wtorek, 1 stycznia 2013

Przez Bory Tucholskie do Wielkopolski


Zdjęć już nie będzie.


Rok upłynął mi pod znakiem deszczu. Prześladował mnie od marca, niemal na każdym wyjeździe. Padało z góry, z boku, padało momentami nawet i z dołu... Zupełnie jak w filmie Zemeckisa, w którym Forrest Gump opowiadał na pozór absurdalne przygody swojego niezwykłego jednak życia. Padało w Hiszpanii, kiedy południkowo pokonywałem ją od morza do morza, ale padało też w Polsce, w czasie krótkich, kilkudniowych zaledwie wycieczek. Były momenty kiedy znienawidziłem deszcz, ale były też takie kiedy deszczu szalenie mi brakowało. Momentami ogarniała mnie wściekłość, innym razem afirmowałem jego przyjemny zapach...

Kiedy w sierpniu postanowiłem spakować namiot, śpiwór i sandały w nieprzemakalne sakwy, nie spodziewałem się jeszcze, że wyjazd ten zapamiętam na długo. Trasa prowadzić mnie miała z Bydgoszczy na północ, w kierunku serca tucholskiej puszczy, do kolejnego z odwiedzanych przeze mnie polskich parków narodowych i dalej w kierunku Wielkopolski, do pierwszej stolicy naszego kraju - Gniezna. Przyjemność wytyczania trasy w czasie gdy przyroda pracuje na największych obrotach jest ogromna.


Kilka dni wcześniej usiadłem nad mapą, sprawdziłem co warto zobaczyć, gdzie i kiedy warto być, z kim wypadałoby się spotkać, gdzie zjeść i czym zainteresować się po drodze, tak by wycieczka nie była nudna, a walory regionu poznać solidnie. Wybór na kujawsko-pomorskie oraz Wielkopolskę padł nieprzypadkowo. Po pierwsze chciałem wreszcie poczuć zapach Brdy i poznać jej magię. Po drugie odwiedzić zachwalany ustami przyjaciółki, znany festiwal jazzowy w Chodzieży. Po trzecie natomiast poznać osobiście wysokiej klasy logopedę, panią Bernadetę Dziekan - Standowicz, która w Szamocinie prowadzi jako jedna z nielicznych specjalistek w Polsce, zajęcia dla osób głęboko jąkających się. Trzy cele i nieco ponad tydzień czasu. Z Łowicza do Bydgoszczy dotarłem pociągiem. Dojeżdżając do miasta, ze zdziwienia szeroko otwierałem swoje oczy. Lasy pomiędzy Toruniem a Bydgoszczą wyglądały niczym po apokaliptycznym ataku wszelkich możliwych żywiołów. To wichura, która dzień wcześniej nawiedziła okolicę wyrządziła takie straty. Kilkunastoletnie sosny powyrywane z korzeniami lub połamane niczym zapałki, straszyły chyba wszystkich, przyklejonych do szyb wolno poruszającego się pociągu pasażerów. Widok był zatrważający. Strach pomyśleć co byłoby, gdyby w tym czasie przyszło komuś nocować pod namiotem... 
Sama Bydgoszcz nie była mi specjalnie obca. Miasto znałem jeszcze z czasów studenckich, kiedy odwiedzałem je zamieszkując w Toruniu. Zarówno jedno jak i drugie miasto wiele ma do zaoferowania turystom. Znana na świecie, wpisana na listę UNESCO toruńska starówka wraz z jej panoramą zachwyca niezmiennie od lat rzesze odwiedzających ją miłośników gotyku, za to słynąca z kanałów i z pieczołowitością rewitalizowanych zabytków Bydgoszcz, jest ciekawą alternatywą dla miłośników starej architektury, hydrotechnicznych budowli i amsterdamskich klimatów. Miasto bardzo się rozwinęło, stawiając w szczególności na kulturę (chociażby sprowadzając raczkujący w Toruniu a rozkwitający w Łodzi Międzynarodowy Festiwal Operatorów Filmowych CAMERIMAGE). Tysiące miłośników kina rokrocznie nakręca turystyczną machinę i dla nich chociażby warto upiększać miasto. Pierwszych rowerzystów spotkałem na rynku. Rosyjscy cykliści przemierzali uliczki fotografując co ciekawsze miejsca. Takich jak oni, tym razem na swej drodze spotkałem wielu. Lato jest przecież dla sakwiarzy okresem rzec by można "lęgowym". Dzięki sprzyjającej aurze możemy w trasie poznać naprawdę fajnych ludzi. Cieszy oko, gdy widzi się całe grupy rowerzystów przemierzających nasz kraj. Z Bydgoszczy jadę północ. Moim celem jest dotarcie do Parku Narodowego Borów Tucholskich. Przed dwoma laty założyłem odwiedzenie wszystkich parków narodowych. Cudze chwalimy, swego nie znamy. A szkoda! Mamy przecież kapitalne miejsca do aktywnego wypoczynku.

Główną i nieco ruchliwą drogą krajową nr 25 kieruję się na Koronowo. Docieram tam jednak przez Bożenkowo. Ruch na krajówce jest nieprzyjemnie uciążliwy. Małe, ale gwarne miasteczko zwróciło moją uwagę informacją o nie lada atrakcji. Jest nią ażurowy most kolejowy z 1895 roku, długości 120 metrów, zwieszony nad rzeką Brdą. Jest to najwyższy względem tafli wody most kolejki wąskotorowej w Europie. Konstrukcja liczy 18 metrów wysokości. Dziś nie spełnia już niestety swojej pierwotnej funkcji. Stała się za to miejscem romantycznych spacerów. Poza mostem Koronowo słynie z zespołu cysterskiego. Składają się na nią Bazylika Mniejsza datowana na przełom XIII/XIV wieku oraz... więzienie. To drugie powstało dopiero w XIX wieku. Zaadoptowano na nie budynki klasztorne. Dziś zespół stanowi mocno specyficzną, symbiotyczną parę edukacyjną. 


Słońce przygrzewa z należytą starannością, więc ruszam dalej. Wijącymi się pomiędzy jeziorami asfaltami wjeżdżam w zielone i przyjemnie relaksujące tereny. Mały ruch i co ciekawe- liczne ścieżki rowerowe sprawiają, że przyjemność z jazdy znów jest spora. Nie posiadając mapy lepszej jak wysłużona "dwusteka", postanowiłem mimo wszystko kierować się na północ lasami. Kujawsko-pomorskie to nie koniec świata i raczej trudno byłoby mi się tam zgubić. W wakacje wrzucam na luz i zdaję się na przypadek. Do serca biorę też sobie rady miejscowych. W Wielonku poznaję dwie sympatyczne, miejscowe dziewczyny. Razem pedałujemy do Cierplewa, a że w długie, wakacyjne dni nikomu się nie spieszy toteż w roju natarczywych much siadamy jeszcze pod sklepem na długa pogawędkę. Upał sprawia, że w cieniu parasola można by tak gadać do późnego wieczora... 


Dla mnie jednak liczy się też miejsce w którym zatrzymam się na nocleg. Tego dnia planowałem przespać się już nad jeziorem. Wsiadam więc na rower i kieruję się na Lubiewo. Tuż za nim, na górce, w sąsiedztwie dorastającej kukurydzy znajduję swoje miejsce i rozkładam namiot. Pierwszy dzień przy akompaniamencie wszystkich komarów świata dobiegł końca...



W Puszczę się zapuszczę.
W okolicach Tucholi człowiek czuje się spokojny jak nigdzie indziej. Zielony kolor lasu działa tak na ludzi. Choć przyjemnie się drzemie w oblanym słońcem namiocie, zarządzam pobudkę. Szkoda czasu na leniuchownie, tym bardziej, że przede mną jedne z najpiękniejszych polskich puszcz i najczystsze z polskich rzek. Wkraczam na tereny Tucholskiego Parku Krajobrazowego. Ruch na dojazdówkach do Tucholi jest zauważalny. Pompowane krokodyle i jaskrawożółte koła ratunkowe za tylnymi szybami mijających mnie aut informują, że zbliżam się do mocno eksploatowanego wakacyjnego okręgu. Nie dziwi mnie to. Na mojej mapie konkurują ze sobą kolory lasu i wody. Świetny kierunek na kilkudniowe wypady! 




W okolicach godz. 10-tej docieram do Tucholi. Rozglądam się po interesujących placach i uliczkach, odwiedzam lokalne muzeum, cukiernię z wyśmienitymi jagodziankami i ciastem truskawkowym, by wreszcie skierować się na rynek w poszukiwaniu kawiarni. Pod parasolami stojącymi w obrębie wysokich, bujnych drzew dostrzegam z oddali solidnie zapakowane rowery, oraz dwie postacie: damsko-męską parę cyklistów. To Wojtek i jego żona Lidka - dwoje Wielkopolan zamieszkujących w Poznaniu, korzystających z chwili i pedałujących do Gdańska. Szybko znajdujemy wspólne tematy. Trasa nad morze to dla nich "dziewiczy rejs". Dopiero odkrywają przygodę turystyki rowerowej, choć jak zauważyłem w przeciągu kilku dni swojej jazdy, zdrowo zdążyli się już zakręcić w temacie.


Dalej ruszamy wspólnie, nasze trasy bowiem częściowo się pokrywają. Kierując się na północ drogą 237 docieramy do Fojutowa. Miejsce typowo turystyczne słynie z murowanego akweduktu. Krzyżują się tu dwie rzeki: Wielki Kanał Brdy (płynący górą) z Czerską Strugą. Różnica tafli wody wynosi aż 11 metrów! Budynek robi wrażenie nie tylko swoją architekturą, ale przede wszystkim wielkością. Mierzy 75 metrów i jest najdłuższą tego typu budowlą w Polsce. Dla ciekawskich architekci przewidzieli atrakcję. Suchą stopą można przejść kładką wzdłuż płynącej dołem rzeki, podziwiając konstrukcję zabytkowego akweduktu.



Z Fojutowa ruszamy dalej na północ. Moja mapa okazuje się zbyt mało dokładna, przez co przechodzimy na system GPS Wojtka. Leśnymi drogami docieramy wreszcie do asfaltu i już na pierwszym zakręcie spotykamy kolejnych kolarzy. Tym razem pedałuje męskie grono: reprezentanci Bielska-Białej. Chłopaki zmierzają z Bydgoszczy do Ustki. W pięcioosobowym składzie przemierzamy puszczą dobrych kilka kilometrów i dopiero po przekroczeniu krajowej trasy nr 22 rozdzielamy się na trzy składy. Chwilę później jednak tracę orientację. Pomocy w nawigacji udziela mi dopiero miejscowy chłopak z ukrytego w gęstym lesie gospodarstwa. Okazuje się, że nieco zboczyłem z drogi, czego konsekwencją był rajd przez piachy. 



Z przygodami znajduję drogę do cywilizacji. W Czarniżu skręcam w lewo na Żabno i Czyczkowy. W drodze na Swornegacie moją uwagę przykuwa ogromny dół przed szkołą w Chełmach Wielkich. Postanawiam sprawdzić co jest na rzeczy. Czterej studenci Wydziału Archeologii Uniwersytetu Gdańskiego prowadzili właśnie pomiary odkrywki. Okazało się, że naukowcy znaleźli tam ruiny skrzydła datowanego na przełom XVI i XVII wieku pałacu. Na znalezisko trafiono jak zwykle przypadkiem, w trakcie budowy parkingu. Kilkunastoosobowa grupa studentów spędzała tam swoje wakacje uczestnicząc w praktykach. Pełen uznania za przerzucenie takiej ilości ziemi pożegnałem tęgie głowy i ruszyłem dalej.


Minąwszy granicę Parku Narodowego Borów Tucholskich zauważyć można od razu liczne kempingi i domy wypoczynkowe. Pełno też wczasowiczów w plażowych klapkach zmierzających nad czyste jak łza jeziora. Bory Tucholskie przyciągają od lat miłośników spacerów, grzybobrania, wędkarstwa i sportów wodnych. Choć w obrębie samego PN niektóre przyjemności nie są możliwe, to jednak w okolicach atrakcyjnych przyrodniczo miejsc nie brakuje. Zbliżał się już wieczór, a z nieba zaczynało kropić. Wiedząc, że za chwilę znów znikną mi z oczu sklepy i bary, wstępuję jeszcze w Swornychgaciach na obiad, do zupełnie niepozornie wyglądającej knajpki. Wstąpiłem i się zakochałem. Dosłownie! Tak dobrego barszczu na grzybach sporządzonego na zakwasie z kapusty nie jadłem chyba nigdy. Porcja postawiłaby na nogi konia, co dopiero kolarza! Kuchnia kaszubska słynie z aromatu i specyficznych leśnych smaków. Myślę, że smacznym pomysłem byłoby kiedyś zorganizowanie rajdu śladami... kaszubskiej kuchni! Po sycącej kolacji znów znalazłem wyśmienity nocleg. Namiot mój stanął nad brzegiem Jeziora Karsińskiego. Kapuśniaczek uderzał o tropik, jałowcowa pachniała w pełnoziarnistym, wiejskim chlebie a ja spoglądając przez moskitierę, wpatrzony w przeciwległy brzeg zachwycałem się polską przyrodą...


Z deszczu pod rynnę.
Trzeci dzień znów przywitał mnie słońcem. Jezioro o wpół do szóstej wyglądało olśniewająco. Strome, zachodnie brzegi tonęły w promieniach od samego świtu. Sfotografowałem pejzaż, zwinąłem namiot i ruszyłem przed siebie. Do Chojnic planowałem przedostać się wschodnią stroną Jeziora Charzykowskiego, co jednak przez wzgląd na remont mostu w Małych Swornychgaciach okazało się niemożliwe. Dobrą godzinę stałem na brzegu kanału łączącego obydwa jeziora, czekając na wodostop (rodzaj wodnego autostopa), który pomógłby mi przerzucić się na drugą stronę głębokiego i szerokiego rowu. Kajakarzy było jednak jak na lekarstwo, wędkarze zarzucali z brzegu. Robotnicy pracujący na moście żartowali głośno między sobą, wspominając jednego kolarza, który próbował przedostać się przez rzekę wpław. Jemu ponoć się udało, ale ja rzekomo byłem... dużo niższy! Czekanie mogło trwać i trwać, dlatego zmieniłem plan i przez Konarzynki, Babilon i Wolność dotarłem do Charzykowych, a potem do Chojnic.



Pierwszy raz odwiedziłem to miasto i przyznam się, że pozostaję pod jego wielkim wrażeniem. Chojnice są miastem historycznym. Jego starówkę otaczają średniowieczne mury obronne zbudowane jeszcze przez Krzyżaków, którzy urzędowali tam przez ponad 150 lat. Był to dla Chojnic okres rozkwitu. Dziś warto odwiedzić chojnicki rynek, przespacerować się uliczkami wzdłuż wspomnianych murów, zwrócić uwagę na liczne zabytki, wejść na Basztę Człuchowską, do chojnickiej fary czy Galerii Współczesnej Sztuki Polskiej, w której oglądać można naprawdę godne uwagi zbiory malarstwa i rzeźby. Znajduje się w niej stała ekspozycja twórczości m.in.: Tadeusza Brzozowskiego, Józefa Szajny, czy Henryka Stażewskiego.


Z Chojnic drogą wojewódzką nr 212 kieruję się dalej na południowy zachód, w kierunku Debrzna i Lipki. Droga może nie jest już tak atrakcyjna, lecz na szczęście jest bardzo spokojna. Mijam smutne, małe miejscowości, gdzie czas płynie chyba wolniej niż gdzie indziej, a młodzież, swoje wakacje spędza nudząc się w obrębie centralnie położonych fontann czy skwerów.

Tuż za Lipką skręcam w lewo i drogą prostą jak stół, długą na ponad 25 km i nudną jak przysłowiowe "flaki z olejem" pedałuję do Łobżenicy. Zero odczuwalnych zakrętów, brak wzniesień i zjazdów sprawia, że do Górki Klasztornej dojeżdżam śpiący jak małe dziecko. Tamtejsze sanktuarium imponujące swoją wielkością i utrzymaniem prowadzi Zakon Misjonarzy Świętej Rodziny. Prócz wnętrz pamiętających zakonników piszących jeszcze gęsimi piórami, obejrzeć należy tam zbiory misyjnych pamiątek. Dziś klasztor stanowi centrum okolicznej kultury. Bracia organizują dla młodzieży i ich rodzin gry, spotkania czy rowerowe wycieczki. Dzięki uprzejmości zakonników nocleg spędzam... we własnej celi! Lepszych warunków nie mogłem sobie chyba wyobrazić! Kolejny dzień zaczynam od przyjrzenia się Łobżenicy. Jest to maleńkie miasteczko, któremu prawa miejskie przyznano na początku XV wieku. Układ miejski i architektoniczny sprawia wrażenie, że to miasto z żydowską historią, lecz nie do końca to prawda. Ciekawostkę stanowić może fakt, że lokatorami od początku XVII wieku byli szkoccy kupcy handlujący suknem, a Łobżenica prosperowała tak dobrze, że bito w niej nawet prywatne monety. Dziś bogactwa na ulicach już raczej nie widać. Balkony co niektórych, pięknych kamienic porastają młode brzózki, a zamknięte na cztery spusty wrota ewangelickiego kościoła kryją przed światem niebagatelne ponoć polichromie. Od miejscowej nauczycielki zdążyłem się dowiedzieć, że szansą na to by wnętrzom przyjrzeć się w minimalnym choć stopniu, może być co najwyżej... najbliższy pogrzeb. Wtedy kościół może być otwarty.



Nie życzyłem jednak nikomu źle. Wsiadłem na rower, zdjąłem koszulkę i w pełnym słońcu, przy 30°C skierowałem się przyjemnymi drogami przez Tłukomy, Wysoką, Grabówno ku Miasteczku Krajeńskiemu. Tam zajrzeć wypada na lokalny cmentarz, gdzie znajduje się grób naszego bohatera narodowego- Michała Drzymały. Nie ma chyba Polaka, który o Drzymale nie słyszał. Nawet jeśli zamiast siedzieć w szkolnej ławce wagarował w tym czasie, to i tak każdy dziś dobrze wie, dlaczego wóz na kołach ustawiony na letniskowej działce, taką a nie inną ma nazwę.


Do Chodzieży docieram trasą widokową. Wjechałem bowiem w Dolinę Środkowej Noteci. Panorama z drogi ciągnącej się po północnej stronie rzeki jest fantastyczna i sięga kilku kilometrów. Sama Chodzież jest niemniej urokliwa. Dwudziestotysięczne miasteczko położone pomiędzy trzema jeziorami słynie z porcelany. Pierwszą fabrykę fajansu postawili tu niemieccy kupcy: Schnorr i Müller, co miało miejsce w 1852 roku. Przed nimi miasto rozsławili tkacze produkujący tam i sprzedający swoje towary. Do dziś maleńkie centrum skupia się wokół ich domostw, będących atrakcją dla zwiedzających. Chodzież stanowi też idealne miejsce do aktywnego wypoczynku. Jeziora i okolice zachęcają do pływania, kajakarstwa, leśnych spacerów. Można stamtąd podreptać szlakiem na Gontyniec (192 m n.p.m.), czy spróbować odnaleźć sławetną Dolinę Muminków... Rokrocznie w Chodzieży odbywają się też warsztaty dla uzdolnionej muzycznie młodzieży, która pod okiem mistrzów sceny jazzowej szlifuje swoje umiejętności wokalne i instrumentalne podczas festiwalu Cho-jazz. 





W Chodzieży zatrzymałem się na kilka dni. Wraz z moją serdeczną przyjaciółką (i jak się okazało kompanką ostatniego etapu mojej podróży), miałem okazję uczestniczyć w koncercie galowym, zamykającym festiwal. Przyznam się, że poziom wykonawców był zaskakująco wysoki. Chodzież odwiedziłem nie tylko przez wzgląd na jazz i dobrych znajomych. Poszukując tematu do reportażu zależało mi na spotkaniu z wybitną logopedką, światowej klasy specjalistką od leczenia wad wymowy- Bernadetą Dziekan - Standowicz. 


Pani Bernadeta jako jedna z nielicznych osób w kraju jest zdania, że jąkanie jest całkowicie wyleczalne, w przeciwieństwie do świata nauki jednoznacznie stwierdzającego co innego. Pani Dziekan- Standowicz od lat walczy z rozpowszechnionymi mitami, ułatwiając wielu osobom - nawet tym głęboko jąkającym się, dojście do sposobu mówienia osób zdrowych. Kilka dni spędzonych w jej ośrodku w Szamocinie, liczne rozmowy, spotkania z ludźmi, uczestnictwo w warsztatach sprawiły, że dziś i ja jestem w stanie w to uwierzyć. 


Kilkudniowy odpoczynek nad jeziorem pozwolił zregenerować siły. Wraz z Zuzą spakowaliśmy sakwy i ruszyliśmy przed siebie. Naszym celem było Gniezno. Skierowaliśmy się na Gołańcz, Wapno i Żnin, zahaczając dla urozmaicenia o sam Paryż!







Wieżę Eiffla akurat remontowano..., ale porośnięte zbożem pola i napotykane po drodze pałuckie kościoły też zrobiły na nas miłe wrażenie. Leniwe pedałowanie sprawiło, że późnym popołudniem dotarliśmy do Żnina. Dokonawszy szybkich zakupów udaliśmy się na chwilę nad miejskie jezioro i zaraz potem ruszyliśmy za miasto na poszukiwanie miejsca godnego rozbicia naszego namiotu. To znalezione, tym razem okazało się mocno felerne. Brzeg jeziora, sitowie, piękna, zielona trawa, jednym słowem bajka. W życiu bym nie przypuszczał, że rankiem wyjdziemy (choć może lepszym określeniem byłoby... wypłyniemy) z namiotu w fatalnych nastrojach. Potężna ulewa, której nie mogliśmy przewidzieć, niczym grom z jasnego nieba spadła na nasz maleńki namiot czyniąc ogromne straty. Obudziliśmy się w kałuży wody, przemoczeni do suchej nitki. Cała elektronika utonęła. Z aparatu fotograficznego uratował się jedynie obiektyw. Ostatnie zdjęcie śmiejącej się nad kolacją Zuzy przetrwało na karcie pamięci, ale lustrzanki do dziś, mimo pomocy specjalisty nie udało się uruchomić... Zabawne, że wszystkie rzeczy pozostawione w sakwach i workach na zewnątrz namiotu pozostały suche. Straciliśmy jedynie to, co było najcenniejsze... W ponurych nastrojach dotarliśmy do Wenecji. Nie mieliśmy nawet ochoty na zwiedzanie muzeum wąskotorowej kolejki. Patrzyliśmy smutno w niebo, zastanawiając się, co jeszcze przyniosą zbierające się nad nami chmury. 
Mokre ciuchy, karimaty i nasiąknięte śpiwory wysuszyliśmy dopiero w Biskupinie. Nasz cały dobytek rozwieszony na płocie restauracji musiał zabawnie wyglądać. Na szczęście pogoda zmieniała się błyskawicznie i silny, wręcz porywisty wiatr wysuszył wszystko zaskakująco szybko. Biskupin od dzieciństwa kojarzył nam się ze szkolnymi wycieczkami szkolnymi. Wykopaliska archeologiczne, które rozsławiły maleńką wioskę rozpoczęto jeszcze przed II Wojną Światową. Opuszczający się poziom wody w pobliskim jeziorze odkrył w 1934 roku szczątki osady. Dzieci ze wsi poinformowały o tym swojego nauczyciela, a on naświetlił sprawę na Uniwersytecie w Poznaniu. Prace wykopaliskowe prowadził prof. Józef Kostrzewski. Odkryto gród ludu wywodzącego się z kultury łużyckiej. Szacuje się, że zamieszkiwało go swego czasu blisko 1000 osób. Dziś zrekonstruowaną osadę oblegają tysiące uczniów i miłośnicy historii Polan, czyniąc Biskupin jednym z najliczniej odwiedzanych miejsc muzealnych w kraju. Inną dużą atrakcją okolic jest wąskotorówka. Ze wspomnianej Wenecji aż pod bramę Biskupina dojechać można klimatycznym pociągiem, którego parowóz bucha w niebo siwym dymem.
Z Biskupina docieramy spokojnym tempem do Gąsawy. Przy głównym placu zatrzymują się pekaesy, fontanna rozwiewa po parku delikatną, mokrą bryzę, psy ganiają się wokół drzew a kościół p.w. Św. Mikołaja stoi zamknięty. Szkoda, bo datowany na pierwszą połowę XVII w pozostaje cennym zabytkiem do którego chętnie chciałoby się wstąpić. Podobnie jest w dalej położonym Ryszewku. Nie chcąc włóczyć się bez celu, kierujemy się żwawo w stronę pierwszej stolicy Polski - do Gniezna. Trafiamy tam wczesnym popołudniem. Jest więc czas zwiedzić to i owo, oraz zjeść coś ciepłego. Gniezno oferuje liczne atrakcje turystom. Wprawdzie możliwe do zwiedzania miejsca mają najczęściej charakter sakralny, ale chyba każdy znajdzie tam coś dla siebie. Nas najbardziej zainteresowała czasowa wystawa fotografii 3D, jaką zorganizowano na jednym z placów. Zwiedzający dostawali okulary, dzięki czemu można było obejrzeć naprawdę ciekawą merytorycznie ekspozycję. Największą perłą miasta rzecz jasna pozostaje gnieźnieńska katedra. Tę zwiedzamy następnego ranka. Wchodzimy również na wieżę, skąd roztacza się atrakcyjny widok. Niestety wszystko to, dokumentujemy już tylko w naszych głowach. Cóż. Powrót do przeszłości. Tak jak przed setkami lat podróżnicy zapisywali doświadczenia na kartach swoich pamiętników, tak i my tym razem musimy spamiętać wszystko, tylko za pomocą naszych światłych umysłów.
Gniezno to meta naszej podróży. Znów kilka dni wolnego udało się wykorzystać na poznawanie kraju. Choć wyjazd ten ze względu na niesłychanego pecha zapamiętam z pewnością na bardzo długo, to jednak jestem zadowolony. Kolejny raz odkryłem dla siebie kawał wspaniałej Polski. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz