Wirtualne burze mózgów, telefony o szóstej nad ranem, dziesiątki maili i 5 godzin udanej
zabawy. W sumie niewiele trzeba, by cały świat upchnąć w jedną sakwę. W tym roku po raz kolejny
udało się nam udowodnić, że podróżowanie i dzielenie się swoimi doświadczeniami z innymi, jest
naprawdę dobrą zabawą.
15 marca po raz trzeci, przybyli do Łowicza „naznaczeni” rowerowym losem globtroterzy.
Ryzykanci? Szaleńcy? Miłośnicy życiowego survivalu? A może po prostu szukający swego miejsca
w świecie pasjonaci dwóch kółek. „Podróżnicy” to w zasadzie określenie funkcji, jaką piastują
w społeczeństwie. Do każdego z nich, pasuje bowiem zdecydowanie lepiej termin „wariat”.
Można więc rzec, nie obrażając nikogo, że do łowickiego kina Fenix, przybyło w tym roku trzech
wariatów. Trzech wariatów i jedna wariatka. Prelekcji zapowiedzieliśmy trzy. I słowa
dotrzymaliśmy.
Na pierwszy ogień Gruzja i tysiąc kilometrów krętym jak ogon węża szlakiem. Wypić za
przodków trzeba, a że w Gruzji podobnie jak w Polsce za kołnierz się nie wylewa, to i podróż
rowerowa po pierwszym tygodniu stanąć może pod znakiem zapytania. Ba! Czy tak trudno było to
przewidzieć? Czy czwarty pancerny nie nosił przypadkiem imienia Grigorij? Czy przyjaźń polsko-
gruzińska to jedynie pusty slogan? Czy czacza to tylko taniec? No raczej nie. Udowodnili to Ala Leszyńska i Piotr Strzeżysz porywając publiczność swoim nieprzewidywalnym,
mocno specyficznym humorem. A że asów w rękawie mieli sporo, to i nikomu nudzić się podczas
pokazu nie mogło.
A pokaz nie był typowy. Przegląd wprawdzie fotografii, ale z klasyką w tym wypadku mocno był
na bakier. Udział twórczości Alicji był ponadprzeciętny. O ile Piotr fotografował Gruzję podczas
wyjazdu, o tyle Alicja po powrocie skupiła się na narysowaniu widzianego tam świata.
I mix powstał z tej komitywy nieziemski. Kolorowe rysunki zastanych w tym mocno egzotycznym
kraju sytuacji, na łopatki rozłożyła publikę, która po pokazie nie kryła autorami żywego
zainteresowania. Autografy, wspólne zdjęcia, propozycje małżeńskie... Standard!
Na drugie danie podano Michała Sałabana. W zasadzie ugotował się sam. Dziwnie byłoby
się nie ugotować przemierzając w upale tysiące kilometrów Czarnego Lądu. Michał przykuł uwagę
widzów wysmakowaną fotografią krajobrazów i napotkanych po drodze ludzi. Piachu w sandałach
już wprawdzie się wyzbył, ale miłość do Afryki potrafił nadal doskonale przelewać na blisko
dwustuosobową publiczność. Jak to się możliwe? Po prostu. Godzinny pokaz urozmaicony był
opowieściami o cudownych smakach, zapachach, widokach. O ile Europa, przemierzana przez
niego na południe z norweskiego przylądka Knivskjellodden, dla widzów była całkowicie
zrozumiała, to już okolice równika, nijak się miały do wyobrażeń. Obraz przedstawiony przez
Michała zdecydowanie mógł się różnić od powszechnie panującej tendencji uznawania tego
kontynentu za mocno zacofany. Doskonale rozwinięte sieci komórkowe, wspaniałe asfalty, mili
i uśmiechnięci mieszkańcy, z nadzwyczaj białymi zębami... Mam wrażenie, że na łowicką
publiczność opowieści Michała zadziałały odkrywczo.
Studenci mawiają: połówka pękła. Trzeba było więc zaproponować coś na drugą nóżkę.
Albo na deser, jak kto woli. Tym deserem był Mietek Bieniek, nie od wczoraj zwany „Hajerem”.
Człowiek kruszący skały... i zdobywca damskich serc. W zasadzie taki Casanova, który chcąc nie
chcąc, rozkochuje w sobie odwiedzane wsie i miasteczka. Choć w opowieści Hajera, trudno
niekiedy uwierzyć, to jednak nikt kłamstwa zarzucić mu nie mógł. 116 odwiedzonych krajów, oblatane cztery kontynenty i tysiące przyjaciół na całym świecie. Mietek to człowiek nie do
zajechania, wielka orkiestra razy dziesięć. W tym roku Hajer przybliżył nam obraz Rosji. Mateczki
Rosji, stanu umysłu, innego wymiaru czasoprzestrzeni- jak się o niej mawia. Odkrył przed publiką
kraj barwny, szalony, dla wielu niezrozumiały, przybliżając w dwie godziny widzów do wschodu
skuteczniej, niż Kwaśniewski do Unii przez parę lat. Mietek rozkochał nas w Rosji i w Śląsku przy
okazji. Idę o zakład, że dziś co drugi łowicki gimnazjalista godał już w szkole od rana po ślunsku…
Były obowiązki, były też przyjemności. Jedno od drugiego w zasadzie się nie różniło.
Przyjemności wiązały się z fascynującymi rajdami w kinowych fotelach, na odległość
przekraczającą długość ziemskiego równika, a obowiązki z odbieraniem nagród ufundowanych
przez leśne skrzaty. Dodam, że urodzaj sponsorów w tym roku był znaczny, a gdyby nie Wasza,
drodzy Państwo pomoc, nie byłoby emocjonującej końcówki tego właśnie spotkania. Gadżetów
ufundowanych przez Was w tym roku dla zgromadzonych na pokazach widzów było naprawdę
sporo. Prenumeraty Rowertouru, plecaki od łowickiego dystrybutora marki 4F, gadżety rowerowe
od sklepu Rowerowo, przeglądy mechaniczne wraz z kaskiem od serwisu Iwena, a wreszcie piękne,
wodoodporne sakwy i worki otrzymane od firmy Crosso.
Po pięciu godzinach naszpikowanych informacjami pokazów myślenie niedobitkom
przychodziło z trudem, to fakt. Nikt jednak nie powiedział, że będzie łatwo. Kto chciał zgarnąć
nagrodę musiał wykazać się nie tylko refleksem, ale także doskonałą pamięcią. Padały pytania
łatwiejsze, ale i naprawdę trudne. Szansę mieli wszyscy, bez wyjątku (no w zasadzie poza dwoma
drobnymi- mną, który zamieszanie to spowodował i moją dziewczyną, która choć strasznie jeden
worek chciała podkraść, musiała zadowolić się książką z autografem Piotrka:) Parafrazując wujka
Churchilla rzec by można, iż „demokracja jest wprawdzie najgorszym ze sposobów rządzenia, ale
do tej pory nie wymyślono przecież nic lepszego”.
A pytania? Ot chociażby pierwsze z brzegu... Jak nazywa się wulkan na granicy kenijsko-
ugandyjskiej? Ba! No każdy go przecież zna już od podstawówki. A najnowsze fińsko-rosyjskie
przejście graniczne w okolicach Morza Barentsa? Śmiech na sali! A może imię tamady, który na
cześć Ali i Piotra zorganizował największą we wsi imprezę? O to już zupełna błahostka... Rok
przyjęcia przez Gruzinów chrześcijaństwa, nazwiska polskich panczenistów zdobywających brąz,
albo miasto w którym produkuje się najlepsze polskie sakwy? Pytań siać można było co najmniej
tyle, ile ziaren pada na świeżo zaorane pole. Nie pozostało nic, jak tylko umysłowo się
pogimnastykować. Choć prawdopodobnie dla większości widzów największą atrakcją były
spotkania z naszymi bohaterami, to kilkanaście osób za sprawą naszych sponsorów wyszło z sali
z uśmiechem na ustach większym, niż banany w Tesco. Cała reszta musiała zadowolić się
wspomnieniami i gadżetami odblaskowymi ufundowanymi przez PZU.
Trzeci rok i trzecia impreza za nami. Może i Łowicz to małe miasto, może i stajemy się powoli
miasteczkiem, ale braku ducha podróży, pasji do ludzi i szalonej przygody nikt nam chyba nie
zarzuci. Łódź, Skierniewice, Kutno, Warszawa. Coraz więcej ludzi zaczyna kojarzyć nas nie tylko
przez dżemy i mleko, ale i dobrą zabawę w marcowe popołudnie.
Kolejne spotkania z cyklistami- obieżyświatami przechodzą do historii. I choć wiatr w Łowiczu
wieje od rana niczym duet Katriny i Ksawerego, to za oknem widziałem już od siódmej paru
rowerzystów. Z sakwami, czy bez, z plecakami czy siatkami z Biedronki jadą nie zważając na nic.
Teraz już wiedzą, że w deszczu, mrozie i jednym bucie, też da się przemierzać świat.
Zapytacie mnie, czy warto organizować podobne imprezy? Powiem z przekorą. Nie. Nie
warto. Bieganina, dostawianie dziesiątek krzeseł, stres że coś pójdzie nie tak... Przychodzisz
pierwszy, wychodzisz ostatni, a takie fajne gadżety i tak ktoś zgarnia Ci sprzed nosa…
Dziękuję wszystkim, którzy dali się porwać.
PS Zdjęcia podczas imprezy wykonał Piotr Żywicki (Zywiccy.pl).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz