Pierwszy raz odwiedziłem to miasto i przyznam się, że pozostaję pod jego wielkim wrażeniem. Chojnice są
miastem historycznym. Jego starówkę otaczają średniowieczne mury obronne zbudowane jeszcze przez
Krzyżaków, którzy urzędowali tam przez ponad 150 lat. Był to dla Chojnic okres rozkwitu. Dziś warto
odwiedzić chojnicki rynek, przespacerować się uliczkami wzdłuż wspomnianych murów, zwrócić uwagę na
liczne zabytki, wejść na Basztę Człuchowską, do chojnickiej fary czy Galerii Współczesnej Sztuki Polskiej, w
której oglądać można naprawdę godne uwagi zbiory malarstwa i rzeźby. Znajduje się w niej stała
ekspozycja twórczości m.in.: Tadeusza Brzozowskiego, Józefa Szajny, czy Henryka Stażewskiego.
Z Chojnic drogą wojewódzką nr 212 kieruję się dalej na południowy zachód, w kierunku Debrzna i Lipki.
Droga może nie jest już tak atrakcyjna, lecz na szczęście jest bardzo spokojna. Mijam smutne, małe
miejscowości, gdzie czas płynie chyba wolniej niż gdzie indziej, a młodzież, swoje wakacje spędza nudząc
się w obrębie centralnie położonych fontann czy skwerów.
Tuż za Lipką skręcam w lewo i drogą prostą jak stół, długą na ponad 25 km i nudną jak przysłowiowe "flaki
z olejem" pedałuję do Łobżenicy. Zero odczuwalnych zakrętów, brak wzniesień i zjazdów sprawia, że do
Górki Klasztornej dojeżdżam śpiący jak małe dziecko. Tamtejsze sanktuarium imponujące swoją wielkością
i utrzymaniem prowadzi Zakon Misjonarzy Świętej Rodziny. Prócz wnętrz pamiętających zakonników
piszących jeszcze gęsimi piórami, obejrzeć należy tam zbiory misyjnych pamiątek. Dziś klasztor stanowi
centrum okolicznej kultury. Bracia organizują dla młodzieży i ich rodzin gry, spotkania czy rowerowe
wycieczki. Dzięki uprzejmości zakonników nocleg spędzam... we własnej celi! Lepszych warunków nie
mogłem sobie chyba wyobrazić! Kolejny dzień zaczynam od przyjrzenia się Łobżenicy. Jest to maleńkie miasteczko, któremu prawa miejskie
przyznano na początku XV wieku. Układ miejski i architektoniczny sprawia wrażenie, że to miasto z żydowską historią, lecz nie do końca to prawda. Ciekawostkę stanowić może fakt, że lokatorami od
początku XVII wieku byli szkoccy kupcy handlujący suknem, a Łobżenica prosperowała tak dobrze, że bito
w niej nawet prywatne monety. Dziś bogactwa na ulicach już raczej nie widać. Balkony co niektórych,
pięknych kamienic porastają młode brzózki, a zamknięte na cztery spusty wrota ewangelickiego kościoła
kryją przed światem niebagatelne ponoć polichromie. Od miejscowej nauczycielki zdążyłem się dowiedzieć,
że szansą na to by wnętrzom przyjrzeć się w minimalnym choć stopniu, może być co najwyżej... najbliższy
pogrzeb. Wtedy kościół może być otwarty.
Nie życzyłem jednak nikomu źle. Wsiadłem na rower, zdjąłem koszulkę i w pełnym słońcu, przy 30°C
skierowałem się przyjemnymi drogami przez Tłukomy, Wysoką, Grabówno ku Miasteczku Krajeńskiemu.
Tam zajrzeć wypada na lokalny cmentarz, gdzie znajduje się grób naszego bohatera narodowego- Michała
Drzymały. Nie ma chyba Polaka, który o Drzymale nie słyszał. Nawet jeśli zamiast siedzieć w szkolnej ławce
wagarował w tym czasie, to i tak każdy dziś dobrze wie, dlaczego wóz na kołach ustawiony na letniskowej
działce, taką a nie inną ma nazwę.
Do Chodzieży docieram trasą widokową. Wjechałem bowiem w Dolinę Środkowej Noteci. Panorama z drogi
ciągnącej się po północnej stronie rzeki jest fantastyczna i sięga kilku kilometrów. Sama Chodzież jest niemniej urokliwa. Dwudziestotysięczne miasteczko położone pomiędzy trzema
jeziorami słynie z porcelany. Pierwszą fabrykę fajansu postawili tu niemieccy kupcy: Schnorr i Müller, co
miało miejsce w 1852 roku. Przed nimi miasto rozsławili tkacze produkujący tam i sprzedający swoje
towary. Do dziś maleńkie centrum skupia się wokół ich domostw, będących atrakcją dla zwiedzających.
Chodzież stanowi też idealne miejsce do aktywnego wypoczynku. Jeziora i okolice zachęcają do pływania,
kajakarstwa, leśnych spacerów. Można stamtąd podreptać szlakiem na Gontyniec (192 m n.p.m.), czy
spróbować odnaleźć sławetną Dolinę Muminków... Rokrocznie w Chodzieży odbywają się też warsztaty dla
uzdolnionej muzycznie młodzieży, która pod okiem mistrzów sceny jazzowej szlifuje swoje umiejętności
wokalne i instrumentalne podczas festiwalu Cho-jazz.
W Chodzieży zatrzymałem się na kilka dni. Wraz z moją serdeczną przyjaciółką (i jak się okazało kompanką ostatniego etapu mojej podróży), miałem
okazję uczestniczyć w koncercie galowym, zamykającym festiwal. Przyznam się, że poziom wykonawców
był zaskakująco wysoki. Chodzież odwiedziłem nie tylko przez wzgląd na jazz i dobrych znajomych. Poszukując tematu do
reportażu zależało mi na spotkaniu z wybitną logopedką, światowej klasy specjalistką od leczenia wad wymowy- Bernadetą Dziekan - Standowicz.
Pani Bernadeta jako jedna z nielicznych osób w kraju jest zdania, że jąkanie jest całkowicie wyleczalne, w
przeciwieństwie do świata nauki jednoznacznie stwierdzającego co innego. Pani Dziekan- Standowicz od lat
walczy z rozpowszechnionymi mitami, ułatwiając wielu osobom - nawet tym głęboko jąkającym się, dojście
do sposobu mówienia osób zdrowych. Kilka dni spędzonych w jej ośrodku w Szamocinie, liczne rozmowy,
spotkania z ludźmi, uczestnictwo w warsztatach sprawiły, że dziś i ja jestem w stanie w to uwierzyć.
Kilkudniowy odpoczynek nad jeziorem pozwolił zregenerować siły. Wraz z Zuzą spakowaliśmy sakwy i ruszyliśmy przed siebie. Naszym celem było Gniezno. Skierowaliśmy się na Gołańcz, Wapno i Żnin,
zahaczając dla urozmaicenia o sam Paryż!
Wieżę Eiffla akurat remontowano..., ale porośnięte zbożem
pola i napotykane po drodze pałuckie kościoły też zrobiły na nas miłe wrażenie. Leniwe pedałowanie
sprawiło, że późnym popołudniem dotarliśmy do Żnina. Dokonawszy szybkich zakupów udaliśmy się na
chwilę nad miejskie jezioro i zaraz potem ruszyliśmy za miasto na poszukiwanie miejsca godnego rozbicia
naszego namiotu. To znalezione, tym razem okazało się mocno felerne. Brzeg jeziora, sitowie, piękna,
zielona trawa, jednym słowem bajka. W życiu bym nie przypuszczał, że rankiem wyjdziemy (choć może
lepszym określeniem byłoby... wypłyniemy) z namiotu w fatalnych nastrojach. Potężna ulewa, której nie
mogliśmy przewidzieć, niczym grom z jasnego nieba spadła na nasz maleńki namiot czyniąc ogromne
straty. Obudziliśmy się w kałuży wody, przemoczeni do suchej nitki. Cała elektronika utonęła. Z aparatu
fotograficznego uratował się jedynie obiektyw. Ostatnie zdjęcie śmiejącej się nad kolacją Zuzy przetrwało
na karcie pamięci, ale lustrzanki do dziś, mimo pomocy specjalisty nie udało się uruchomić... Zabawne, że
wszystkie rzeczy pozostawione w sakwach i workach na zewnątrz namiotu pozostały suche. Straciliśmy
jedynie to, co było najcenniejsze... W ponurych nastrojach dotarliśmy do Wenecji. Nie mieliśmy nawet ochoty na zwiedzanie muzeum
wąskotorowej kolejki. Patrzyliśmy smutno w niebo, zastanawiając się, co jeszcze przyniosą zbierające się
nad nami chmury.
Mokre ciuchy, karimaty i nasiąknięte śpiwory wysuszyliśmy dopiero w Biskupinie. Nasz cały dobytek
rozwieszony na płocie restauracji musiał zabawnie wyglądać. Na szczęście pogoda zmieniała się
błyskawicznie i silny, wręcz porywisty wiatr wysuszył wszystko zaskakująco szybko. Biskupin od dzieciństwa
kojarzył nam się ze szkolnymi wycieczkami szkolnymi. Wykopaliska archeologiczne, które rozsławiły
maleńką wioskę rozpoczęto jeszcze przed II Wojną Światową. Opuszczający się poziom wody w pobliskim
jeziorze odkrył w 1934 roku szczątki osady. Dzieci ze wsi poinformowały o tym swojego nauczyciela, a on
naświetlił sprawę na Uniwersytecie w Poznaniu. Prace wykopaliskowe prowadził prof. Józef Kostrzewski.
Odkryto gród ludu wywodzącego się z kultury łużyckiej. Szacuje się, że zamieszkiwało go swego czasu
blisko 1000 osób. Dziś zrekonstruowaną osadę oblegają tysiące uczniów i miłośnicy historii Polan, czyniąc
Biskupin jednym z najliczniej odwiedzanych miejsc muzealnych w kraju. Inną dużą atrakcją okolic jest
wąskotorówka. Ze wspomnianej Wenecji aż pod bramę Biskupina dojechać można klimatycznym
pociągiem, którego parowóz bucha w niebo siwym dymem.