„Gór
mi mało...”
Drogi
Mistrzu, Mistrzu mojej drogi
Mistrzu
Jerzy i Mistrzu Wojciechu
Przez
was w górach schodziłem nogi
Nie
mogąc złapać oddechu
Gór,
co stoją nigdy nie dogonię
Znikających
punktów na mapie
Jakie
miejsce nazwę swym domem
Jakim
dotrę do niego szlakiem
Gór
mi mało i trzeba mi więcej
Żeby
przetrwać od zimy do zimy
Ktoś
mnie skazał na wieczną wędrówkę
Po
śladach, które sam zostawiłem...
Gór mi mało i trzeba
mi więcej... Pociąg wlókł się leniwie kolejną nic niewnoszącą
w moje życie godzinę, gdy w mych uszach wciąż brzmiała melodia
popularnej wśród miłośników „Domu
o zielonych progach”
piosenki. Było mi mało, to prawda. Kiedy człowiekowi przyjdzie
urodzić się na nizinach, a potem los rzuci go choć na chwilę na
wzniesienia, mniejsze czy większe zmarszczki, a może nawet (daj
Boże!) w wyższe niż tylko kilkusetmetrowe pagórki, włącza się
nam zazwyczaj pasja, którą sam nazwałbym „pasją szczytowania”.
Brzmi może dziwnie, ale dla większości cykloturystów na pewno
znajomo. W górach bowiem, nawet najprostsze drogi zaczynają mieć
wtedy swój urok, a płaskie odcinki doceniamy ponadprzeciętnie.
Jazda po górach wciąga niczym chodzenie po bagnach. Może to
rzadsze niż na nizinach powietrze powoduje w umysłach rowerzystów
euforię, może różnica ciśnień wzmaga naszą ochotę na
pedałowanie serpentynami, tego nie wiem. Wiem jednak na pewno, że
apetyt na pokonywania wzniesień rośnie w miarę ich łykania. Kto
łyknie więcej, ten oczekuje więcej...
No tak. Góry. Niby taka
prosta sprawa. Ale jak się okazuje trafić w góry, które prócz
widoków pozwolą nam się także nieco zmęczyć, wcale nie jest
łatwo. Można oczywiście kupić bilet lotniczy
i w przeciągu
kilku godzin przenieść się o kilka tysięcy kilometrów na wschód
czy zachód, ale mając kilka zaledwie dni wolnego koniecznym było
wyszukanie bliższego, pewnego, ciekawego
i w dodatku dobrze skomunikowanego z Łowiczem górskiego odcinka.
i w dodatku dobrze skomunikowanego z Łowiczem górskiego odcinka.
Gdybym w liceum nie
uchylał się zanadto od studiowania map, czy wsłuchiwania się w
dobre rady pani geograf, może swoją czterodniówkę w Tatrach
inaczej bym zorganizował. Mając bowiem nadzieję na solidne
zmęczenie, pot, łzy i temu podobne dyrdymały, wysiadając na
dworcu Makowie Podhalańskim trafiłem w serce spokojnej, idyllicznej
i momentami bardziej niż płaskiej płaszczyzny, na której górki
właśnie, stanowić miały tylko urozmaicenie. O tym jednak miałem
się dopiero przekonać.
Mała stacyjka, kilka sklepów rozsianych po okolicy. Nic wielkiego. Nie potrzebując zapasów i nie zwlekjąc niepotrzebnie obrałem kierunek na południe. Nieco ruchliwą krajówką nr 28 ruszyłem w kierunku majaczących na horyzoncie pagórków. Cudem unikając dwukrotnie zderzenia
z osobówkami, zdecydowałem się przyłożyć bardziej do bezpieczeństwa i czym prędzej zjechałem w dużo spokojniejszą, węższą i cichszą trasę. Asfalt prowadził mnie za kolejne zakręty, by w końcu moim oczom ukazał się w oddali błysk, zwiastujący niemałą ciekawostkę. Węsząc turystyczny skarb i odkrycie tego co zapewne przez wielu zostało już odkryte, ruszyłem w kierunku światła. Chwilę później moje zdziwienie przerosło moje oczekiwanie.
Z pobocza drogi
obserwowałem bowiem wysoką na kilka metrów postać Chrystusa, w
ogromnej, pomalowanej na złoto koronie, a za moment trafiłem do
bram znajdującego się w Grzechyni, ogromnego, drewnianego zamku!
Nie miałem go na mapie, tablic do grodów też nie mijałem.
Co to było, nie
wiedziałem. Przez nikogo nie powstrzymywany zaparkowałem na
podwórzu i wszedłem na salony, niczym do własnego domu. Długie
poziomowane korytarze, schody i najróżniejszej wielkości sale
kompletnie mnie zaskoczyły. Jeśli nie jest to gród prasłowian, to
kto i kiedy go tu u licha postawił? Moje pytania rozwiała
dopiero napotkana w parku... Austarlijka! Gospodarzem zamku okazał
się znany i nad wyraz medialny (szczególnie przez nagrania
krążące
w serwisie YouTube) ksiądz Natanek. Słyszałem, że walkę z szatanem nie prosto jest wygrać, ale budowa podobnych bastionów wiary (w szczególności takich jak ten- drewnianych) umknęła mojej uwadze. To zabawne miejsce stanowi jednak nie lada atrakcję w okolicy. Za wyjątkiem niektórych dziennikarzy może wejść tam każdy. Na pewno warto, bo obiekt i jego otocznie robią spore wrażenie, a i dla zmęczonych rowerzystów stanowić może swego rodzaju oazę.
w serwisie YouTube) ksiądz Natanek. Słyszałem, że walkę z szatanem nie prosto jest wygrać, ale budowa podobnych bastionów wiary (w szczególności takich jak ten- drewnianych) umknęła mojej uwadze. To zabawne miejsce stanowi jednak nie lada atrakcję w okolicy. Za wyjątkiem niektórych dziennikarzy może wejść tam każdy. Na pewno warto, bo obiekt i jego otocznie robią spore wrażenie, a i dla zmęczonych rowerzystów stanowić może swego rodzaju oazę.
Dalsza droga wiodła mnie
przez równie ciekawe tereny. Kierowałem się w stronę Zawoi, by
tam właśnie wskoczyć na wojewódzką drogę 957. Ruch na niej
niewielki, a przyjemność kręcenia ogromna. Zjazdy, podjazdy,
liczne zakręty. Niestrudzony jeszcze kieruję się ochoczo w
kierunku wijących się na mojej mapie serpentyn. Po kilkunastu
minutach wspinaczki dojeżdżam na szczyt pierwszej na mojej drodze
przełęczy. Nosi ona zabawną nazwę Krowiarki. Leży na wysokości
1012 m n.p.m. To charakterystyczne i znane miejsce, przez wzgląd na
schodzące się tu turystyczne szlaki. Można rzec, iż tutaj właśnie
łączy się Pasmo Babiej Góry i Policy. Tutaj też znajduje się
jedno
z wejść do Babiogórskiego Parku Narodowego. Jak zwykle w
takich miejscach bezproblemowo zaopatrzyć się można w oscypki,
kupić baranie kapcie, czy gliniany dzwonek na rower. Komu mało
atrakcji, ten powinien przedreptać się po okolicy żółto
oznaczonym szlakiem papieskim, lub westchnąć nad obecnym stanem
polszczyzny przy znajdującym się na parkingu pomniku pamięci
wybitnego językoznawcy – Zenona Klemensiewicza.
Ja lubię wzdychać, ale
przy szybkich zjazdach, dlatego po krótkim odpoczynku ruszam w
dół. Ostro wchodząc w napotkane wiraże, raz dwa docieram do
Zubrzycy Górnej. Popołudniowe słońce pięknie malujące
małopolskie pejzaże zachęca mnie do odwiedzenia położonego tam,
nieprzeciętnie fotogenicznego muzeum Orawskiego Parku
Etnograficznego. Późna pora dnia sprawiła, że do wnętrza chat
nie udało mi się już zajrzeć. Będąc tam w godzinach otwarcia
zwiedzić można najcenniejszy stojący tam zabytek – dwór
Moniaków, czy inne, zbierane i zwożone tu z okolicy
charakterystyczne dla regionu chaty oraz chłopskie zakłady
przemysłowe (olejarnię, kuźnię, czy folusz- miejsce przeznaczone
do folowania sukna). Warto wspomnieć tu o samym regionie. Kotlina
Orawska jest granicznym regionem pomiędzy Polską a Słowacją. W XX
wieku stanowiła sporne tereny. Tuż po I Wojnie Światowej zaostrzył
się konflikt pomiędzy II Rzeczpospolitą a Czechosłowacją. W 1938
roku polski rząd wykorzystując słabą sytuację „sąsiada”
zażądał zwrotu kilku wsi. Meandry historii i układów
politycznych sprawiły, że już rok później tereny musiały wrócić
do Czechosłowacji, a konflikt zakończono ostatecznie dopiero
porozumieniami podpisanymi w 1958 roku.
Dłuższe popołudnia
sprawiają, że pedałuję teraz niemalże do zmierzchu. Dopiewo
przed wieczorem rozglądam się za miejscem na obozowisko. Takich
tutaj nie brakuje. Gdy docieram do Jabłonki, szybko jednak zmieniam
plan. Pod kościołem- przy plebanii, poczułem zapach opiekanych
kiełbas. Miejscowy ksiądz i dwie zakonne siostry, piekły swoją
kolację nad rozpalonym w starym sadzie ognisku. Niewiele myśląc
zaznajomiłem się z towarzystwem, by po chwili siedzieć już
wspólnie, rozmawiając i zajadając specjały miejscowej spiżarni.
Proboszcz, nie mający nic przeciwko rowerzystom udostępnił mi sad,
oraz znajdujące się w podwórzu sanitariaty. Mogłem skorzystać
z
prysznica i kuchni. Rano natomiast czekało na mnie śniadanie i
gorąca kawa. Po wczesnej pobudce w oblanym słońcem namiocie, taka
niespodzianka wróżyła kapitalny dzień.
Siostra przełożona
ewidentnie lubiła rozmawiać, a że ja, rozmów również nie
unikam, trudno było ruszyć w drogę. Szkoda jednak dnia na
siedzenie w miejscu. Podążając nadal „957-ką” ruszyłem na
Czarny Dunajec. Droga w tym miejscu i o tej godzinie była już
jednak dosyć ruchliwa, a brak szerszego pobocza sprawiał, że
podróżowało się nią mało komfortowo. Niebawem jednak planowo
skręciłem na Chochołów. Sporo słyszałem o wsi. Czytałem o niej
reportaże, podziwiałem ją zdjęciach. Wielokrotnie chciałem tam
dotrzeć. Jestem miłośnikiem architektury drewnianej, a własna,
na zacios stawiana chata jest dla mnie marzeniem. Tutaj, drewnianych
chat znalazłem bez liku. Wszystkie napotkane stanowią
ponadprzeciętną atrakcję, a ich formy, oraz stan zachowania dobrze
świadczą o mieszkańcach. To chyba jedna z niewielu wsi, gdzie tak
dużą uwagę przykłada się na spójność architektonicznego
stylu. O taką dba m.in. najsłynniejszy chyba chochołowski
rzeźbiarz – Jan Zięder. Jego piety, postacie świętych,
krucyfiksy, ptaszki czy inne tworzone w drewnie przedmioty i
wizerunki wzbudziły mój podziw. Samego twórcę spotkałem na
podwórzu. Ciął właśnie drewno. Słyszałem, że górale są
uparci, ale nie myślałem, że do tego stopnia. Poprosiłem
gospodarza o sesję w pracowni, lecz w zamian usłyszałem propozycję
spotkania... wieczorem. Jako, że było przed dwunastą,
zrezygnowałem z pomysłu. Podjadę do niego przy okazji. Wtedy
zwiedziłem jedynie udostępnioną turystom czarną izbę. Państwo
Zięderowie utworzyli bowiem w swojej starej chacie Izbę Regionalną.
Warto do niej zajrzeć zwiedzając pracownię rzeźbiarza.
Kto nie wie skąd
pochodzi nazwa, wyjaśniam. Góralskie chaty nie należały nigdy do
wystawnych. Podhale nie należało do bogatych regionów, a ludzie
nie opływali w dostatki. Domy choć pełne uroku, konstrukcyjnie
były szalenie proste. Składały się najczęściej z dwóch izb i
sieni stanowiącej centralny punkt mieszkalnej części domu. Izba w
której przyjmowało się gości, modliło
i świętowało nazywano „białą”. Codziennie jednak używano „czarnej”. Tam stał piec, tam się gotowało i wychowywało dzieci. Nazwa „czarnej izby” pochodzi od koloru ścian. Jako, że z pieca korzystano więcej, ściany bejcował dym z paleniska, a w ich wnętrzach utrzymywał się charakterystyczny zapach palonego drewna. Jako ciekawostkę można przytoczyć, iż cały Chochołów objęty jest dziś patronatem UNESCO, a ten żywy skansen stanowi światowy zabytek klasy „0”.
i świętowało nazywano „białą”. Codziennie jednak używano „czarnej”. Tam stał piec, tam się gotowało i wychowywało dzieci. Nazwa „czarnej izby” pochodzi od koloru ścian. Jako, że z pieca korzystano więcej, ściany bejcował dym z paleniska, a w ich wnętrzach utrzymywał się charakterystyczny zapach palonego drewna. Jako ciekawostkę można przytoczyć, iż cały Chochołów objęty jest dziś patronatem UNESCO, a ten żywy skansen stanowi światowy zabytek klasy „0”.
Podążając już drogą
958, kieruję się do serca Podhala- do Zakopanego. Jazdę
uprzyjemniają mi wody Czarnego Dunajca, a przekraczając jeden z
mostów zauważyłem zorganizowane na dziko kąpielisko. Żar lejący
się z nieba umocnił mnie w przekonaniu co do konieczności zażycia
kąpieli. Zimne jak lody wody rzeki regenerowały spalone słońcem
stopy, a widok góralek kąpiących się w potoku pozytywnie mnie
nastroił. Sielska atmosfera zaczęła się jednak szybko mijać.
Znad gór słychać już było dochodzące grzmoty. Pogoda w górach
jest ponoć bardziej zmienna niż kobieta. Chcąc uniknąć
deszczowej kąpieli wskoczyłem na rower i niespiesznie ruszyłem na
Zakopane.
W międzyczasie zdążyłem odwiedzić przydrożną bacówkę. Napotkany tam, a równie uparty jak Jan Zięder góral, nie pozwolił mi wprawdzie sfotografować się przy pracy, poczęstował mnie jednak żętycą (rodzaj otrzymywanej przy wyrobie oscypków i bundzu serwatki). O jej przeczyszczających właściwościach baca mnie już nie poinformował- zapewne zapomniał. Dowiedziałem się tym jeszcze przed Zakopanem, a przypominałem sobie cyklicznie daleko za nim.
W międzyczasie zdążyłem odwiedzić przydrożną bacówkę. Napotkany tam, a równie uparty jak Jan Zięder góral, nie pozwolił mi wprawdzie sfotografować się przy pracy, poczęstował mnie jednak żętycą (rodzaj otrzymywanej przy wyrobie oscypków i bundzu serwatki). O jej przeczyszczających właściwościach baca mnie już nie poinformował- zapewne zapomniał. Dowiedziałem się tym jeszcze przed Zakopanem, a przypominałem sobie cyklicznie daleko za nim.
Do stolicy polskich Tatr
dotarłem przez Krzeptówki. Dla tych którzy chcieliby urozmaicić
trasę, polecam również wjazd do Zakopanego przez Kościelisko,
czy Słodyczki. Jak na dłoni podziwiać stamtąd można panoramę
Giewontu.
Mój wjazd do miasta
wypadł w porze obiadu. Tłok w knajpach był niemiłosierny.
Znalazłszy wolne miejsce nie przypuszczałem, że w gospodzie
posiedzę trzy kolejne godziny. Za chwilę bowiem, przypomniała o
sobie burza. Nastąpiło oberwanie chmury, które ewidentnie nie
miało zamiaru się skończyć. Lało jak z cebra pustosząc ulicę i
przenosząc głodnych nie tylko atrakcji ceprów do wnętrz gęsto
tam usytuowanych knajp.
Z kuchni na salę
przedostawały się zapachy grillowanych karkówek, oscypków z
żurawiną, baraniny i smażonych na klarowanym maśle pstrągów.
Niby raj, ale dla rowerzysty perspektywa grzechu nieumiarkowanego
łakomstwa mogła się skończyć źle. Chwilowe przerwy w dostawie
deszczówki powodowały moje podrygi, wiedzionego perspektywą końca
tej kulinarnej zbrodni. Dopiero nieśmiałe promienie słońca
sprawiły, że zdecydowałem się ruszyć dalej. Zwiedzania
Zakopanego nie miałem w planach. Prócz kilku wybitnie ciekawych
miejsc, nie jestem niestety jego miłośnikiem. Prawdopodobnie
podpadnę góralom, ale Zakopane moim (i nie tylko moim) zdaniem
straciło już swój urok dawno temu. Masa beznadziejnych wielko- i
małoformatowych reklam, totalny brak kontroli budowlanego smaku,
pomieszanie stylów w architekturze oraz natłok stoisk oferujących
turystom tandetne gadżety, czy bejcowane sery, odstrasza mnie od
stolicy Podhala. Dziś, jeśli nie muszę, w Zakopanem się nie
zatrzymuję. Marzę jedynie czasami, by móc przenieść się jeszcze
kiedyś w poprzednią epokę i stanąć ramię w ramię z Tetmajerem
czy Witkacym na Krupówkach lat 20-tych minionego wieku.
Ci, którzy chcieliby
jednak w Zakopanem odnaleźć swój drugi dom, pomieszkać tam
chwilę i ewentualnie „poszczytować” (ale już pieszo), jak
najbardziej zachęcam. To stamtąd przecież rozchodzi się
największa chyba ilość szlaków w Tatry. Z góry wszystko wygląda
inaczej (nawet samo miasto), więc spędzenie pod Tatrami nawet i
trzech dodatkowych dni, może być całkiem fajnym rozwiązaniem. Ja,
jako że ostatnimi czasy miałem okazję w okolicach Zakopanego
pracować kilkakrotnie, postanowiłem odpuścić tym razem zdobywanie
Giewontu i ruszyć przed siebie, ale moim jednośladem. Skierowałem
się drogą na wschód. Drogi tej wcześniej nie znałem, ale moją
uwagę przykuła kilkoma ciekawie wyglądającymi meandrami. Musiał
więc być tam podjazd, którego szukałem od początku mojego
wyjazdu. No i rzeczywiście był. Zostawiając za sobą kolejne
apartamenty, pałace i niezliczone hotele począłem łagodnie,
aczkolwiek regularnie piąć się w górę. Wreszcie dostałem to, po
co tu przyjechałem. Zakręty i dwucyfrowe podjazdy wywołały moje
zadowolenie. Zawijasy doprowadziły mnie do urokliwej polany
położonej przy rozjeździe dróg. Wybierać tam można pomiędzy
Słowacją i Polską. Widok zapierał dech Z`w piersiach. Z
zazdrością i łzami w oczach minąłem domy na halach. Wstąpiwszy
jeszcze jedynie na chwilę po pieczątkę do schroniska na Głodówce,
z żalem postanowiłem zjeżdżać. Wspinanie zajęło
nieporównywalnie więcej czasu, aniżeli karkołomna jazda w dół.
W kilka minut dotarłem do ronda w Bukowinie i z perspektywą Tatr
Bielskich po mojej prawej stronie skierowałem się przez wieś ku
mostowi na Białce.
Choć pędziłem jak wiatr, do Bukowiny
dojechałem pod wieczór. Niespecjalnie mając ochotę tej nocy na
rozstawianie noclegu zapukałem do drzwi sołtysa. Prowadził on
małe, ale sympatyczne gospodarstwo agroturystyczne. Przy okazji
okazał się fotografem amatorem, dlatego szybko znaleźliśmy
wspólne tematy. Żona poczęstowała przy okazji pomidorówką, więc
spać szedłem i rozbawiony i najedzony zarazem. Następnego ranka
gospodarz pokazał mi swoje zdjęcia oraz polecił kilka dróg. Jedną
z nich posłusznie ruszyłem przed siebie. Dobrze czasami posłuchać
miejscowych. To, że czasami pcham przez nich rower kilometrami przez
piaszczyste lasy to zupełnie inna sprawa. Niekiedy bowiem ich złote
rady, rzeczywiście są na wagę złota! Wąskimi, ale asfaltowanymi
dróżkami dojeżdżam w blasku porannego słońca do Łapszanki.
Kręci się wybornie, bowiem z jezdni cały czas podziwiać mogę
panoramę Tatr. Mgły jeszcze wisiały nisko, słońce próbowało
przebijać się przez nie niczym przez gęste mleko. Frajda ze zjazdu
do Łapsz Wyżnych i Niżnych była zatem jeszcze większa niż
normalnie. Momentami wjeżdżałem bowiem w wilgotną chmurę, przez
którą widoczność ograniczała się momentalnie do kilkunastu
metrów. Niezwykle plastyczne doświadczenie.
Wypłaszczająca się
powoli droga prowadziła mnie w kierunku Niedzicy i tamtejszego
zamku. Okazuje się, iż by do niego dotrzeć, należy najpierw
konkretnie zjechać w dół. Wypada uważać na turystów, bowiem
takich jak my, podróżuje do zamku masa. Pod zamkiem oczywiście
polski standard. Kebaby, frytura i zeuropeizowane chińskie blond
lalki. Cyrk może odstraszać, ale podjechać warto. Sam zamek, jako
jeden z dwóch położonych nad Jeziorem Czorsztyńskim stanowi jedną
z największych atrakcji Małopolski. Dla mnie osobiście,
najbardziej interesująca jest jego współczesna historia. To tutaj
m.in. pląsała na planie „Zemsty” nastoletnia jeszcze Beata
Tyszkiewicz, czy też rozgrywała się interesująca akcja kultowych
w latach 70-tych „Wakacji z duchami”. Adam Bahdaj, który
stworzył scenariusz do serialu nie mógł chyba wymyślić lepszego
miejsca na rozwikłanie tajemniczej zagadki.
Jezioro pełne jest
atrakcji. Naprzeciwko niedzickiego zamku wznosi się inny-
czorsztyński. Trzeba wprawdzie się do niego powspinać, ale
zdecydowanie warto napocić się na podjazdach. A te zaczynają się
w zasadzie niemalże z poziomu tafli samego zbiornika. Rolnik siedząc
na traktorze, spojrzawszy na moje sakwy, zaśmiał się tylko i
wskazując palcem Pieniny powiedział rozanielony: teraz już tylko
pod górę! Tragedii nie było. Dokręciłem. XIV wieczne zamczysko
nie wygląda już tak okazale jak to po sąsiedzku, ale przez wzgląd
na położenie w kolejnym już odwiedzonym w ciągu tej trzydniowki
parku narodowym, nie brakuje mu z tego powodu uroku. Znajdujemy się
bowiem w Pieninach, przez wielu uważanych za najbardziej romantyczne
polskie góry. Pieniński Park Narodowy jest najstarszym z polskich
parków, a początki jego utworzenia sięgają lat 20-tych XX wieku.
Po licznych perypetiach utworzony został w sierpniu 1932 roku, a
jego tereny rozciągały się wtedy także na teren Czechosłowacji.
Dziś uważany jest za najbardziej „zadeptany” polski park. Jego
teren nie jest bowiem wielki, a spora część jego obszaru należy
ciągle do prywatnych właścicieli. Tak więc od lat mimo
przebogatej flory, najbardziej w parku kwietnie turystyka.
Kończy mi się wolny
czas, pociąg powrotny nie będzie czekał. Przyjemną, aczkolwiek
momentami zbyt ruchliwą drogą 969, z Czorsztyna muszę kierować
się już na Nowy Targ. Po drodze nie mogę sobie jednak darować
jednego z najważniejszych polskich zabytków drewnianej
architektury. W Dębnie kilkadziesiąt metrów od drogi stoi mały,
niepozorny, ale nad wyraz urokliwy i szalenie interesujący
kościółek. To kościół św. Michała Archanioła, pod którego
gontowym dachem umiejscowiono na tęczowej belce prawdopodobnie
najstarszy drewniany krzyż Podhala, a być może i Polski. Kościół,
który według znawców niemalże nie zmienił się od czasów swego
powstania kryje w swoim wnętrzu także inne genialne zabytki. Są to
posąg św. Mikołaja datowany na 1420 rok, tryptykalny ołtarz z XVI
wieku, czy kopię najstarszego w kraju, bo pochodzącego z ok. 1280
roku obrazu malowanego na lipowej desce. Oryginał ze względów
bezpieczeństwa przeniesiono do krakowskiego Muzeum
Archidiecezjalnego. Dla wielu z odwiedzających to miejsce,
kościółek nabierze znaczenia przez zupełnie inny jednak fakt. Ci,
co na Podhale wybiorą się w nadziei spotkania gdzieś na hali ducha
słynnego Janosika, koniecznie muszą zawitać i tutaj. Przed
ołtarzem z wizerunkiem patrona kościoła, Marek Perepeczko
przyrzekał bowiem Ewie Lemańskiej – słynnej Marynie, swoją
dozgonną miłość. Samą scenę ślubu Jerzy Passendorfer
realizował aż w trzech miejscach Podhala. Gdzie indziej młodzi do
kościoła wchodzili, gdzie indziej przyrzekali, a gdzie indziej
wreszcie- tuż po ślubie, Janosikowi przyszło się pożegnać nie
tylko z żoną, ale i ze zbójnickim życiem.
Ja pożegnałem Dębno
bez zbójnickiego doświadczenia. Wczesnym popołudniem cały i
zdrowy wjechałem do Nowego Targu. Zakupiwszy jeszcze na targowicy
drewnianego konia, rozejrzawszy się pobieżnie po okolicy
westchnąłem tylko głośno kupując bilet. Bo choć solidnych górek
na Podhalu było jak na lekarstwo, to wyjeżdżać stąd na Mazowsze
ni cholery mi się jakoś nie chciało.
Piguła:
Trasa:
1. dzień: Maków Podhalański > Zawoja > Zubrzyca Górna / Dolna > Jabłonka : 52 km
2. dzień: Jabłonka > Czarny Dunajec > Chochołów > Kościelisko > Zakopane > Bukowina
Tatrzańska (Czarna Góra): 75 km
3. dzień: Czarna Góra > Łapsze Niżne > Niedzica > Czorsztyn > Nowy Targ : 68 km.
Jak dotrzeć?
Z centralnej Polski pociągiem do Makowa Podhalańskiego. Alternatywą jest Polskibus.com, który szybciej i bardziej komfortowo dowiezie nas do Zakopanego.
Rower:
Trekking na szosowych oponach 28”
Mapy:
Jeżdżąc po Polsce i innych krajach Europy korzystam zwykle z atlasów i map Marco Polo. Dla mnie skala 1: 250 000 jest wystarczająca. Jeśli czegoś nie wiem, wolę zapytać miejscowych niż targać ze sobą całą bibliotekę.
2. dzień: Jabłonka > Czarny Dunajec > Chochołów > Kościelisko > Zakopane > Bukowina
Tatrzańska (Czarna Góra): 75 km
3. dzień: Czarna Góra > Łapsze Niżne > Niedzica > Czorsztyn > Nowy Targ : 68 km.
Jak dotrzeć?
Z centralnej Polski pociągiem do Makowa Podhalańskiego. Alternatywą jest Polskibus.com, który szybciej i bardziej komfortowo dowiezie nas do Zakopanego.
Rower:
Trekking na szosowych oponach 28”
Mapy:
Jeżdżąc po Polsce i innych krajach Europy korzystam zwykle z atlasów i map Marco Polo. Dla mnie skala 1: 250 000 jest wystarczająca. Jeśli czegoś nie wiem, wolę zapytać miejscowych niż targać ze sobą całą bibliotekę.
Dla kogo:
Dla wszystkich. Trzeba tylko pamiętać, że to jednak góry, a nie Mazowsze. Podjazdy nie są trudne, technika nie ma znaczenia.
Noclegi:
Namiot (za friko, w tysiącgwiazdkowym hotelu ze śniadaniem) oraz w agroturystyce (30 zł w klasie turystycznej, bez śniadania).
Dla wszystkich. Trzeba tylko pamiętać, że to jednak góry, a nie Mazowsze. Podjazdy nie są trudne, technika nie ma znaczenia.
Noclegi:
Namiot (za friko, w tysiącgwiazdkowym hotelu ze śniadaniem) oraz w agroturystyce (30 zł w klasie turystycznej, bez śniadania).