, paelli i churros maczanych w gorącej czekoladzie. Uczestniczenie w podobnym widowisku nie pozostawia nas obojętnym w stosunku do starochrześcijańskiej kultury Półwyspu Iberyjskiego. Moim domem w Sevilli był hostel na Trianie. Sieć Backpackers jest przyjazna dla rowerzystów. Nie ma problemu z garażowaniem sprzętu, a nawet wykorzystaniem zgromadzonych tam narzedzi. Oblężenie miasta sprawiło, że dostałem ostatnie wolne łóżko. Na tarasie! Przyjemna, ciepla noc i miłe towarzystwo. Czego chcieć więcej?
Po dwóch dniach znów założyłem sakwy na bagażnik i ruszyłem na północ. Ponownie odwiedzić
Sevillę miałem dopiero kilka tygodni później, by inną drogą wrócić stamtąd do Malagi, miasta
początku i końca mojej podróży.
1500km w nogach, czyli jak dobrze znów przywitać lato.
Czasem jest tak, że raz to za mało. Mnie mało i dwa razy. Zmoknięty, wychłodzony, solidnie
przewiany zimnym wiatrem północy, z ulgą wysiadłem z autobusu. 14 godzin jazdy z północy na
południe to jak dla mnie dużo za dużo. Sprawdziłem czy nogi są całe. Mimo ekwilibrystyki
dokonywanej na siedzeniu przetrwałem podróż. Autobusy są wygodne, ale po siódmej godzinie
zacząłem zastanawiać się za jakie grzechy siedzę w tym metalowym pudełku. Niestety wygrała
ekonomia.
Różnica temperatur między Santiago a Sevillą pod koniec kwietnia nie była duża
i wynosiła... 21 stopni. Słońce w Sevilli zupełnie mi nie przeszkadzało. Wyjeżdżając z dworca
poczułem się jak w domu. W autobusie, w wyniku nocnej przesiadki straciłem swoje mapy. Strata
może niewielka, ale jednak mapa dla rowerzysty jest rzeczą cenną.
Kilka godzin solidnego pedałowania sprawiło, że wczesnym popołudniem znalazłem się
na „Szlaku białych miasteczek” (słynne „pueblos blancos”).
Charakterystyczna, południowo
hiszpańska architektura, niewysokich, bo maksymalnie dwupiętrowych domów, pokrytych często
czerwono ceglaną dachówką naprawdę urzeka. Spacery wąskimi, krętymi uliczkami sprawiają
mnóstwo radości choć dla sakwiarzy mogę być nie lada utrudnieniem. Położone nierzadko na
wzgórzach miasteczka cechują różnice wysokości, a co za tym idzie pełno tam schodków,
kilkunastostopniowych podjazdów, balkonów i pieszych tylko skrótów.
Fotogeniczne dzielnice
chroniące doskonale przed lejącym się z nieba żarem bardziej niż do drogi motywują do błogiego
nicnierobienia. Przez Villamartin i Prado del Rey dotarłem w okolice El Bosque. Żal mi było
nocować na polu namiotowym. Choć to najciekawsze, które mijałem po drodze wyposażone było
w odkryty basen, to jednak doświadczony niezwykłymi możliwościami pędziłem przed siebie.
Nigdy nie wiadomo co nas spotka za zakrętem, ale zawsze dla bezpieczeństwa i spokoju sumienia
pokonuję jeszcze ten najbliższy w nadziei, że znajdę tam coś wyjątkowego.
Dwie ostatnie noce
w górach, znów udało mi się spędzić w niezwykłych okolicznościach. Soczysta trawa i zapierające
dech widoki sprawiały, że rano człowiekowi łatwiej wstać, a „wczorajsza” bułka smakuje niczym
najlepszy rarytas. Ale Serrania de Ronda to nie tylko pejzaże. Dla miłośników ptaków stworzono
tam liczne oazy. W pobliżu jezior czy nad rzekami, skupiają one migrujące i stale zamieszkujące
Andaluzję gatunki Na południu półwyspu, ptasie rezerwaty zwiedzać można tuż nad Morzem Śródziemnym. Miłośnikom motoryzacji natomiast polecam śledzenie w internecie kalendarium
rajdów samochodowych. W Ubrique trafiłem na rajd weteranow. Legendarne pojazdy najlepszych
marek stanęły na starcie corocznego wyścigu. Nie mogłem odmówić sobie przechadzki po pitstopie.
Ryk silników ogromnych maszyn wprawdzie płoszy ptaki, ale mnie osobiście zdecydowanie
bardziej podnosi adrenalinę. Ubrique słynie w Hiszpanii także z manufaktury. Mieszczą się tam
liczne zakłady garbarskie. W ekskluzywnych, przyfabrycznych sklepikach kupić można wyśmienite
buty, paski, portfele i eleganckie torby. Warto też zaczerpnąć siły w lokalnych knajpkach, bowiem
kierując się w stronę Gaucin musimy być przygotowani na nie lada podjazdy. Wprawdzie widoki
łagodzą zmęczenie, ale swoje każdy musi tam wykręcić.
Ostatni dzień „górskiej premii” przypadł natomiast na szalone zjazdy. Do linii brzegowej
pozostało kilkadziesiąt kilometrów. Przez niewielkie, sympatyczne Gaucin oraz spektakularnie
położone Casares dotarłem do Manilvy. Po blisko miesiącu, odkąd zaczynałem swą podróż, znów
zamoczyłem stopy w słonej, morskiej wodzie. Na plażach osławionej Costa del Sol panował już
ruch niczym na zakopiańskich Krupówkach. Cała Europa leżała w kąpielówkach do góry brzuchem
„robiąc się” na brąz. Tłoczne, dokładnie zagospodarowane nadmorskie tereny stanowią dla jednych
miejsce biznesu, dla innych corocznego wypoczynku. Mnie nie urzekły niczym szczególnym.
Biorąc pod uwagę genialne, spokojne i puste plaże rozciągające się wzdłuż wgryzających się w
Morze Kantabryjskie klifów oddalonej o blisko 1000km Asturii i Kantabrii, raczej słabo wypadają
w rankingu hiszpańskich atrakcji.
wtorek, 8 maja 2012
LEKTURA OBOWIĄZKOWA
W najnowszym, majowym magazynie
znaleźć można mój tekst o czterodniówce w Bieszczadach. Jeśli ktoś miałby ochotę popedałować przez Połoniny, może sobie zawczasu, jeszcze w ciepłych kapciach i przy szkalnce mleka poczytać o moich tamtejszych trasach. Może komuś wpadnie dzięki temu jakiś nowy pomysł. Bieszczady bowiem, to jakby nie mówić, nadal miejsce magiczne, gdzie nie tylko genialną, nieskażoną przyrodę ale i wyjątkowych ludzi spotkać można dosłownie za zakrętem... Jak dla mnie, jest to wystarczający powód by na południe wracać jeszcze nie jeden raz.
Zapraszam do lektury.
czwartek, 22 marca 2012
KOT - Kolarska Odznaka Turystyczna
Mój pierwszy brązowy KOT zdobyty w 2011roku za 235 punktów (1130km) |
KOT w sakwie,
czyli co każdy prawdziwy cyklista
o Kolarskiej Odznace Turystycznej
wiedzieć powinien.
Zastanawialiście się pewnie niejednokrotnie, jak sprawić by odbyte przez was wyjazdy, zarówno te krótkie- po okolicy, jak i te stanowczo dłuższe po nieznanych rejonach kraju, przynosiły wam satysfakcję nie tylko na chwilę po powrocie do domu, ale i dużo później. Mnie od dawna nurtowało pytanie, co jeszcze zrobić, by pamiątki z wyjazdów nie ograniczały się tylko do zgromadzonych w komputerowych katalogach fotografii, do pocztówek wysyłanych do domu z tych bardziej i mniej popularnych miejsc, czy drobnych charakterystycznych dla regionów gadżetów, które bądź to kupiłem, bądź dostałem od licznie napotykanych na swej drodze "miejscowych".
Chodziło mi po głowie, jak sprawić, by znajomi którym po powrocie opowiadam o przygodach i cudownych polskich krajobrazach, nie pytali mnie lakonicznie: co ty z tego w zasadzie masz? Ano mam... Teraz już mam! Kiedy w kwietniu ubiegłego roku pedałując z Przemyśla w Bieszczady odwiedziłem w Ustrzykach Dolnych lokalne biuro PTTK, prócz dwóch uśmiechniętych pań poznałem tam odpowiedź na moje pytanie. KOT. Trzyliterowy skrót, którego rozwinięcie jeszcze 40lat temu wszystkim pasjonującym się turystycznym kolarstwem polskim cyklistom było znane równie dobrze co cena dżinsów w miejscowych Pewexach, stał się dla mnie u bram Bieszczadów symbolem mojej drogi, mojego zmęczenia, wszystkich moich beskidzkich podjazdów i suwalskich zjazdów, wiatru w twarz i słońca na odkrytych plecach. KOT, czyli Kolarska Odznaka Turystyczna znalazła w mojej osobie swojego wielkiego pasjonata i miłośnika.
Gdy owe panie, zaproponowały mi zamianę pięciozłotowej monety na książeczkę formatu przypominającego szkolny dzienniczek, pomyślałem, że to ich kolejny dobry żart, a kiedy dałem się już namówić na transakcję i z drugiej strony owej książeczki odczytałem symboliczny niczym konradowski monolog wstęp (zachęcający wszelkie władze i instytucje publiczne do m.in.: udzielenia pomocy turyście w tym o "ułatwienie mu otrzymania noclegu, zwiedzania zabytków ośrodków rolniczych itp.") wiedziałem już, że mimo zgrywu i wszelkich oznak dobrej komedii, rozpoczynam właśnie świetną i mam nadzieję niekończącą się stemplową przygodę.
Nie da się ukryć, KOT to dziś niemalże relikt. Spośród moich kolegów i koleżanek pamiętających szerokie nogawki, kraciaste koszule i kwiaty we włosach, zaprzyjaźnionych w łowickim klubie kolarskim, zapewne 3/4 książeczkę taką i wiążące się z nią odznaki posiada, ale moim rówieśnikom pedałujących po kraju, KOTowski emblemat niewiele mówi. A szkoda! Bo choć to relikt, to frajdę daje nieziemską.
Czym jest w zasadzie KOT?
Historia odznaki sięga 1953 roku. Odznaka powstała z myślą o nagradzaniu aktywnych rowerzystów, przemierzających na swoich maszynach na wszelkie możliwe sposoby nadwiślański kraj. Chodziło o to, by uczestniczyć w życiu sportowym i wykazywać się w biciu kolejnych, prywatnych rekordów. Swoje odznaki mieli juz w tym czasie turyści górscy (GOTy przyznaje się od 1935roku), oraz piesi i narciarze (OTP oraz GON od 1951 roku). Komisje PTTK odznaczać miały sportowców amatorów wręczając im kolejno zdobywane odznaczenia i tym samym zachęcać obywateli do zwiedzania ojczyzny. Choć sam pomysł, może nam dziś nienajlepiej kojarzyć się z minioną epoką socjalizmu, to jednak sama
idea nadal wydaje się ciekawa i słuszna. Bywalcom pchlich targów nie raz rzuciły się na pewno w oczy imponujące, obwieszone, wprost ociekające niekiedy odznaczeniami bawarskie kapelusze. Choć ciemnozielony kolor wypłowiał już w słońcu, a rodziny turystów- pasjonatow już dawno zapomniały o pasji nieobecnych, to symboliczne odznaczenia nadal wydają się imponujace.
Sam pamiętam jak duże wrażenie zrobiły na mnie któregoś dnia kolarskie znaczki mojego starszego o epokę kolegi, pieczołowicie zbierane przez lata i eksponowane na pokrytej boazerią ścianie przedpokoju.
Czy taka pasja ma jeszcze sens? Czy KOTy nadal są dostepne?
Jak najbardziej! Regulamin KOT stanowi, że o odznakę ubiegać sie może każdy, kto ukończył 10lat. Wystarczy umiejętność jazdy rowerem i chęć dokumentowania swoich wycieczek. Za każdy wyjazd liczący więcej niż 15km zdobywa się punkty. Regulamin jest oczywiście rozbudowany i przed rozpoczęciem swojej kolarskiej przygody warto dobrze się z nim zapoznać. Unikniemy w ten sposób rozczarowania, gdy się okaże że np. za trasę identyczną z
przebytą poprzedniego dnia punktów komisja nam nie naliczy. Warto też za wczasu pomyśleć o planowaniu tras. Do otrzymania dużych stopni KOT zobowiązani jesteśmy dołączyć listę zwiedzanych obowiązkowo w Polsce miejsc. Punkty otrzymujemy za wpisy do kolarskiej książeczki. Znajdziemy tam miejsce na informacje o przebytej przez nas dziennej trasie oraz pieczątki, jakie wbrew pozorom zdobyć można jeszcze (czy na szczęście znów) w ciekawych turystycznie miejscach. Gminy, miasteczka, czy nawet lokalni przedsiębiorcy posiadają często ciekawe i oryginalne stemple, które (uwierzcie mi), niejednokrotnie miło was zaskoczą. Pedałując wystarczy zatrzymać się od czasu do czasu i wbić sobie na pamiątkę taką właśnie pieczątkę. Potrzebna jest ona, by móc później udowodnić przebytą trasę. W sytuacji gdy wbicie jest niemożliwe,
można wykonać sobie np. fotografię na tle charakterystycznego miejsca, czy chociażby zachować paragon z lokalnego sklepiku (dadam na margienesie, że pieczątki z wiejskich sklepów też się liczą). Dodatkowe punkty (10 za dzień wędrówki jednodniowej i 15 za każdy dzień dłuższego niż 1,5 dnia wyjazdu) można zdobyć za zwiedzanie zabytków, parków narodowych czy pomników przyrody. Nagrodą za punkty są symboliczne odznaczenia. Wyróżnia się siedem podstawowych. Małe i Duże GOTy (dzieli się jak w sporcie na: brązowe, srebrne i złote) oraz "Za wytrwałość" przyznawaną po przynajmniej siedmiu latach turystycznych wojaży. Ta ostatnia stanowić ma ukoronowanie naszych starań.
Warto na koniec przytoczyć regulaminową radę o której wielu z tzw. "prawdziwych cyklistów" nie zawsze pamięta: „Zawsze i w każdym przypadku brać pod uwagę podstawową zasadę turystyki: na pierwszym miejscu należy stawiać cel krajoznawczy, zadowolenie z jazdy, dobre samopoczucie fizyczne i psychiczne”.
Jeśli zdecydujecie się jeźdźić z "dzienniczkiem", pamiętajcie: KOT to nie wyścig. KOT to przyjemność. 200km dziennie robi wrażenie na wszystkich, ale czyż nie będzie wam przyjemniej opowiadać o tym co widzieliście po drodze?
Lektura obowiązkowa. Marcowy ROWERTOUR.
Tych którzy jeszcze nie wiedzą informuję, a Tym którym wyleciało z głowy przypominam, że jeszcze przez parę dni we wszystkich dobrych sieciach prasowych w Polsce możecie zakupić marcowy numer ogólnopolskiego miesięcznika
Znajdziecie w nim m.in. debiutancki na łamach magazynu, artykuł mojego autorstwa poświęcony "nadbiebrzańskiej czterodniówce".
Jeśli ktoś miałby ochotę wybrać się na tereny Narwiańskiego i Biebrzańskiego Parku Narodowego proponuję lekturę. Ci, którzy nie zdążyli zakupić numeru, albo 8zł wolą przeznaczyć na inne przyjemności polecam materiał "Do środka Europy i dwa kroki dalej" na moim blogu.
CAŁY ŚWIAT W JEDNEJ SAKWIE
24 marca 2012 roku w kawiarni Powroty, mieszczącej się w Łowiczu przy Starym Rynku, o godz. 17. rozpocznie się:
Przegląd Podróżników Rowerowych
CAŁY ŚWIAT W JEDNEJ SAKWIE
W atmosferze podróży, przy dźwiękach muzyki zaprezentują się cykliści, których pasją jest zwiedzanie Polski i świata na dwóch kółkach. Z sakwami przy bagażnikach i aparatem przewieszonym przez szyję kręcą przed siebie w poszukiwaniu prawdziwej przygody. Cykliści opowiadając o swoich dokonaniach zaprezentują zdjęcia i pamiątki z podróży.
Chęć udziału w spotkaniu wykazali dotychczas:
• Radosław Tafliński, który opowie jak na prawdę smakuje indyjskie jedzenie, czy da się jeździć na rowerze w długich do kolan, tradycyjnych nepalskich strojach a przede wszystkim jak Europejczykowi podróżuje się samotnie przez azjatyckie kraje. Przybliży nam swoimi opowieściami Indie i Nepal.
• Julia Marchlewicz wprowadzi nas w świat Afryki na dwóch kołach. Julia jest uczestniczką XII etapu Sztafety Nowaka przemierzającej Czarny Ląd śladami wielkiego, polskiego podróżnika Kazimierza Nowaka. Julia opowie o Namibii.
• Michał Grzejszczak (czyli ja sam) przedstawi zdjęcia z hiszpańskiej Drogi św. Jakuba, która wiodła go mitycznym szlakiem pielgrzymkowym z Logrono do Santiago de Compostela.
Poszukuję również innych podróżników dokumentujących fotograficznie swoje wyprawy, chętnych zaprezentować się podczas spotkania. Przegląd ma charakter otwarty. Cyklistów, którzy chcieliby podzielić się wspomnieniami z trasy serdecznie zapraszam.
Impreza towarzyszy otwarciu sezonu rowerowego, organizowanego przez Klub Turystyki Rowerowej Szprycha z Łowicza.
Zapraszam.
Subskrybuj:
Posty (Atom)