Krótka, bo nie długa relacja z podróży z Grecji do Łowicza.
Wakacje mają to do siebie, że nie trwają wiecznie. Warto więc dokładnie wcześniej je zaplanować, by urlop nie zastał nas na zastanawianiu się. Warto, nie oznacza jednak, że trzeba. Spontaniczność w podróżowaniu jest bowiem nie mniej ważna niż samo podróżowanie, a szybkość w podejmowaniu decyzji, jest bardzo często podstawą do dotarcia za niewielkie w sumie pieniądze, w miejsca, o jakich często jedynie możemy pomarzyć.
Z warszawskiego Okęcia, czarterowymi liniami, z biletem zakupionym na dwa dni przed wylotem, po trzygodzinnym raptem locie trafiamy na Korfu. Niewielka wyspa na Morzu Jońskim wita nas słodkim zapachem kwitnących dookoła kwiatów i świergotem nocnych ptaków. Opóźnionym samolotem na Kerkirę dolatujemy grubo po północy, dlatego wraz z kilkoma innymi backapackers'ami noc spędzamy na lotnisku. Kiedy Zuza zaszywa się w śpiwór na metalowej ławce, ja zbroję rowery szykując je do blisko miesięcznej podróży przez Europę. Nasz plan jest banalnie prosty. Z Korfu łapiemy tani prom na kontynent, by następnie udać się do centrum Hellady, a dalej przez Bałkany dojechać do rodzinnego domu.
Najtrudniejsze są początki.
O Grecji nasłuchaliśmy się sporo. Najwięcej na pewno na lekcjach historii, bo kraj od którego tym razem zaczynamy naszą przygodę z pedałowaniem, to swoista kolebka europejskiej kultury. Grecy mając więcej wolnego czasu niż inne narody, od tysięcy lat zajmują się myśleniem. Choć niektórzy uważają, że do ideału sporo im brakuje, a ze zdroworozsądkową filozofią już dawno wygrało lenistwo, to jednak do dzisiaj udało im się stworzyć kilka naprawdę fajnych rozrywek. Nasz teatrzyk Grecję objeżdżał w tydzień. Najpierw zachodnim wybrzeżem skierowaliśmy się na południe, by po dotarciu w okolice Mezopotomas, do legendarnych ruin antycznego Hadesu odbić na wschód, a następnie przepiękną, choć zdecydowanie wymagającą drogą z Arty do Trikali, przez górskie regiony kraju dotrzeć do jednego z tzw. „cudów świata”: Meteorów. Klasztory zbudowano tam z ogromną pieczołowitością na wysokich skałach. Dziś objęte patronatem UNESCO miejsce odwiedza tysiące turystów dziennie. Autokary, jeden za drugim wspinają się krętymi, wąskimi asfaltami na położone wysoko tarasy widokowe. Pejzaż jest rzeczywiście nieziemski, a wejścia do środka, mimo panującego tam ogromnego tłoku trudno sobie odmówić.
Wakacje mają to do siebie, że nie trwają wiecznie. Warto więc dokładnie wcześniej je zaplanować, by urlop nie zastał nas na zastanawianiu się. Warto, nie oznacza jednak, że trzeba. Spontaniczność w podróżowaniu jest bowiem nie mniej ważna niż samo podróżowanie, a szybkość w podejmowaniu decyzji, jest bardzo często podstawą do dotarcia za niewielkie w sumie pieniądze, w miejsca, o jakich często jedynie możemy pomarzyć.
Z warszawskiego Okęcia, czarterowymi liniami, z biletem zakupionym na dwa dni przed wylotem, po trzygodzinnym raptem locie trafiamy na Korfu. Niewielka wyspa na Morzu Jońskim wita nas słodkim zapachem kwitnących dookoła kwiatów i świergotem nocnych ptaków. Opóźnionym samolotem na Kerkirę dolatujemy grubo po północy, dlatego wraz z kilkoma innymi backapackers'ami noc spędzamy na lotnisku. Kiedy Zuza zaszywa się w śpiwór na metalowej ławce, ja zbroję rowery szykując je do blisko miesięcznej podróży przez Europę. Nasz plan jest banalnie prosty. Z Korfu łapiemy tani prom na kontynent, by następnie udać się do centrum Hellady, a dalej przez Bałkany dojechać do rodzinnego domu.
Najtrudniejsze są początki.
O Grecji nasłuchaliśmy się sporo. Najwięcej na pewno na lekcjach historii, bo kraj od którego tym razem zaczynamy naszą przygodę z pedałowaniem, to swoista kolebka europejskiej kultury. Grecy mając więcej wolnego czasu niż inne narody, od tysięcy lat zajmują się myśleniem. Choć niektórzy uważają, że do ideału sporo im brakuje, a ze zdroworozsądkową filozofią już dawno wygrało lenistwo, to jednak do dzisiaj udało im się stworzyć kilka naprawdę fajnych rozrywek. Nasz teatrzyk Grecję objeżdżał w tydzień. Najpierw zachodnim wybrzeżem skierowaliśmy się na południe, by po dotarciu w okolice Mezopotomas, do legendarnych ruin antycznego Hadesu odbić na wschód, a następnie przepiękną, choć zdecydowanie wymagającą drogą z Arty do Trikali, przez górskie regiony kraju dotrzeć do jednego z tzw. „cudów świata”: Meteorów. Klasztory zbudowano tam z ogromną pieczołowitością na wysokich skałach. Dziś objęte patronatem UNESCO miejsce odwiedza tysiące turystów dziennie. Autokary, jeden za drugim wspinają się krętymi, wąskimi asfaltami na położone wysoko tarasy widokowe. Pejzaż jest rzeczywiście nieziemski, a wejścia do środka, mimo panującego tam ogromnego tłoku trudno sobie odmówić.
Sama Grecja wbrew pesymistom oferuje wiele. Choć dla wielu z nas to jedynie wyspy i turkusowa
woda, to jednak przemierzając kontynentalną część natrafić można na prawdziwe perełki. Po drodze
mijamy więc liczne, zabytkowe miejscowości, archeologiczne odkrywki, czy słynące z mitologii
miejsca. Najbardziej ujmują nas jednak krajobrazy i kilometry ciągnących się przed nami
podjazdów. Kraj bowiem jest mocno górzysty, co stanowi dla nas nie lada urozmaicenie.
Zdobywanie kolejnych przełęczy jest dla nas wymarzoną atrakcją, a biwakowanie na dziko wśród
skał i nieziemsko pachnących gajów oliwnych stanowi doskonały sposób na regenerację sił.
Największą naszą bolączką okazały się natomiast greckie ceny. Kryzysu w sklepach nie widać. Na
wybrzeżu Niemcy ratują Greków z finansowych opałów płacąc po 6 euro za paczkę słabych
frankfurterek, co nam zdecydowanie nie odpowiada. Nawet w sieciach handlowych popularnych
marek mocno musimy kalkulować nasze wydatki, by do granicy z Albanią nie ogołocić się
doszczętnie z finansowego przydziału.
A jak Albania.
Los nam jednak sprzyja. O ile greckie ceny łupią nasze kieszenie, to już po opuszczeniu boskiej Unii Europejskiej... poprawę zauważyć można gołym okiem. Albanię, Macedonię, Czarnogórę, a przede wszystkim Bośnię i Hercegowinę zwiedzamy już od baru do baru, pozwalając sobie na zdecydowanie więcej niż to zwykle w naszych podróżach bywa. Turystykę kulinarną jaką udoskonalamy przez blisko 1000 km mijanych bałkańskich krajów, doprowadzamy niemalże do perfekcji. Kultura jedzenia, podobnie jak kultura kawiarnianych spotkań jest tam na bardzo wysokim poziomie. I choć nasze kroki kierujemy zawsze do najprostszych knajpek, to na Bałkanach nigdy nie wychodzimy z nich niezadowoleni. Dotyczy to zarówno doskonałej, aromatycznej, świeżo mielonej i parzonej przy nas kawy, jak i genialnej jagnięciny przyrządzanej na naszych oczach, na opalanych węglem grillach. Przez albańską gościnność, czy bośniackie smaki trudno nam jest niekiedy zmotywować się do dalszej jazdy. A drogi jakimi się poruszamy, za każdym kolejnym zakrętem odsłaniają nam niesamowitą i ciągle mało popularną Europę. W Macedonii zwiedzamy wprawdzie oblegany przez wycieczki Ohryt, który położony nad krystalicznie czystym, a podzielonym pomiędzy dwa kraje jeziorem przyciąga od lat rzeszę zachodnich turystów, ale dalej trasa wiedzie nas już przez Strugę do Debaru, ukazując nam zupełnie niekomercyjne obszary nad długim na kilkadziesiąt kilometrów kanionem rzeki Czarny Drim.
Albanię zwiedzamy natomiast ze wschodu na zachód. Krajową „szóstką”, przez małe wioski i kopalniane miasteczka docieramy na wybrzeże. Albania zachwyca nas nie tylko przez smaki, ale i cudownych ludzi. Kiedy Zuza podczas szybkiego i niebezpiecznego zjazdu, po ulewnym deszczu traci równowagę i wywraca się na zakręcie drogi, Albańczycy przychodzą jej z pomocą, odkażając ją w przydrożnym barze alkoholem polewanym bezpośrednio z butelki. Albańczycy zresztą to osobny temat. To naród dla którego problemy nie istnieją. „No problem” powtarza się tam tak często jak dzień dobry, a uśmiech z twarzy pozdrawiających nas z ulicy przechodniów nie schodzi do samej granicy z Czarnogórą. Shqipëria pod wieloma względami jest niesamowita. Mieszkańcy mijanych przez nas wsi, czas spędzają na ulicy, albo w Mercedesach, których po ulicach jeździ jakaś nieziemska wprost ilość. Kiedy nasza młodzież siedzi na facebooku, albańska kopie piłkę i spaceruje wzdłuż ulic. Za każdym razem i w każdej miejscowości nasze rowery wzbudzają niekrytą sensację, przyciągając tabuny dzieciaków i interesującą się rowerami starszyznę. Kiedy panowie cmokając wyrażają swoje uznanie, młodsi doradzają na migi których owoców z targu koniecznie musimy spróbować. Codzienne spotkania z ludźmi, to dla nas doskonały moment by poznać z bliska życie albańskich miast.
Po Albanii przychodzi czas relaksu. Fizycznego. Wjeżdżamy do Czarnogóry. I choć serce ciągnie nas na kolejne przełęcze, to nogi muszą jednak wypocząć. Kierujemy się na wybrzeże, by
A jak Albania.
Los nam jednak sprzyja. O ile greckie ceny łupią nasze kieszenie, to już po opuszczeniu boskiej Unii Europejskiej... poprawę zauważyć można gołym okiem. Albanię, Macedonię, Czarnogórę, a przede wszystkim Bośnię i Hercegowinę zwiedzamy już od baru do baru, pozwalając sobie na zdecydowanie więcej niż to zwykle w naszych podróżach bywa. Turystykę kulinarną jaką udoskonalamy przez blisko 1000 km mijanych bałkańskich krajów, doprowadzamy niemalże do perfekcji. Kultura jedzenia, podobnie jak kultura kawiarnianych spotkań jest tam na bardzo wysokim poziomie. I choć nasze kroki kierujemy zawsze do najprostszych knajpek, to na Bałkanach nigdy nie wychodzimy z nich niezadowoleni. Dotyczy to zarówno doskonałej, aromatycznej, świeżo mielonej i parzonej przy nas kawy, jak i genialnej jagnięciny przyrządzanej na naszych oczach, na opalanych węglem grillach. Przez albańską gościnność, czy bośniackie smaki trudno nam jest niekiedy zmotywować się do dalszej jazdy. A drogi jakimi się poruszamy, za każdym kolejnym zakrętem odsłaniają nam niesamowitą i ciągle mało popularną Europę. W Macedonii zwiedzamy wprawdzie oblegany przez wycieczki Ohryt, który położony nad krystalicznie czystym, a podzielonym pomiędzy dwa kraje jeziorem przyciąga od lat rzeszę zachodnich turystów, ale dalej trasa wiedzie nas już przez Strugę do Debaru, ukazując nam zupełnie niekomercyjne obszary nad długim na kilkadziesiąt kilometrów kanionem rzeki Czarny Drim.
Albanię zwiedzamy natomiast ze wschodu na zachód. Krajową „szóstką”, przez małe wioski i kopalniane miasteczka docieramy na wybrzeże. Albania zachwyca nas nie tylko przez smaki, ale i cudownych ludzi. Kiedy Zuza podczas szybkiego i niebezpiecznego zjazdu, po ulewnym deszczu traci równowagę i wywraca się na zakręcie drogi, Albańczycy przychodzą jej z pomocą, odkażając ją w przydrożnym barze alkoholem polewanym bezpośrednio z butelki. Albańczycy zresztą to osobny temat. To naród dla którego problemy nie istnieją. „No problem” powtarza się tam tak często jak dzień dobry, a uśmiech z twarzy pozdrawiających nas z ulicy przechodniów nie schodzi do samej granicy z Czarnogórą. Shqipëria pod wieloma względami jest niesamowita. Mieszkańcy mijanych przez nas wsi, czas spędzają na ulicy, albo w Mercedesach, których po ulicach jeździ jakaś nieziemska wprost ilość. Kiedy nasza młodzież siedzi na facebooku, albańska kopie piłkę i spaceruje wzdłuż ulic. Za każdym razem i w każdej miejscowości nasze rowery wzbudzają niekrytą sensację, przyciągając tabuny dzieciaków i interesującą się rowerami starszyznę. Kiedy panowie cmokając wyrażają swoje uznanie, młodsi doradzają na migi których owoców z targu koniecznie musimy spróbować. Codzienne spotkania z ludźmi, to dla nas doskonały moment by poznać z bliska życie albańskich miast.
Po Albanii przychodzi czas relaksu. Fizycznego. Wjeżdżamy do Czarnogóry. I choć serce ciągnie nas na kolejne przełęcze, to nogi muszą jednak wypocząć. Kierujemy się na wybrzeże, by
zrobić wreszcie pożytek z nieużywanych od wielu dni kąpielówek. A w Czarnogórze wypoczynek
może się udać. Kamieniste plaże, czy robiące ogromne wrażenie starówki Baru i Kotoru
przyciągają z roku na rok coraz więcej zagranicznych turystów. Tutejsze ceny mimo
obowiązywania euro waluty nie są jeszcze przesadzone. Wypocząć więc można za rozsądne
pieniądze, zwiedzając atrakcje niewielkiego kraju albo leniuchując nad Kotorską Zatoką. Polski
język słyszy się tam wyjątkowo często, a rozmowa z miejscowymi nie wymagają już językowej
gimnastyki. Słowiańskie języki są zresztą do siebie bardzo podobne, więc czy to w sklepach, czy w
cukierniach z komunikacją nie ma najmniejszego problemu.
Z deszczem do Bośni.
Początkowy plan przejazdu przez nadbrzeżną Chorwację na szczęście runął w gruzach. Już w Czarnogórze rowerem wzdłuż wybrzeża podróżuje się ciężko. Wpływa na to znaczny ruch. Decydujemy się uciekać w góry i mało obleganym przejściem granicznym wjeżdżamy do Hercegowiny. Trafiamy tym samym do innego świata. Część Republiki Serbskiej, która wraz z Bośnią stanowi oddzielny dzisiaj kraj na zmianę zachwyca nas i smuci. Z jednej strony piękno krajobrazu, z drugiej pozostałości nie tak odległych w czasie konfliktów wojennych. Ostrzelane, zburzone i spalone domy, setki przydrożnych cmentarzy, czy czerwone tabliczki ostrzegające przed ciągle niebezpiecznymi polami minowymi towarzyszą nam przez kilka kolejnych dni. Choć Bośniacy wrócili już do normalnego życia, to odwiedzający kraj turyści jeszcze przez wiele lat zastanawiać się będą nad bezsensem trwających tam na przełomie wieków wojen domowych.
Do Bośni trafiamy w ciężkim dla regionu czasie. Tegoroczne lato zapamięta się tam na długo i bynajmniej nie przez upały. Bośnię dotknęły bowiem największe od dziesiątków lat opady, co spowodowało dotkliwe powodzie i kolosalne straty. Poziom Bosny podniósł się o kilka metrów pustosząc wszystko dookoła. Krajobraz popowodziowy był dla nas druzgoczący. Bloki mieszkalne oddalone od rzeki o setki metrów pozalewane do wysokości pierwszego piętra, spustoszone sklepy, restauracje i warsztaty pracy, tony niesionych przez rzekę śmieci i konarów, zrównane z ziemią gospodarcze budynki i wiejskie cmentarze. Takiego obrazu w naszych podróżach jeszcze nie widzieliśmy. Aby uzmysłowić jak wielka tragedia dotknęła Bośniaków, wystarczy wspomnieć, iż straty tegorocznej powodzi porównuje się w Bośni do strat po bałkańskich wojnach.
Polak, Węgier dwa bratanki...
Z Bośni trafiamy do Chorwacji. I na szczęście po raz kolejny do jej niekomercyjnej części. Stąd do wybrzeża beretem się nie dorzuci, więc nie możemy narzekać na tłok na drogach. Czy to Polacy, czy Słowacy rzadko tędy jadą. My też Chorwację traktujemy w zasadzie tranzytowo. Tym razem odpuszczamy sobie smakowanie i kluczenie w poszukiwaniu atrakcji. Korzystamy jedynie z jej gościnności by dotrzeć do kraju koni, wina i przeogromnych plantacji kukurydzy. Węgry przecinamy w trzy dni odwiedzając kilka atrakcyjnych miejsc, w tym historyczny i objęty patronatem UNESCO Pècs, czy zdecydowanie naszym zdaniem przereklamowany i szalenie komercyjny Balaton. Choć pogoda bardziej przypomina tę jesienną, schładzając nas temperaturą na wysokości 14 raptem stopni Celsjusza i znacznymi opadami, to jednak jakoś nam to nie przeszkadza. Wiemy już, że nasz plan coraz bliższy jest realizacji. Mijając największe jezioro Węgier mamy już w zasadzie z górki. W przenośni i w rzeczywistości. Delikatne zmarszczki i napotkane podjazdy łykamy z sentymentem, wspominając pozostawione za plecami greckie odcinki specjalne. W zasadzie po Węgrzech spodziewaliśmy się czegoś innego. Ruch na ulicach jest tam znaczny, wszech otaczające płaszczyzny pól usypiają nas od samego rana, a miasta zdecydowanie nieprzyjazne są rowerzystom. Pełno w nich absurdalnych zakazów poruszania się rowerem i totalne braki w infrastrukturze rowerowej niekiedy poważnie utrudniają nam poruszanie się.
Z deszczem do Bośni.
Początkowy plan przejazdu przez nadbrzeżną Chorwację na szczęście runął w gruzach. Już w Czarnogórze rowerem wzdłuż wybrzeża podróżuje się ciężko. Wpływa na to znaczny ruch. Decydujemy się uciekać w góry i mało obleganym przejściem granicznym wjeżdżamy do Hercegowiny. Trafiamy tym samym do innego świata. Część Republiki Serbskiej, która wraz z Bośnią stanowi oddzielny dzisiaj kraj na zmianę zachwyca nas i smuci. Z jednej strony piękno krajobrazu, z drugiej pozostałości nie tak odległych w czasie konfliktów wojennych. Ostrzelane, zburzone i spalone domy, setki przydrożnych cmentarzy, czy czerwone tabliczki ostrzegające przed ciągle niebezpiecznymi polami minowymi towarzyszą nam przez kilka kolejnych dni. Choć Bośniacy wrócili już do normalnego życia, to odwiedzający kraj turyści jeszcze przez wiele lat zastanawiać się będą nad bezsensem trwających tam na przełomie wieków wojen domowych.
Do Bośni trafiamy w ciężkim dla regionu czasie. Tegoroczne lato zapamięta się tam na długo i bynajmniej nie przez upały. Bośnię dotknęły bowiem największe od dziesiątków lat opady, co spowodowało dotkliwe powodzie i kolosalne straty. Poziom Bosny podniósł się o kilka metrów pustosząc wszystko dookoła. Krajobraz popowodziowy był dla nas druzgoczący. Bloki mieszkalne oddalone od rzeki o setki metrów pozalewane do wysokości pierwszego piętra, spustoszone sklepy, restauracje i warsztaty pracy, tony niesionych przez rzekę śmieci i konarów, zrównane z ziemią gospodarcze budynki i wiejskie cmentarze. Takiego obrazu w naszych podróżach jeszcze nie widzieliśmy. Aby uzmysłowić jak wielka tragedia dotknęła Bośniaków, wystarczy wspomnieć, iż straty tegorocznej powodzi porównuje się w Bośni do strat po bałkańskich wojnach.
Polak, Węgier dwa bratanki...
Z Bośni trafiamy do Chorwacji. I na szczęście po raz kolejny do jej niekomercyjnej części. Stąd do wybrzeża beretem się nie dorzuci, więc nie możemy narzekać na tłok na drogach. Czy to Polacy, czy Słowacy rzadko tędy jadą. My też Chorwację traktujemy w zasadzie tranzytowo. Tym razem odpuszczamy sobie smakowanie i kluczenie w poszukiwaniu atrakcji. Korzystamy jedynie z jej gościnności by dotrzeć do kraju koni, wina i przeogromnych plantacji kukurydzy. Węgry przecinamy w trzy dni odwiedzając kilka atrakcyjnych miejsc, w tym historyczny i objęty patronatem UNESCO Pècs, czy zdecydowanie naszym zdaniem przereklamowany i szalenie komercyjny Balaton. Choć pogoda bardziej przypomina tę jesienną, schładzając nas temperaturą na wysokości 14 raptem stopni Celsjusza i znacznymi opadami, to jednak jakoś nam to nie przeszkadza. Wiemy już, że nasz plan coraz bliższy jest realizacji. Mijając największe jezioro Węgier mamy już w zasadzie z górki. W przenośni i w rzeczywistości. Delikatne zmarszczki i napotkane podjazdy łykamy z sentymentem, wspominając pozostawione za plecami greckie odcinki specjalne. W zasadzie po Węgrzech spodziewaliśmy się czegoś innego. Ruch na ulicach jest tam znaczny, wszech otaczające płaszczyzny pól usypiają nas od samego rana, a miasta zdecydowanie nieprzyjazne są rowerzystom. Pełno w nich absurdalnych zakazów poruszania się rowerem i totalne braki w infrastrukturze rowerowej niekiedy poważnie utrudniają nam poruszanie się.
Knadliki, brambory, pivo.
Po blisko trzech tygodniach podróży docieramy jednak wreszcie do podzielonego Dunajem
Komarna. Po jednej stronie rzeki Węgry, po drugiej już Słowacja. Odkąd zniesiono wewnątrz
unijne granice zmianę państwa dostrzec można niekiedy jedynie podczas rozmowy z miejscowymi.
Dźwięczny słowacki na ulicach miast bardzo nas cieszy, bo naszych południowych sąsiadów od lat
niezmiennie uwielbiamy. Czujemy się u nich jak w domu. Czy to w restauracjach, czy na bazarze.
Odwiedzamy więc Nitrę, zwiedzając w niej wzgórze zamkowe i przebogatą katedrę, oraz zamek
w małych, choć pięknych Bojnicach. Słowacy podobnie jak Czesi zamkami stoją. Obydwa kraje to
skarbnica atrakcji turystycznych. Zachęcam do wybrania się tam tak w sezonie, jak i poza nim. Czy
to wiosną, czy jesienią tamtejsze krajobrazy ze wznoszącymi się nad lasami wieżami doskonale
wyglądają na pamiątkowych fotografiach. Polecam szczególnie podróżować po Słowacji rowerem.
Infrastruktura cyklotras jest doskonale rozwinięta. W samej tylko Słowacji szacuje się, że szlaki
rowerowe mają długość kilku tysięcy kilometrów. Kto przestraszy się na pozór tylko groźnych
podjazdów, ten rowery przewieźć może zawsze za górkę pociągiem, a nawet lokalnym autobusem.
Rowerowy wypoczynek na Słowacji to doskonały sposób na spędzenie aktywnych wakacji.
Wszędzie dobrze, ale... w podróży najlepiej!
Do Polski trafiamy przez trójgranicze czesko-słowacko-polskie. Aby przekroczyć granicę musimy pokonać malowniczą trasę do Hrcavy, a stamtąd prześlizgnąć się do Jaworzynki. Pozostałe nam już podjazdy do Istebnej i Wisły pokonujemy z pasją, odczuwając już jednak w nogach na kilkuprocentowych podjazdach przebyte 2000 km. Kto wspinał się kiedyś rowerem na Kubalonkę ten wie o czym mowa. W Wiśle na szczęście odwiedzamy zaprzyjaźnionych restauratorów, których wędzone lub smażone na klarowanym maśle pstrągi po baskijsku mogłyby postawić na nogi konia. Po za tym to pierwsza okazja porozmawiać po polsku, aniżeli tylko ze sobą nawzajem. Opowieściom więc nie ma końca. W następnych dniach podróż upływa nam już spokojnie, by nie powiedzieć leniwie. O ile za granicą szukamy atrakcji, to w Polsce bardziej interesuje nas cień polskiej lipy. Słońce jakiego brakowało nam na Bałkanach zalewa nas żarem z samej Bielska-Białej aż do rodzinnego domu. Tabliczka z napisem Łowicz cieszy, ale i smuci. Podróż od lat wpisujemy sobie w życie tak jak spanie i jedzenie. Życie bez wyjazdów wydaje nam się zbyt nudnawe. Siedzenie w kapciach jest nie dla nas. Fajnie jest jechać, fajnie jest wracać. Szczególnie, że powroty cieszą nie tylko nas ale i domowników. Warto jednak też czym prędzej planować kolejny wyjazd. Zapewnić mogę, że motywacja do pracy jest wtedy nieporównywalnie większa, a uzależnienie jakiemu się w ten sposób poddamy, jest prawdopodobnie najbardziej bezpiecznym z uzależnień.
Powyższy tekst ukazał się w jednym z lipcowych wydań tygodnika Nowy Łowiczanin.
Wszędzie dobrze, ale... w podróży najlepiej!
Do Polski trafiamy przez trójgranicze czesko-słowacko-polskie. Aby przekroczyć granicę musimy pokonać malowniczą trasę do Hrcavy, a stamtąd prześlizgnąć się do Jaworzynki. Pozostałe nam już podjazdy do Istebnej i Wisły pokonujemy z pasją, odczuwając już jednak w nogach na kilkuprocentowych podjazdach przebyte 2000 km. Kto wspinał się kiedyś rowerem na Kubalonkę ten wie o czym mowa. W Wiśle na szczęście odwiedzamy zaprzyjaźnionych restauratorów, których wędzone lub smażone na klarowanym maśle pstrągi po baskijsku mogłyby postawić na nogi konia. Po za tym to pierwsza okazja porozmawiać po polsku, aniżeli tylko ze sobą nawzajem. Opowieściom więc nie ma końca. W następnych dniach podróż upływa nam już spokojnie, by nie powiedzieć leniwie. O ile za granicą szukamy atrakcji, to w Polsce bardziej interesuje nas cień polskiej lipy. Słońce jakiego brakowało nam na Bałkanach zalewa nas żarem z samej Bielska-Białej aż do rodzinnego domu. Tabliczka z napisem Łowicz cieszy, ale i smuci. Podróż od lat wpisujemy sobie w życie tak jak spanie i jedzenie. Życie bez wyjazdów wydaje nam się zbyt nudnawe. Siedzenie w kapciach jest nie dla nas. Fajnie jest jechać, fajnie jest wracać. Szczególnie, że powroty cieszą nie tylko nas ale i domowników. Warto jednak też czym prędzej planować kolejny wyjazd. Zapewnić mogę, że motywacja do pracy jest wtedy nieporównywalnie większa, a uzależnienie jakiemu się w ten sposób poddamy, jest prawdopodobnie najbardziej bezpiecznym z uzależnień.
Powyższy tekst ukazał się w jednym z lipcowych wydań tygodnika Nowy Łowiczanin.