wtorek, 23 grudnia 2014
Grizzly man, czyli Ilya w podróży.
Ilya Nizzaev ma 25 lat i nie lada doświadczenie w podróżowaniu. Trawersował już samotnie ogromną Rosję i egzotyczny Nepal. Z wypożyczonego motocykla Royal Enfield, uchodzącego za legendę światowej motoryzacji, przez dwa miesiące poznawał Indie, przemierzywszy łącznie kilka tysięcy kilometrów po jej trudnych drogach.
Przed miesiącem, pierwszy raz jednak w życiu zapakował sakwy, zapiął je do rowerowego bagażnika i ruszył w podróż przez Europę. Młody Rosjanin, pedałujący od miesiąca na Zachód, to kolejny "twardy zawodnik", który 18 grudnia mijającego roku odwiedził Łowicz. Ilya wychował się w położonym nad Jenisejem Krasnojarsku, stanowiącym geograficzny środek przeogromnej Rosji. Tam znajduje się jego rodzinny dom, tam mieszka jego familia. Stamtąd też przed paroma laty trafił do Sankt Petersburga. Ukończywszy kurs technologii mleczarstwa sojowego, ale nie mogąc znaleźć pracy w zawodzie, postanowił ruszyć w podróż. Jego celem stała się odległa Afryka.
Każdego dnia dystans się jednak zmniejsza. Za nim 1400 km, przed nim niespełna 5 tysięcy. Jego droga prowadzi przez republiki bałtyckie, Polskę, Niemcy, Niderlandy i Paryż. We Francji Ilya zamierza wskoczyć na właściwe tory i ruszyć szlakiem słynnego rajdu samochodowego do położonego w Senegalu Dakaru. Czas swojej podróży Rosjanin szacuje na ok 6 miesięcy. Dziennie pokonuje ok 50-60 km. Jego domem w tym czasie są domy przyjaznych mu rowerzystów, lub innych podróżników komunikujących się w internetowej sieci społecznościowej. Dzięki ich gościnie, nie musi wyjątkowo wczesnym teraz wieczorem szukać miejsca na biwak. Może dzięki nim także odpocząć, wygrzać się w ciepłym pokoju, poznać różne narody i lokalne zwyczaje.
Po nocy spędzonej w naszym domu, Ilya skierował się do Łęczycy, gdzie gościny udzieliła mu jedna z tamtejszych parafii. Zapytany o to co w zimowej podróży przeszkadza mu najbardziej, odpowiedział przewrotnie: stale spadający kurs rubla. Kiedy ruszał, na swoim koncie miał dużo więcej pieniędzy niż obecnie. Choć w trasie nie wydaje dużo, nawet baton kosztuje go dziś fortunę.
Wyprawę Rosjanina śledzić można w internecie na stronie: nizzaev.livejournal.com.
poniedziałek, 15 grudnia 2014
środa, 19 listopada 2014
Wycieczka rowerowa z Polski do Wilna.
Droga do domu.
Ulica Poleska w Wilnie
istnieje do dzisiaj. Nie jest najkrótsza. Ciągnie się wzdłuż
towarowych ramp wileńskiego Dworca Głównego. Jest zielona. Bardzo
zielona. Mnóstwo przy niej starych drzew i zarośniętych skwerów.
Drzewa dają doskonały cień. Na tyle przyjemny, że kiedy poruszamy
się z kamienicy do kamienicy, prażące tego dnia słońce nie jest
dla nas aż tak uciążliwe. Kamienice z ulicy
Poleskiej pamiętają wiele. Gdyby ich mury mogły opowiadać o tym
co widziały, opowiedziałyby z pewnością o damach wysiadających
na wileńskim dworcu z wagonów, o dżentelmenach w kapeluszach
oczekujących tychże dam w pachnących tytoniem powozach, o
pielgrzymach, żołnierzach, rozładunkach węgla i tysiącach
walizek załamanych Wilnian przymusowo przesiedlanych bydlęcymi
wagonami w kierunku Wrocławia. Kamienice milczą jednak jak zaklęte
zachowując tajemnice pięknego miasta tylko dla siebie.
Babcia Janka też nie
mówi wiele. Wilna nie pamięta już zbyt dobrze. Wiek zrobił swoje.
Wojna, socjalizm, migracja, choroby. Czasami, kiedy ma lepszy dzień
wróci pamięcią do swego dzieciństwa. Wyjdzie na rynek, pobiegnie
ukłonić się Panience do Ostrej Bramy, zagra w klasy, zanuci
wileńskie piosenki. Czasami, bo niestety już coraz rzadziej.
Nasz plan na wakacje jak
zwykle nie istniał. Nie istniał, bo istnieć nie mógł.
Uzależniamy go zazwyczaj od mojej pracy, a zleceń przewidzieć się
nie da. Wilna nie planowaliśmy zupełnie. Jeszcze pięć dni
wcześniej pedałowaliśmy do Bratysławy, a ja chciałem kręcić
dalej do świeżo co uhonorowanej akcesją do UE Chorwacji, łapać
prom do Włoch i przez Alpy wracać do kraju. To miał być mój
urlop. Nie wyszło. Wróciliśmy by nadrobić zaległości,
uporządkować nieco chaos, zająć się długą kolejką
niezrealizowanych pomysłów. Cztery dni wystarczyło
jednak aby to wszystko odrzucić. Letni żar zdemotywował nas
doszczętnie i odebrał nam siły do pracy. Bielizna zdążyła
wyschnąć na sznurze, rowery zdążyły odpocząć, a my zdążyliśmy
przypomnieć sobie, że nigdy nie byliśmy w Wilnie. Pakowanie sakw latem jest
banalne niczym zasady cymbergaja i trwa nie więcej niż 20 minut.
Dwie pary krótkich spodni, sandały, śpiwór, karimata i namiot. A!
I kąpielówki. Udając się na pojezierza kąpielówki są
ważniejsze od zapasowej dętki.
Wieczorem wykupiliśmy
dwie ostatnie miejscówki z rowerami na pociąg do Białegostoku, a
o świcie wyruszyliśmy ze wspomaganiem w podróż bardziej
sentymentalną niż nam się to wydawało. Droga tym razem nie miała
znaczenia, zdecydowanie ważniejszy był cel.
Rozpoczynamy podróż w
progu mlecznego baru w stolicy Podlasia. Kuchnia od jakiegoś czasu
nam obydwojgu nie jest obojętna, systematycznie przewijając się
przez nasze życie, a trafiając na Podlasie zobojętnienie na nią
wydaje się wręcz niemożliwe. Najprostsze bary, najprostsze
jedzenie. Najwięcej klientów, najlepsza jakość. Babki
ziemniaczane i kartacze po wyśmienitym chłodniku nie są może
najlżejszą odmianą diety, ale trudno nie ulec jej urokowi. Poza
tym nie ma co się łamać, przed nami ponad 400 km pedałowania
przez łąki i lasy. Jeśli nie znajdziemy tam ciekawych jadłodajni
możemy chodzić głodni. Lepiej więc najeść się zawczasu.
Ruszamy do Supraśla. Zanim jednak wyjedziemy, pod muzeum miasta
poznajemy zawodowego przewodnika po Litwie, który poznawszy nasz
plan namawia nas usilnie do kupna fachowej literatury, bez której
być może i nie zginiemy, ale na pewno słabiej poznamy ten kraj. No
to akurat prawda. Książkowe przewodniki czasami się przydają.
Kiedy jedni zagorzale studiują stronę po stronie szukając
rozwiązań i potencjalnych miejsc noclegowych, inni czytają je by
wyeliminować opisane w nich punkty ze swojej trasy. Ja staram się
myśleć racjonalnie i znaleźć złoty środek. Przewodniki czasami
kupuję, ale zazwyczaj... oglądam w nich zdjęcia. Wybieram na tej
podstawie kierunki jakie mnie interesują. Moje przewodniki stoją
więc na półkach i się kurzą się. Nigdy nie były ze mną w
podróży, nigdy nie walały się po sakwach, nigdy nie moczyła ich
poranna rosa.. Szkoda mi na nie miejsca. Odkrywanie odkrytego jakoś
mniej mnie cieszy niż łażenie po miasteczkach w poszukiwaniu
dobrych kadrów, czy ciekawych zakamarków. Tym razem nie dajemy się
złapać. Przemiły pan puszcza nas wolno, ale ostrzega, że piękno
zachodniej Litwy jest zaraźliwe. Kto je raz pozna, długo nie może
o nim zapomnieć.
Ścieżka rowerowa
poprowadzona w kierunku Supraśla odprowadza nas daleko za miasto.
Przez małe wioski docieramy aż pod Cerkiew Zwiastowania
Przenajświętszej Bogurodzicy, która z roku na rok wygląda coraz
okazalej. Remonty dokonywane z głową tworzą z monastyru perłę
polskiej architektury sakralnej, a umiejętne zagospodarowywanie
funduszy sprawia, że i inne przedsięwzięcia w Supraślu budzą
uznanie. Największe wywołuje we mnie Muzeum Ikon. Od 2007 roku
podziwiać w nim można zbiór około 300 wizerunków w stałej
wystawie. Osobiście muzeum to, w szczególności za sprawą
wykorzystania w różnorodnych multimediów, uważam za jedno z
najlepszych w kraju. Prezentuje ono prawdziwie światowy poziom, a
wrażenie jakie pozostawia na widzu jest ogromne.
Określenie „Polski
klasy B”, jak jeszcze kilkanaście lat temu mawiało się od
wschodzie kraju, stanowczo się dezaktualizuje. Widać postęp i to
zarówno w kulturze, jak i gospodarce. Różnic jest coraz mniej. Na
wsiach widać jeszcze konie, ale czy ekologiczne formy uprawy
świadczyć mają
o zacofaniu? Niekoniecznie. Wschód przyciąga, nie tylko tajemnicą, ale i możliwościami. Firmy częściej zaczynają tam inwestować, produkować, szukać wykwalifikowanych pracowników. Wschód, z roku na rok zmienia się coraz bardziej. Warto raz na parę lat wyskoczyć tam na kilka dni by naocznie tego doświadczyć.
o zacofaniu? Niekoniecznie. Wschód przyciąga, nie tylko tajemnicą, ale i możliwościami. Firmy częściej zaczynają tam inwestować, produkować, szukać wykwalifikowanych pracowników. Wschód, z roku na rok zmienia się coraz bardziej. Warto raz na parę lat wyskoczyć tam na kilka dni by naocznie tego doświadczyć.
Leniwym tempem poruszamy
się ku wschodniej granicy. Droga wiedzie nas przez Krynki, Kuźnicę,
Nowy Dwór, by wreszcie wprowadzić nas w rozbujałą i gęstą
Puszczę Augustowską. Nasza trasa to typowy wschodni standard. Jest
ona rowerzystom doskonale znana, bo przecież wielu przed nami tereny
te już zjechało. Sakwiarze wybierają przygraniczne regiony
słusznie kojarząc je z ciszą i spokojem podróżowania. Namiot
rozstawić tam można niemalże wszędzie, nie brakuje stawów i
rzek dających ochłodę w podróży, gaje i łąki doskonale nadają
się do piknikowania i pauz w wędrówce. Widok zapakowanych
rowerów dla miejscowych to również nic niezwykłego. Podczas
wycieczki w zasadzie codziennie mijamy podobne nam pary, w tym jedną
mierzącą się z Podlasiem na tandemie…
Krynki, do których
docieramy na godzinę przed zachodem słońca są dla nas pewnego
rodzaju symbolem. Symbolem do którego dojeżdżasz i masz wrażenie,
że „to już tu”. To ostatnia miejscowość przed granicą. Kilka
sklepików, cukiernia, dzieciaki z lodami, kilka ławek na Placu
Jagiellońskim i liczne, promieniście odchodzące od niego ulice.
Stojąc pośrodku placu możemy ruszyć w dowolnym kierunku. Możemy
podjechać pod kościół, odszukać starą synagogę czy dzwonnicę
bramną z XVIII wieku. Można pod sklepem pogadać z miejscowymi,
napić się oranżady z zielonej butelki, czy zjeść ostatnie
ciastko ze sklepowej półki. W Krynkach można też zupełnie się
nie spieszyć, bo ze skweru jest wszędzie blisko. Wszędzie się
zdąży. Nawet przed nocą.
Poranny wuef
rozpoczynamy od wizyty na miejskim kąpielisku. Woda może nie jest
źródlana, ale za to jest mokra. A od rana skwar leje się z nieba
zwiastując południowy „sajgon”. Punkt drugi to pieczątka do
książeczki kolarskiej. Odkąd Zuza otrzymała swoją własną,
wbija „pieki” do książeczki z radością sześciolatka.
Biblioteka zamknięta, w sklepie pieczątki brak, a potwierdzić
przejazd przecież trzeba. Nie zmarnujemy 15 punktów potrzebnych nam
do odznaki. Udajemy się więc... na komendę Policji. Błąd! To miał być
szybki strzał. Miało być śmiesznie. Dzień dobry, my po
pieczątkę, skąd jesteście, stąd i stąd, jedziemy na rowerach,
pieczątka bach! I jedziemy dalej. Być może brakuje nam poczucia
humoru, ale policjantom w Krynkach zarzucić tego nie można. Zuza na
komendzie spędziła chyba dobrych 15 minut i bynajmniej nie chodziło
o samą pogawędkę. Policjant w okienku owszem, chętnie przybije
stempel, ale najpierw wypadałoby wylegitymować rowerzystkę. A
jeśli ją, to czemu niby i nie jej kompana? Adresy, imiona rodziców,
telefony do centrali. Nie ma w rejestrze? Nie są poszukiwani? W
Białymstoku też nie? Interpol? FBI? KGB? Mossad? Mandaty zapłacone?
Ok, więc przybijam. Kiedy opuszczaliśmy
Krynki mogliśmy już zrywać z tego boki. Nigdy przecież jeszcze
nie natrafiliśmy na takie formalności w podróży. Nawet na
lotnisku idzie sprawniej. Jedna pieczątka, a zamieszanie jak przy
wizycie papieża.
Ścieżki, dróżki,
gminne i wojewódzkie asfalty tworzą w regionie niezły makaron.
Zawiły, ale taki który na talerzu mapy układa się w sumie w
logiczną i dobrze wyglądającą całość. Każdy trasę powinien
tam wybrać sobie samemu. My poruszamy się skokami żaby. Jeśli coś
na mapie przykuwa naszą uwagę, po prostu tam jedziemy. Jeśli jakaś
droga prowadzi do jeziora, czy rezerwatu to na pewno będziemy nią
podążać. Kręcimy się po wioskach, mijamy kapliczki, pojedyncze
drzewa. Nas mijają rowerzyści, motocykliści na starych WSK-ach,
traktorzyści po dwóch piwach i zakurzeni kombajniści pracujący na
polach od 5 nad ranem. Ktoś nam machnie czapką, ktoś innych chce
się z nami ścigać. Patrzą na nas z rowu koczki, machają do nas
ogonami łaciate krowy, dzieci uśmiechają się z piaskownic.
Sielanka jak siemasz. Można tak jechać niespiesznie i przez parę
dni. I tak właśnie jedziemy. Zatrzymujemy się pod drewnianymi
kościołami, na mostach, w lokalnych sklepikach. Czasami trafiają
się jeziora, naszą drogę przecinają kanały, strumyki, rzeczki.
Można się zatrzymać, zanurzyć sandały. Oglądamy ogródki,
buszujemy w sadach, opowiadamy sobie historie z dzieciństwa. To
droga inna niż wszystkie. Niespecjalnie zwiedzamy, nie szukamy
ciekawostek, nie pytamy. Jeśli ktoś się trafi, posiedzimy z nim
przed sklepem w cieniu akacji, jeśli ktoś nas minie bez słowa, nie
będziemy go specjalnie gonić.
Wschód ma inne atrakcje
niż np. Dolny Śląsk. Bardziej naturalne. Nie ma tam zamków, nie
ma wystawnych pałaców, nie ma kilkusetletnich kościołów. Są
tysiące rechoczących żab, wszechobecne bociany, bażanty płoszące
się w rowach i dzikie sarny strzygące uszami pod lasem. To
największa atrakcja regionu. Czasami można zajrzeć też do miasta.
Można odwiedzić chociażby Sejny, posnuć się dookoła
dominikańskiego klasztoru, pogapić na bielejące z daleka wieże
bazyliki, położyć w cieniu i jedząc sękacza wodzić wzrokiem za
gotującymi się w słońcu turystami. Można wypić małe piwko w
parku i leżeć przez kolejne trzy godziny w słodkim lenistwie.
Można a nawet trzeba tu przez chwilę nic nie robić. Tylko się
przyglądać. W miejscu gdzie czas płynie wolno jak należy,
pośpiech jest wskazany jedynie przy łapaniu pcheł. Wschód to
zupełnie inna kraina, którą poznać trzeba na własny, wypracowany
sposób.
Powidła na Litwie. |
Granicę z Litwą
przekraczamy gdzieś za Berżnikami. W zasadzie nie wiemy gdzie.
Jedzie się lasem, piaszczystą drogą, gdzie komary i końskie muchy
nie dają wytchnienia. Zuza piszczy jak oszalała, a echo potęguje
jej pisk strasząc zbieraczy jagód. Ten, kto nadstawi ucha, mógłby
to źle odczytać. Pchamy się pod górkę, a kiedy „wypływamy”
na Litwie, obraz zmienia się jak za pomocą czarodziejskiej różdżki.
To zabawne, ale parę kilometrów wystarcza, by zrobić przeskok do
innej bajki. Inna architektura, inne lasy, inne krajobrazy. Nawet
pachnie jakoś inaczej. Nie wiem, czy to nie urojone, ale dla mnie
wszystko wyglądać zaczyna tak... litewsko! Ludzi liczyć można na
palcach jednej ręki, ruch samochodowy jest niemalże
niedostrzegalny, drogi co chwilę zmieniają nawierzchnię. Jedziemy
jak byśmy odkrywali nowy kontynent. Mijamy opuszczone domy, czaple i
bociany wirują wysoko nad naszymi głowami, a łąki falują
poruszane delikatnym wiatrem. Nie mówię, że jest lepiej, ale
inaczej jest na pewno. Uwielbiam podróżować przez Polskę, ale
cieszy mnie też, kiedy mogę poznać coś nowego. Litwa to
najbliższa nam egzotyka. Wjeżdżałem do niej dwukrotnie i zawsze
jej obraz daje mi do myślenia. Zostaje gdzieś w głowie. Mieszka
tam niespełna trzy miliony ludzi osiedlonych na raptem 65 tyś km
kwadratowych. Jedynie 45 osób przypada tu na jeden kilometr. Biorąc
pod uwagę, że lasy i pola zajmują zajmują prawie 86% powierzchni
kraju, napotkanie tutaj kogokolwiek czasami naprawdę bywa trudne.
Owszem, ktoś w sklepie ktoś podaje nam chleb, ktoś goni krowy na
pastwisko, ale to wszystko jest jakieś takie nierealne. Co zatem
czują podróżnicy, kiedy eksplorują totalnie niezamieszkałe
tereny?
Litwę przemierzamy
powoli. Veisiejai, Leipalingis, Merkine. Nazwy litewskie brzmią
przyjemnie i dźwięcznie. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu w
okolicy przebiegała polska granica, a Polska ciągnęła się aż
pod dzisiejszą granicę litewsko-łotewską. Mijamy Niemen. Dostojna
rzeka przywoływana przez Mickiewicza w „Panu Tadeuszu” wije się
w dolinie. Można ją podziwiać z mostu w Merkine. Strofy inwokacji
same płyną z pamięci. Czujemy się trochę tak, jak byśmy wracali
tutaj, do tych „pagórków leśnych, do tych łąk zielonych” z
jakieś długiej podróży. Litwa wita nas szerokimi, zielonymi
ramionami.
W Republice Litewskiej
prawie 12% kraju podlega ochronie. Albo w postaci pięciu parków
narodowych, albo trzydziestu parków regionalnych. W drodze do Wilna
mijamy cztery takie obszary. Dwa parki narodowe: Dzukijski i Trocki
oraz trzy regionalne: Wiejsiajski, Wysokodworski i Werkiański.
Dzukijski jest największym z litewskich obszarów chronionych.
Zajmuje 585 km kwadratowych i większości porośnięty jest lasem
iglastym. Dostęp do niego jest swobodny, a odróżnienie go od
pozostałej nieujarzmionej Litwy bywa trudne. Najbardziej komercyjny
jest bez wątpienia historyczny park w Trokach. Wpływ na to ma
położenie, zaszłości regionalne oraz atrakcyjność tematyczna.
Troki będące obowiązkowym punktem polskich wycieczek udających
się na Litwę odwiedzamy ze względu na legendarny zamek usytuowany
na wyspie. Dojść do niego można drewnianą kładką przeciskając
się oczywiście przez całą masę turystów. Zamek wznoszony był
na przestrzeni XIV i XV wieku. Zadbali o to wielcy księża litewscy:
Kiejstut i Witold. Miejsce służyło im za rezydencję dość krótko
i już od XVII wieku popadało regularnie w ruinę. Troki przez
chwilę były nawet litewską stolicą. Gdyby nie polscy historycy,
którzy jeszcze przed II Wojną Światową z ogromną
pieczołowitością zaplanowali odbudowę rezydencji, być może
zamek wcale by dziś tak okazale nie wyglądał. Zrekonstruowany,
jest jedną z największych atrakcji turystycznych nie tylko samych
Trok, ale i całej Litwy. Wypada na pewno zajrzeć też do centrum
niespełna sześciotysięcznego miasta. Ciekawie usytuowane, bo
oblane wodami jeziora z obydwu stron śródmieście bogate jest w
atrakcje.
My trafiamy do Trok w
dniach muzycznego festiwalu. Na ulicach pełno jest ulicznych
muzyków. Słychać gitary, kontrabasy, saksofony. Co kilkadziesiąt
metrów inny mini-koncert. Młodzież gromadzi się w okręgu w
spontanicznych jam-session. Atmosfera pikniku udziela się każdemu. Udajemy się nad jezioro
na doskonałe kibiny, a potem pod zamkową bramę. Z nieba zaczyna
kropić, następnie lać, aż wreszcie przez ścianę deszczu trudno
odróżnić kształty w promieniu kilkudziesięciu metrów. Gęste
chmury nadciągające jednak wraz z wiatrem wcale nie zwiastują
końca opadów. W tej sytuacji odpuszczamy sobie zwiedzanie zamku.
Bardziej zależy nam na wydostaniu się z miasteczka. Zdajemy sobie
sprawę, że rozbicie tu namiotu będzie trudne, a goście festiwalu
dawno już wynajęli co tańsze pokoje. Niecałe trzydzieści
kilometrów dzieli nas od Wilna. Mimo obaw postanawiamy ruszać
dalej, ale gdy tylko wsiadamy na rowery przychodzi kolejne oberwanie
chmury. Nasze kurtki są zupełnie nieprzydatne, w zasadzie zbędne.
Zaczynamy się śmiać i po minucie deszcz totalnie nie ma już dla
nas znaczenia. Jesteśmy doszczętnie przemoczeni. Przez całą drogę
do stolicy leje jak z cebra, więc wieczorem zaglądając do
nieprzemakalnych sakw, musimy zmierzyć się z wilgocią śpiworów.
Tę noc spędzamy pod dachem, znajdując miejsce w ciekawym,
multikulturowym, wileńskim hostelu.
Rano miasto ponownie
zalewa słońce. Odstawiamy rowery i pieszo udajemy się na spacer.
Wilno zachwyca od pierwszego spojrzenia. Jest tu trochę jak w
Krakowie. Polskość czuje się w każdym zaułku, na każdej
uliczce, w każdej kamienicy. Litwini zarzucają nam w mediach
zaborczość, ale kto odwiedził Wilno, ten podpisze się pod moimi
słowami. Wchodzimy do kościołów, cerkwi, na uniwersytet. Place
zaczynają tętnić życiem, uliczni artyści wystawiają swoje
prace. Ktoś szkicuje pierwszy obraz, ktoś inny maluje twarz mima.
Ludzie wychodzą na kawę, wycieczki udają się pod bazylikę.
Atrakcji nie brakuje. Lista zabytków jest ogromna. Stylów
architektonicznych rozpoznawalnych w miejskiej zabudowie jest kilka.
Jest surowy gotyk, ociekający złotem barok, czy kultywujący
tradycje klasycyzm. Na każdym kroku historia.
Katedra i grobowiec królów Polski. |
Panno święta, co Jasnej bronisz Częstochowy i w Ostrej świecisz Bramie! |
Spożywcza hala targowa, moje ulubione miejsce w Wilnie. |
Zwiedzanie miasta zajmuje
nam trzy dni. Trafiamy zarówno w główne punkty turystyczne jak i
w miejsca, które wycieczki siłą rzeczy pomijają. Na naszej drodze
jest Rossa, Archikatedra Wileńska będącej miejscem pochówków
książąt litewskich i polskich królów (tu spoczywa m.in.
Aleksander Jagiellończyk, czy serce Władysława IV Wazy), bogato
zdobiony dominikański kościół Świętego Ducha, czy Ostra Brama
ze słynącym z łask, malowanym na dębowej desce obrazem Matki
Boskiej. Odwiedzamy też litewskie bary, oraz genialny targ z tonami
ukochanej przeze mnie kiełbasy. Możemy sobie pozwolić na swobodę.
Zatrzymujemy się u Tomasa. On też pedałuje po świecie. Poznajemy
go przez internet. Mieszka z Victorią – Argentynką. Na co dzień
spotkać go można na jednym z deptaków, gdzie sprzedaje własnego
autorstwa pocztówki. Jego mieszkanie, z nieustająco sączącym
się z głośników jazzem, jest przystankiem dla wielu podróżników.
Przyjmują oni wędrowców z całego świata. Kiedy my przyjeżdżamy
do nich, mieszkanie opuszcza akurat Nowozelandka. Wymiana
multikulturowa sprzyja poznawaniu świata i rozwojowi językowemu, a
masa znajomych na całym globie ułatwia Tomasowi późniejsze
podróżowanie na rowerze. Wieczór spędzamy nad doskonałym
makaronem, przy butelce czerwonego wina.
W poszukiwaniu adresu. |
Ulica Poleska. Dom. |
Do Wilna pojechaliśmy jednak też, a może przede wszystkim z innego powodu. W
szufladzie w Chodzieży, w pokoju babci Janki leży zdjęcie, a na
nim widnieją dwie dziewczynki w komunijnych sukienkach. Jedna z
nich trzyma różaniec, druga gromnicę. Jedna z nich to babcia
Janka. Zdjęcie wykonano w Ostrej Bramie, w dniu pierwszej komunii.
Dziewczynki są poważne, nie zdają sobie sprawy, że za chwilę
otwarciem migawki fotograf naświetli szklany negatyw zapisując na
nim ich przyjaźń na dziesiątki lat. Zdjęcie przetrwa zawieruchę
wojny, tułaczkę po odbudowującej się Polsce, komunę i
demokratyczne przemiany, aż trafi do rąk Zuzy. Zuzy, która kiedy
je otrzyma, będzie niewiele starsza od swojej babci zapisanej na
tejże fotografii.
Wilno było polskie.
Mieszkali w nim Polacy. Postanowiliśmy je odwiedzić, by poszukać
śladów rodziny. Zależało nam na znalezieniu domu w którym
wychowała się babcia. Na tyle na ile 94-letnia pamięć nas nie
zawodziła, szukaliśmy jej śladu. Tomas wskazał nam ulicę.
W popołudniowym skwarze, nierównymi chodnikami, od bramy do bramy dreptaliśmy szukając starych kamienic. Przy Poleskiej wyrosły bloki z wielkiej płyty, garaże, postsocjalistyczne kamienice. Zwykły obraz przydworcowy. Babcia nie pamiętała adresu, numery zresztą mogły zostać odwrócone. Na wszelki wypadek fotografowaliśmy każdy budynek, każdą bramę, każdą klatkę schodową mającą na oko więcej niż 50 lat. Na Poleskiej w Wilnie osiągnęliśmy nasz cel. Najpierw radość, potem wzruszenie i łzy. To podróż miała być inna niż wszystkie. I była. Czuliśmy to podświadomie od samego początku.
W popołudniowym skwarze, nierównymi chodnikami, od bramy do bramy dreptaliśmy szukając starych kamienic. Przy Poleskiej wyrosły bloki z wielkiej płyty, garaże, postsocjalistyczne kamienice. Zwykły obraz przydworcowy. Babcia nie pamiętała adresu, numery zresztą mogły zostać odwrócone. Na wszelki wypadek fotografowaliśmy każdy budynek, każdą bramę, każdą klatkę schodową mającą na oko więcej niż 50 lat. Na Poleskiej w Wilnie osiągnęliśmy nasz cel. Najpierw radość, potem wzruszenie i łzy. To podróż miała być inna niż wszystkie. I była. Czuliśmy to podświadomie od samego początku.
Kiedy po powrocie Zuza
pokazywała babci zdjęcia, przebłysk jej pamięci wskazał nam dom.
Nie był kamienicą, lecz niewielkim, drewnianym domkiem z zieloną
fasadą ustawionym
w rzędzie, jeden za drugim. Przed laty domy zamieszkiwały go rodziny kolejarskie. Aż dziw, że przetrwał do dzisiaj. A może po prosu miał przetrwać?
w rzędzie, jeden za drugim. Przed laty domy zamieszkiwały go rodziny kolejarskie. Aż dziw, że przetrwał do dzisiaj. A może po prosu miał przetrwać?
Przygoda z Wilnem.
Przygoda z Podlasiem. Przygoda z rodzinną historią. Zwykle włóczymy
się bez celu, tylko po to by coś zobaczyć, kogoś poznać,
pomieszkać poza domem. Pakujemy sakwy, plecaki, worki. Pedałujemy,
latamy, łapiemy stopa, jedziemy w nieznane. Tym razem wróciliśmy do domu. No bo, jak tu inaczej nazwać tak bliskie, choć nieznane
nam miejsce?
Babcia Janka z koleżanką. Babcia po prawej. |
Pigułka:
Trasa: 6 dni.
Białystok > Supraśl
> Krynki > Sejny > Veisiejai > Leipalingis > Merkine >
Troki > Wilno > okolice Wilna. Łącznie blisko 400 km.
Dla kogo?
Dla miłośników
leniwego podróżowania. Droga prowadzi przez spokojne tereny,
wymagające minimalnego wysiłku. Jedynym utrapieniem są gzy.
Idealna na podróże z dziećmi.
Warto odwiedzić:
Białystok, Sejny,
Puszczę Augustowską, litewskie parki narodowe i regionalne oraz
przepiękne Wilno.
Jak dotrzeć?
Do Białegostoku
pociągiem, z Wilna powrót do Warszawy, Poznania i Wrocławia
możliwy jest komfortowym autobusem Lux Express za rozsądne w sumie
pieniądze. Może być jednak problem z zabraniem roweru (uzależnione
od ilości bagażów).
Niniejszy materiał ukazał się w magazynie Rowertour (7/2014).
czwartek, 30 października 2014
Czechy na rowerze
Bajka o zamku, księżniczce i czeskiej klątwie.
Sobótka i chodnik chwały. Jeszcze nie naszej. |
Na chama. Pod sklepem. |
Dopiero się uczy, dlatego tak wolno... |
Nawet o tym nie myśl... |
Kościół Pokoju. Szacun. |
Pan Czesław, Pan Marcin, Pan Michał i aeroplan. |
Jak zimą nie ćwiczysz, to wiosną daleko nie zajedziesz. |
Jest ok, jest bardzo ok. |
Nektar bogów. |
Ripit. W drodze do Nachodu. |
Nocleg na glebie. Dopiero rano się okazało, że do drugiej szopy można wchodzić na legalu. |
Pardubice. |
Pardubicki hrad. |
Pejzaż. Nie siadać. Świeżo malowane. |
Nocleg mistrz. Na dechach, pod altanką, w centrum wsi, 2m od jeziora. |
No i nareszcie nie pada. |
Kutna Hora, kaplica czaszek. |
Ostatni seans: Pociągi pod specjalnym nadzorem. |
Zagadka. Piszczy i po nim poznasz, że jesteś pod zamkiem. |
W lesie, wśród dzikich zwierząt. |
Bar. Nic więcej jak kiełbasa i hranolki. I mistrz świata w gotowaniu. |
Zakaz vstupu. No sorry, gdzieś spać musimy. |
Spotkanie: handlarz koni. Swoich ma 9 sztuk. |
Najlepiej. Po pijaku, lewą stroną. |
Roudnice nad Łabą. I ścieżka do Morza Północnego. |
Rozbijając namiot pod lasem, pamiętaj o tym, że w nocy zwierzęta mogą ciągnąć namiot za sznurki... |
Tęcza. Klub sportowy. |
Higiena jamy ustnej na wyjeździe. Oczywiście, że pod ratuszem. |
Czescy piwosze zgodnie donoszą: najlepsze piwo warzy Łopuch w Bednarach. |
Karkonosze. |
Trzy godziny przed czasem, czyli koniec czeskiej klątwy. |
Subskrybuj:
Posty (Atom)